Zerknąłem kątem oka na wszystkie smakołyki, które pojawiły się w moim koszyku po interwencji Watsona. Ciasteczka czekoladowe, co szło mu na plus i te paskudne czekoladki z nadzieniem miętowym, za co miałem szczerą ochotę upierdolić mu łeb gdzieś przy dupie i nawrzeszczeć, bo co to za gówno i jak śmie to w ogóle jeść, ta zniewaga krwi wymaga. Skrzywiłem się jedynie, nie decydując się na jakieś mocniejsze działania w tym kierunku, ale niech spróbuje mnie tym poczęstować, to nie ręczę za siebie. Paskudztwo ostatnie, parszywe, tfu, tfu.
— Hej, przecież chyba nie wystawiasz żadnego przyjęcia, jabłka raczej wystarczą — rzucił w pewnym momencie, na co przewróciłem oczami. Egoisto, chciałem mieć też coś dla siebie, bo nie mam czego na misę wyłożyć, a lubię przekąsić owocka. Dojrzałem do tego, tak. — Ale winogrona zjem wszędzie i o każdej porze, je możemy wziąć — dodał, no i wziął tę kiść, no wrzucił ją do reklamówki, no i porwał ją, pakując prosto do mojego kosza, a że porcję musiał wziąć ogromną, to od razu zrobiło mi się, delikatnie rzecz ujmując, zajebiście ciężko.
— No, czy, oprócz chleba, potrzebujemy czegoś jeszcze?
W odpowiedzi pokręciłem głową, kierując się na dział z pieczywem i każdy wiedział, że po drodze złapałem jeszcze prażynki cebulkowe i solone cziperki, chociaż z szafki już się ich wysypywało. Jednak ostatni punkt programu, czyli chlebek, został zabrany, a następnie skierowaliśmy się do kasy, przy której nieco się zesrałem, bo wzięliśmy praktycznie nic, a wyszła dość ładna sumka, którą później, w drodze do domu dokładnie oglądałem na rachunku, licząc wszystko i zastanawiając się, w którym miejscu mnie wygwizdali.
— Pierdolę, nie wierzę, przecież tutaj nawet obiadu nie ma, co do kurwy nędzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz