10 cze 2018

Od Nivana cd. Camilli

— Nie chcesz? — spytała z troską, na co pokręciłem głową, poprawiając się w miejscu i łypiąc na nią uważnym spojrzeniem. — Ale na sto procent? Tommy się nie pogniewa, uwierz mi.
— Nie trzeba, Mona, naprawdę — parsknąłem śmiechem, przewracając nieco oczami. Przewrażliwiona kobita z fiubździu na punkcie niańczenia. Nie miałem najmniejszej ochoty zabierać Tomowi ubrań [szczególnie że były tak z dwa rozmiary za małe i cudem byłoby, gdybym wcisnął chociaż rękę bez rozerwania szwów], ale ta usilnie się na to upierała. Empatia, a może potrzeba utrzymania higieny, nie wiem, w każdym bądź razie naprawdę zaczynała przeginać i dopóki nie powiedziałem twardo „nie”, ta namolnie starała się mnie przekonać. Potem tylko fuknęła, nadąsała się i zaczęła dobijać się o kolację, którą koniec końców przygotowaliśmy wspólnie.
— Idziesz spać? — spytała z nadzieją.
Co za głupie pytanie, Mona. Uśmiechnąłem się słabo, starając się przekazać, że to nic, że powinna się kłaść i że przepraszam.
— Powinieneś, Nivan. — Wzrok mówiący wiem, Mona, wiem, że powinienem. — Zdrzemnij się chociaż na dwie godzinki, dobrze?
— Postaram się. — Nie podoba mi się to i doskonale o tym wiesz, zapewne to właśnie pomyślała, gdy otworzyłem w końcu usta i coś z siebie wydusiłem.
— Dobranoc, Niv.
— Dobranoc.
Zerknąłem na zegarek. Lekko po północy.
To miała być zdecydowanie długa i męcząca noc. Przesunięcie fotela w kolorze królewskiego błękitu pod okno, otworzenie go na oścież, zamknięcie drzwi i ustawienie popielniczki na parapecie w wiadomym celu było chyba jedyną względnie satysfakcjonującą opcją.
Nie powinieneś tyle palić.
Wiem.
Masz zamiar coś z tym zrobić?
Tylko wzruszyłem ramionami.
Leżeliśmy i wypalaliśmy papierosa po papierosie.
I tyle?
I tyle.
Jesteście dziwni.
Wiem.
Wiem. Wiem, wiem, wiem, wiem.
Nic nie wiem.
Nienawidziłem tej zasranej, kurwa, melancholii, która dopadała mnie za każdym razem, gdy obracałem w palcach nowo nabytą paczkę czarnych diabełków.
Szczerze jej nienawidziłem.

Hej, ty! 
Hej, ja?
Tak, ty, jak się nazywasz?
Nivan.
A pełne?
Nivan Oakley.
Ok, zapisane, a teraz numer.
Co?
Numer daj.
Że telefonu?
Że telefonu, no dalej.
A potem usłyszałem, że mam niezły tyłek i wyszło, jak wyszło.

— Hej, ty!
Już chciałem powiedzieć, hej, ja i przypomnieć sobie w głowie mój numer telefonu, gdy usłyszałem tylko głuche, ale donośne łupnięcie, uprzedzone dzwonkiem i bliżej nieokreślony dźwięk. Kwestia dokończona nie została.
Dziewczyna z wczoraj leżała wpół przytomna na chodniku, gdzie obok niej sterczało dwóch mężczyzn, jeden ledwo co trzymając rower, drugi zerkając w lekkim szoku to na posiadaczkę zapalniczki w kwiatki, to na, najwyraźniej, sprawcę tego całego, małego wypadku.
Pstryczek załączający tryb Matki Teresy z Kalkuty przełączył się zadziwiająco szybko, a za chwilę sterczeliśmy w trójkę, starając się dziewczynę wybudzić. Cud, że rowerzysta nieszczególnie kwapił się do ucieczki, a jeszcze został i pomógł.
Obyło się bez karetki, bo przytomność odzyskała dość prędko, nic nie było, a i nawet jakiegoś szczególnego zwalenia się nam na głowy tutejszej gawiedzi nie było, najwidoczniej mała stłuczka na środku uliczki mało komu głowę zaprząta.
— Nic panience się nie stało? — spytałem, dalej trwając w kuckach. Rowerzysta przepraszał, knypek nic nie gadał, a ja zerkałem z lekkim rozkojarzeniem po twarzach całej trójki.
A miałem tylko pójść do biura rzeczy znalezionych. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz