2 lut 2019

Od Camerona cd. Raven

          — Był dość… fajny — mruczę, wzruszając przy tym ramionami.
          Raz po raz biorę kolejne łyki z papierowego kubka, który jeszcze parę chwil temu był wypełniony po brzegi napojem gazowanym. Próbuję wypłukać z ust słony posmak po najgorszym popcornie na świecie (półpełne pudełko po nim wylądowało w koszu zaraz po zakończeniu seansu) i ponownie wlepiam wzrok w Raven. Analizując w głowie plan dzisiejszego dnia zauważam, że jest dopiero jedenasta i mamy jeszcze cztery godziny, bo dopiero na piętnastą zarezerwowałem stolik w knajpie. Co jak co, ale knajpa to jedno z najlepszych miejsc w mieście i zbędne są jakiekolwiek sprzeciwy, to tam zabiorę koleżankę i to tam zaserwują jej najsmaczniejszego hamburgera na świecie — na pewno innego od tych wszystkich gówien w beznadziejnych “restauracjach” z śmieciowym fast foodem. Gdyby nie to, że wyrecytowałem plan dwa dni wcześniej, teraz zakręciłbym schematem do góry nogami i poprzestawiał niektóre punkty, ale nie chciałem, by Rav broń Boże pogubiła się czy coś w tym stylu. Tylko… gdybyśmy poszli wcześniej do knajpy, będziemy mieli większą pewność, że zdążymy na… kulig. Z tego względu sięgam po telefon i wybieram numer.
          — Dzień dobry, Cameron Monaghan, rezerwacja stolika na piętnastą — przedstawiam się, choć jestem niemalże pewny, że znają mój numer na pamięć. W ciągu tygodnia zdążyłem zadzwonić do nich jakieś… dziesięć razy. — Tak, dokładnie tak. Na trzynastą trzydzieści mówisz… dobra, przepisz nas na trzynastą trzydzieści. Dzięki.
          Niewiele wyjaśniając Raven, łapię ją za łokieć i ciągnę w stronę Olimpu, który znajduje się kilkanaście metrów stąd, na całe szczęście. Galeria handlowa widoczna jest już stąd — o tej porze roku świeci wszystkimi kolorami tęczy, ponieważ właściciele nigdy nie szczędzą lampek i błyszczących figurek przedstawiających renifery, Mikołaja czy jego sanie. Pomimo wszechobecnego gwaru nie zrażamy się wcale i brniemy w głąb galerii — wokoło nas mnóstwo sklepów, których witryny podziwiają dziesiątki ludzi. Nasza dwójka przylepia się do jednej z nich i wzrokiem pożera kolorowe ubrania założone na białe manekiny. Najnowsza kolekcja ze sklepu… sekunda… ze sklepu Avalanche to jedna z tych, które podobają mi się do granic — grube piżamy przedstawiające zwierzęta czy jakieś postacie, naprawdę urocze. Z tego względu łapię Rav za nadgarstek i ciągnę do sklepu, buszując między wieszakami i stojakami. Szybko napotykamy całą ściankę wypełnioną tym… czymś.
          — Kigurumi? — pyta z niedowierzaniem dziewczyna. Posyłam jej lekki uśmiech i rzucam się w poszukiwania upragnionego.
          Gdy przyjaciółka przygląda mi się, poszukuję idealnego zestawu dla nas dwoje. Koniec końców wyjmuję wieszak z kostiumem żółtego Kubusia Puchatka i różowego Prosiaczka, podając ten drugi dziewczynie. Pomimo tego, że widocznie chce się sprzeciwić, pcham ją w stronę przymierzalni i mruczę coś pod nosem, co daje mi gwarancję, że nawet nie ruszy ustami.
          Wpycham ją do pierwszej lepszej wolnej kabiny i zasuwam zasłonę, zaczepiając ją o haczyk, aby upewnić się, że przypadkiem nie ucieknie.
          — Chyba żartujesz, że…
          — Nie zdejmuj nic, tylko buty — informuję, odwiązując własne sznurówki. — Ewentualnie zdejmij też bluzkę, jak będę się na ciebie rzucał to będzie mi przynajmniej prościej, prawda? — dodaję żartobliwie, nie spuszczając wzroku z butów.
          Kiedy staję na zimnej podłodze w samych skarpetach, czuję chłód bijący od kafelków. Czekam, aż podirytowana Raven zrobi to samo i nareszcie wciągniemy na siebie stroje. Dziewczyna szybko wślizguje się w swojego Prosiaczka i zapina guziki, ja zaś męczę się kolejne pięć minut z jednym z nich, ponieważ, na moje nieszczęście, nitka zaplątała się wokół guziczka. Będąc w stu procentach przebranym, podśmiewuję się po cichu z Rav, która przegląda się w lustrze.
          — Dziura — mruczę po chwili. — Tu, na tyłku.
          Obraca się wokół własnej osi, ale nic jej to nie daje, więc tylko wzdycha i zadziera głowę, by spojrzeć na mnie. Oznajmiam, iż idę po drugą sztukę i wydostaję się z ciasnej kabiny, podążając przez sklep w przebraniu Kubusia Puchatka. Hordy zaciekawionych spojrzeń powodują, że mam ochotę roześmiać się na głos, lecz nic takiego nie robię, jedynie biorę zastępczego Prosiaka dla przyjaciółki i wracam do niej, by wręczyć jej ostatnią sztukę majestatycznego kigurumi.
          Gdy ostatecznie jesteśmy przebrani, robię kilka zdjęć w lustrze i wrzucam jedno z nich na My Story, na Avengram. Kolejne cztery to nasze selfie, a ostatnie to ostatnie zdjęcie w lustrze, gdzie Raven przyciska swoją głowę do mojego ramienia, a ja oplatam ją swoją ręką, łapiąc gdzieś w okolicach biodra. Na koniec uznajemy, że piżamy są świetne i pędzimy do kasy, gdzie czeka na nas kilkunastometrowa kolejka. Dzięki przecenom płacimy nie dwieście pięćdziesiąt, a dwieście avarów.

13.30
          Knajpa świeci pustkami, to głównie dlatego, że wszyscy albo szykują się na święta, albo… albo szykują się na święta, nie ukrywajmy. Poza nami zauważam inną parę oraz czteroosobową grupkę znajomych. Kelner prowadzi nas do zarezerwowanego stolika, niczym w najwyśmienitszej restauracji. Z udawanym głosem iście dżentelmeńskim odsuwam krzesło Raven, na początku tak, by usiadła, a później jeszcze dalej, dzięki czemu ląduje na ziemi. Śmieję się głośno (głupia grupka nastolatków patrzy na nas jak na ostatnich idiotów), a ona obdarza mnie cholernie zezłoszczonym spojrzeniem, lecz po chwili ustępuje i przestaje się gniewać, dzięki czemu udaje nam się nawet porozmawiać. Składamy zamówienie i czekamy na nie maksymalnie dziesięć minut.
          — Smacznego, princess! — życzę, a uśmiech nie schodzi mi z uszu. — Mam nadzieję, że masz tak świetny humor jak ja, bo przed nami jeszcze trzy punkty wycieczkowe.
          Kiwa głową.
          — Tak się składa, że mam, dear prince. — Bierze pierwszy kęs i, czekając kilka chwil, mówi dalej. — Co prawda nie mogę doczekać się kuligu, a… właśnie, zaraz, jakie trzy punkty?
          I w tym momencie strzelam wielkiego facepalma w głowie, uświadamiając sobie, że właśnie zdradziłem małą część niespodzianki. Nie próbuję tego ratować, bo, znając życie, zaplączę się jeszcze gorzej i, nie daj Boże, wypaplam wszystko, co powinno zostać największą tajemnicą (aż do Wigilii). Wzruszam więc ramionami i udaję, że wcale nie słyszałem tego pytania i w ciszy dokańczam jedzenie, co kilka chwil zerkając w stronę naszych toreb. Kilka razy przyłapuję się na przyglądaniu się czarnowłosej.
          Wpół do czwartej zbieramy się, dziękując za świetne jedzenie. Z racji, że przed nami jeszcze kawałek drogi, idziemy dość szybko. W parku czeka na nas duży zaprzęg — kilka sanek jest pustych, podobnie jak trzy miejsca w największych saniach na początku. Choć plan mówił, że siadamy na saneczkach, ciągnę Rav w stronę wielkich sań na czele i upewniam się, czy są wolne. Na całe szczęście są, a nasze masywne tyłki całkiem przypadkiem rozsadzają się na całą miękką ławeczkę. W duchu dziękuję za to, iż pozostała trójka pasażerów sań jest odwrócona do nas plecami, w innym razie nie zniósłbym tego, że zapewne wlepiają w nas wzrok. A dzięki aktualnemu ułożeniu widzą tylko to, co z przodu. W ten oto piękny sposób podziwiamy najpiękniejsze widoki ze wszystkich, gdy pędzimy przez zaśnieżone obrzeża Avenley River. Wóz czasami przechyla się to w lewo, to w prawo, przez co dosłownie lecę na przyjaciółkę, albo ona na mnie, w zależności od kierunku jazdy. Innym razem Raven przyłapywała się na wtulaniu się w moje ramię, ale naprawdę nie mam nic przeciwko temu.
          O osiemnastej wracam do mieszkania. Rav została odesłana do totalnie innego miejsca, dzięki czemu mam pół godziny czasu na przygotowanie wszystkiego. Potrawy stoją gotowe na stole, a to za sprawą moich przekochanych współpracowników z restauracji, którzy obiecali zająć się tym. Powierzenie im takiej misji nie było żadnym błędem, wszystko pachnie obłędnie.
          Na dziesięć minut przed powrotem przyjaciółki pakuję jej prezent. Czerwono-złote pudełko z kilkoma dziurami i wstążką w kolorze złotawym wyglądo obłędnie, choć jego zawartość już teraz przyprawia mnie o zawroty głowy. Kiedy już mam wszystko pod kontrolą, podsuwam je delikatnie pod choinkę, zaraz obok kilku innych, również ode mnie. Raven, zaraz po powrocie, ustawia swoje, dzięki czemu nasze drzewko nie wygląda już tak biednie, jak wyglądało parę chwil temu. Zasiadamy do kolacji, dzieląc się przed tym opłatkiem.
          — Zdrowia, szczęścia, pomyślności… — Brawo, Cam, zero kreatywności. — ...sukcesów w pracy, wesołego życia… — kontynuuję składanie najgorszych życzeń na świecie. — Więcej mnie, mojej zajebistości i radości, Raven!
          Dziewczyna dodaje kilka słów od siebie i koniec końców naprawdę siadamy, kosztując wszystkiego po kolei.
          — Pierogi są świetne!
          — Ten kompot jest jakiś trefny…
          — Ojeju, nie narzekaj, Cameron.
          — Naprawdę smakuje beznadziejnie.
          Bla, bla, bla.
          W końcu nadchodzi kulminacyjny moment. Dochodzi dziewiętnasta, a ja już zakładam, że prezent mógł się uszkodzić. Z tego względu ponaglam Raven, do której uszu już teraz dochodzą przedziwne odgłosy. Stresuję się niemiłosiernie.
          Powoli rozplątuje kokardę i unosi górną część pudełka, z którego wyskakuje… kot!

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz