3 lut 2019

Od Odette C.D Adam

     Adam nie wracał zbyt długo. Siedziałam w biurze, przeżywając każdą kolejną minutę z coraz większym zaniepokojeniem. Niemo spoglądałam na oryginał rachunku i dane osoby, która była sprawcą całego oszustwa.
     Oszustwa. 
     Oszustwa nigdy, przenigdy nie wróżą niczego dobrego.
     Zmartwienie na moment ustąpiło miejsca podejrzeniu. W mojej głowie powstała masa domysłów, co mogło się stać. Dlaczego Adam nie odbierał telefonów. Szczerze powątpiewałam w wersję, że znał tego człowieka i postanowił zostać na ćwiartkę. Powiedziałby.
     Przecież by mi powiedział
     Dla pewności zadzwoniłam raz jeszcze, w ciszy wsłuchując się w nieznośne szumienie, które zaczynało już poważnie irytować. Martwić. Cztery ściany, nieświadomość i strapienie drążyło ogromną dziurę w moim umyśle. Popadałam w paranoję. Musiałam zrobić cokolwiek. Zatem jedyne, co mi przyszło do głowy, to zabranie adresu tamtego człowieka, zapas ostrożności i niezapowiedziane odwiedziny. Hyundai’em wyjechałam prosto spod restauracji, ostatnie godziny otwarcia lokalu powierzając Tomowi. Nie zdążyłam mu nawet powiedzieć o tym, że Adam rozpłynął się w powietrzu. Że nie daje znaku życia, a ostatnią osobą, z którą rozmawiał, byłam ja. Pogoda nie sprzyjała. Wycieraczki w samochodzie co chwila wprawiane zostawały w ruch, by przemyć mokrą od deszczu przednią szybę. Mgła wisiała nad miastem niczym groźba, którą zapowiadał mój wewnętrznie skrywany przestrach.


     Pod wskazany adres dojechałam po niespełna kwadransie. Nie wiem jak dużo czasu zaoszczędziła mi jazda z prędkością ponad sto na godzinę, ale obawy mówiły mi, że każda minuta była cenna. Przy samochodzie jeszcze raz wybrałam numer do Adama. Nie odzywała się już sekretarka, a po prostu brak sygnału. Pod tą pogodą zdołałam przemoknąć do suchej nitki, więc nie zwlekając już ani chwili dłużej, znalazłam schronienie pod werandą. Opuściłam przesiąknięty wodą kaptur, który mogłam dosłownie wycisnąć, i zanim udało mi się zadzwonić dzwonkiem do drzwi, zadrżałam z zimna. W domu każde osobne okno przenikało ciepłe światło. Nie było opcji, że wewnątrz było pusto — ktokolwiek tam siedział, musiał zdawać sobie sprawę z mojej obecności na werandzie. Usłyszałam tylko ciche pstryknięcie zamka, a zaraz zza drzwi wyłonił się chuderlawy mężczyzna.
     - Znamy się? — mruknął, lustrując mnie zamyślonym spojrzeniem podkreślonym przez ściągnięte brwi. — Kim ty jesteś? — Szczędził sobie wszelkich uprzejmości.
     - Cóż… jestem Odette Blackwell, pracownica tutejszej restauracji Lancasters. Mój szef, blondyn, gdzieś tego wzrostu — powiodłam ręką do góry, by mu to nieco zobrazować — był tu dzisiaj, ale nie wrócił. Szukam go.
     - Ach… może będę w stanie ci pomóc. Wejdziesz? Pogoda jest zbyt kiepska, żeby tu stać — odparł zmęczonym głosem. Jego wzrok świecił dziwnym blaskiem. — Owszem, był tutaj niedawno.
     Weszłam wgłąb pomieszczenia, pozbywając się butów już na wycieraczce, którą brudziła mieszanka błota i śniegu pod podeszwą.
     - Wiesz, gdzie poszedł? — Dalej trzymałam dystans. Nie umiałam go uzasadnić, ale trzymałam. I z każdą chwilą zdawałam sobie sprawę z tego, że mógł to wyczuć.
     Zaniósł się dziwnym, może nawet spanikowanym śmiechem.
     - Cóż, to będzie zabawne, ale gra z moim bratem w bilard. Zaprowadzę cię tam, okej? — Powiódł w kierunku schodów prowadzących niżej.
     Bilard z obcym?
     Nie wierzyłam w żadne jego słowo. Ciągle robiłam dobrą minę do złej, wręcz okropnej gry, której kontynuowanie moje sprowadzić na mnie spore konsekwencje. Gdziekolwiek bym jednak nie poszła, czułam, że odnajdę Adama. Ale co wtedy? 
     Przełknęłam ślinę na tyle głośno, iż mogłam zgadywać, że to słyszał.
     - Już idę. — Zaczęłam ostrożnie schodzić po nieoświetlonych schodach. Na dole dopiero, na cienkim, ledwo stabilnym sznurku wisiała mała, nieosłonięta niczym żarówka. Stanęłam przed drzwiami, za którymi miałam znaleźć Adama. Wzrok tego mężczyzny dziwnie mnie skrępował. Oboje czuliśmy wyraźne napięcie, chcące znaleźć ujście w solidnym wybuchu.
     I wybuch nastąpił. 
     Zerwałam się do gwałtownego biegu. Weszłam na pierwszy stopień schodów, drugi, a wówczas silne szarpnięcie cofnęło mnie tak, że boleśnie obiłam się o ścianę wyłożoną drewnianymi panelami. Syknęłam cichutko, kiedy ręka zacisnęła się na mojej szyi.
     - Puść m-mnie! — warknęłam cicho.
     - Bądź cicho, inaczej zrobię ci krzywdę! — W odwecie jego głos uniósł się znacznie groźniej niż mój. — Grzecznie rób to, co mówię.
     - C-co zrobiłeś Adamowi? — I zatkał mi usta, czyniąc z moich słów jedynie niewyraźny bełkot. Uścisk wspierany sporą siłą, jak na niepozorne ciało, przeniósł mnie do ciemnej jak cholera piwnicy, w której nie widziałam absolutnie nic. Rzucił mną niczym zwykłą kukłą, czemu towarzyszyło głośne syknięcie. Potem do moich uszu dobił tylko trzask drzwi oraz ciche przekręcenie klucza.
     - Chciałaś szefa, to masz.
     Próbowałam się otrząsnąć. Ogarnąć nieznośny ból głowy. Adrenalina wypełniała mnie w niesamowitych ilościach, hamując strach, który bez zastrzyku energii przejąłby nade mną z łatwością kontrolę. Cicho podniosłam się z drewnianej, nieco wilgotnej podłogi. Telefon w mojej kieszeni posłużył za latarkę, jednak nie pokazywał on ani jednej kreski zasięgu.
     - Adam? — szepnęłam cicho. — Adam, jesteś tu? — Wodziłam słupem światła po długościach pomieszczenia. Czyniłam to tak wolno, jakbym lada moment miała ujrzeć zakrwawione, martwe ciało pozbawione już duszy.
     Zobaczyłam koszulę.
     Koszulę, którą dobrze już znałam. Rozluźnione barki, zgarbione plecy, składające się na bezwładnie leżące ciało. Dobiegłam do niego z przestrachem w oczach. Przepełniał on teraz każdą nędzną komórkę mojego ciała. Zawiesiłam dłoń na jego ramieniu, szarpnęłam kilkakrotnie. Na blond ciemnych włosach ujrzałam czerwoną, zakrzepłą maź, która przywiodła mi na myśl najgorsze.
     Nie, nie, nie.
     - Adam? A-adam, obudź się… — szeptałam blisko jego ucha, jednak ani drgnął. Ponowiłam próbę. Potem jeszcze raz.
     I drgnął. Drgnął, rozpłomieniając w moim ciele ogromną, niezmierzoną nadzieję i ulgę jednocześnie.
     - Boże, jak się cieszę! — Złapałam za jego rękę, potrzebując chwili, by opanować szybki oddech. Oczy mężczyzny nadal się mrużyły, protestując spotkaniu z ostrym blaskiem światła latarki. Próbował podnieść się z moją pomocą, czemu zawtórował grymas bólu i konsternacji na jego twarzy.
     - ...Gdzie jesteśmy?
     - W domu tego oszusta. Nie mamy czasu, musimy się wydostać, zanim ktokolwiek tu przyjdzie — szeptałam.
     - Daj mi chwilę… — odparł z ciężarem w głosie. Dotknął tyłu swojej głowy i niemal zasyczał na spotkanie z raną. — Kurwa, moja głowa.
     - Wiem, że boli… — Mój ton zdawał się już przepraszać. — Na zewnątrz jest mój samochód. Musimy znaleźć jakieś wyjście. — Rozejrzałam się po ciasnej piwnicy. Moją uwagę dopiero przykuło małe okno, przez które jednak mógł zmieścić się nawet Adam. Ujawniał je blady blask księżyca przecinany rzęsistą ulewą.
     - Potem donoszę na tego pojeba. — Wsparty moim ramieniem, w końcu uniósł się na równe nogi.
     - Poprę cię w tej sprawie.
     Korzystając tylko ze światła latarki, próbowaliśmy odnaleźć szmatkę i coś w miarę ciężkiego. Pośród wielu zbędnych gratów w oczy rzucił nam się niebieski koc polarowy oraz posążek. Adam podszedł do okienka i posłał mi szybkie spojrzenie. Wybicie okna było ryzykowne. Cholernie ryzykowne. Oboje uzmysłowiliśmy sobie, że pochłonie nam to okropnie dużo czasu i zostaną nam jedynie krótkie sekundy, zanim hałas zwabi domowników.
     - Zrób to.
     I Adam bez wahania odwrócił głowę, zniszczył okno, niemal w tej samej sekundzie układając koc na niewielkie odłamki szkła przy framudze, które nie uległy zniszczeniu.
     - Szybko, wyłaź. — Podsadził mnie. Ze sprawnością wydostałam się na zewnątrz, już od razu wyczuwając pod dotykiem wymokłą, poniszczoną trawę. Pociągnęłam Adama za rękę i wydawało się, że we wręcz idealnej chwili wyszedł z piwnicy.
     Serce nerwowo uderzało o moje żebra. Nie wiedziałam, jakim cudem udaje mi się oddychać miarowo. Z Adamem nawet nie mieliśmy wątpliwości — z biegiem poszliśmy do samochodu, wyjęłam kluczyki i nerwowo pchnęłam je w stacyjkę. Drzwi domu prawie się otworzyły, jednak w okamgnieniu ruszyłam autem, pokonując z trudem błoto, które pochłaniało koła.
     Kiedy wjechaliśmy na pustą ulicę, moje serce odzyskiwało właściwy rytm.
     - Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że jesteś cały… — szepnęłam z troską, zmuszając się, by patrzeć tylko na drogę.


Adam?

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz