4 gru 2018

Od Eliasa C.D Lucia

     Nastały ciężkie czasy. Kolesie-cioty z ciasnymi spodniami, które miażdżą im dzwonki, albo jakieś ofermy dające się pobić przez kobiety. No i owe kobiety bezlitośnie wymierzające sprawiedliwość, a przykładem takich była młoda Santos, lekko zestresowana i siedząca przed moim biurkiem.
     - Okej, łapię. ― Zmarszczyłem nieznacznie brwi i skrzyżowałem ręce na poziomie klatki piersiowej. ― A mocno chociaż mu jebnęłaś? ― Na moją twarz wkradł się szeroki uśmieszek.
     - Skoro prawie upadł, to chyba tak.
     - Cholera, twoja siostrzyczka wychowała cię w odpowiedni sposób ― parsknąłem.
     - A żebyś wiedział.
     - Dobra, to w takim razie... ― I w tym momencie do pomieszczenia wtargnęła gwałtownie nauczycielka z dyżuru. Swoją drogą jej nie lubiłem, jest sztywniejsza od mojego kumpla we wzwodzie. Nie chcąc jednak mieć kłopotów już po paru tygodniach od przywrócenia do obowiązków, przyjąłem poważną minę.
     - Lepiej, żebyś żartowała. ― Z trudem skupiłem surowe spojrzenie na Lucii, które mimo starań zaczynało się nawet śmiać. ― To poważny przejaw demoralizacji. A co, jeśli ten chłopak upadłby na kant ławki i rozwaliłby sobie o nią głowę? Czasami lepiej schować dumę w kieszeń i iść dalej. Pokazujesz wtedy, że przewyższasz inteligencją tę bandę baranów, którym staje na wieść, że udało im się ciebie sprowokować.
     Kątem oka zerknąłem na wgapiającą się w nas nauczycielkę, a o Lucię nawet nie musiałem się martwić, gdyż nie sądziłem, że przez cały parosekundowy wywód posłuchała mnie chociaż raz. A mogła. Prawiłem wielkie mądrości.
     Czas wyjść, paniusiu.
     - Jest jakiś problem? - W końcu powędrowałem spojrzeniem na wytapetowaną kobietę po czterdziestce.
     - Absolutnie. Przyszłam zajrzeć, jak pan zajmie się tą sprawą.
     Odchyliłem się na fotelu i założyłem nogę na nogę. Mój podejrzliwy wzrok został wówczas podkreślony przez okulary, których w sumie nawet nie powinienem nosić, ale wyglądałem w nich zajebiście.
     - Czy pani wątpi w moje zdolności? ― Głos przesiąkł sztucznym oburzeniem. ― Proszę łaskawie wyjść i nie utrudniać mi mojej pracy z tą oto klientką. ― Wskazałem przelotem na Lucię, która tylko uśmiechnęła się z ledwo zauważalnym przekąsem.
     - Niech pan pamięta, że jest pan na warunkowym.
     - Cudownie. Nie musi mi pani przypominać, dobrze jeszcze sobie radzę z przyswajaniem informacji, jak się wydaje.
     Kobieta, nawiasem mówiąc mniej więcej w moim wieku, skinęła tylko głową podejrzliwie i oddaliła się w stronę wyjścia, odprowadzana moim uważnym spojrzeniem. Wraz z głośnym trzaskiem drzwi, zsunąłem zmęczony okulary z nosa i oparłem łokcie o blat. Kawa znajdująca się obok mnie zdążyła dawno wystygnąć. Kurwa, ta baba zepsuje mi każdy dzień tygodnia. Jak zamierzała składać mi niemoralne propozycje, to wystarczyło jedynie zapytać. Chyba, że jest nieśmiała, ale ja lubię nieśmiałe ― w każdym razie musiałaby nie być kobietą pokroju Whitford.
     - Dobra, młoda, chyba nie będziemy przedłużać. ― Zerknąłem kątem oka na zegarek. Smukłe wskazówki pokazywały mi dokładnie pół godziny do końca bieżącej lekcji. ― Moja wyczerpująca tyrada o konsekwencjach i dobrym zachowaniu na pewno do ciebie dotarła, cieszę się z tego jak ze swojego ostatniego śniadania. Proszę już łaskawie spierdalać, bo z pewnością czeka mnie jeszcze parę pryszczatych dzieciaków.
     - Jasne, jasne. ― Na jej twarzy wymalowało się znużenie. ― Możesz mnie odwieźć do domu?
     - Ile masz jeszcze lekcji?
     Zaczęła liczyć w myślach, wykrzywiając brwi w zastanowieniu.
     - Trzy.
     - Pewnie. ― Wyjąłem komplet kluczy do swojego ukochanego auta i obudziłem jej pełny nadziei oraz ulgi uśmiech. ― Żartowałem! ― Zatrzasnąłem szafkę, przez co klucze ostatecznie ugrzęzły w środku. Donośny hałas, jaki temu towarzyszył, niemal poderwał dziewczynę z krzesła. ― Wypierdalaj do klasy! ― Wybuchłem nagłym śmiechem.
     W odpowiedzi tylko wywróciła oczami, widocznie zmęczona tym krótkim mimo wszystko dniem, zresztą jak my wszyscy. Każdy na tym chrzanionym świecie zawsze znajdzie powód, żeby czarnymi kolorami ubarwić swój dzień. Nikt się nie ucieszy, że, chociażby, żyje. Albo jego pies ma się dobrze! Chyba, że zdechł.
     - I pamiętaj! ― Zatrzymałem ją swoim twardym głosem, kiedy zmierzała już ku wyjściu. ― Nie daj się sprowokować. Jesteś wyżej niż ci goście. Ewentualnie dogadaj im jakoś, bo ich intelekt jest równy poziomowi intelektu wiewiórki. Nie obrażając wiewiórek.
     - Zapamiętam. ― Parsknęła, tonem wcale nie dając mi gwarancji, że to zrobi. Dzieciaki zwykle robią co chcą, a potem przychodzą, lamentując, żeby pomóc im jeszcze raz. Powinienem odwrócić się od nich i pierdnąć im w twarz, ale jestem wyraźnie za miły. Albo całkiem dobrze mi płacą.
     Skinieniem głowy pożegnałem dobrze mi znaną awanturnicę oraz dopiłem z wielkim oporem zimną kawę, krzywiąc się od razu. Powinienem pomyśleć nad tym, by ściągnąć tu alkohol. Swoją zmianę zakończyłem dopiero około czternastej. Zebrałem wszystkie swoje manatki, które zaśmiecały biurko, i powiodłem pustym korytarzem w kierunku dziedzińca, do którego przylegał parking. Dokładnie przy bramie dostrzegłem Santos. Nie wyglądała na zbyt zadowoloną, w dodatku ciągle wpatrywała się w ruch uliczny, jakby wypatrując tego jednego, wyjątkowego samochodu, który miał przetransportować jej tyłek.
     - Santos! ― Krzyknąłem, przez co szybko zwróciła na mnie uwagę. ― Skończyłem swoją zmianę. Podwieźć cię? ― spytałem, nie bacząc nawet na to, że część uczniów właśnie wyszła zza ogrodzenia i obdarowała czarnowłosą dziwnymi spojrzeniami.

[Lucia?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz