13 wrz 2018

Od Odette C.D Aaron

    Byłam zdumiona tym, jak wielką garść zainteresowania zdobyła moja nieskomplikowana kreacja o pospolitym białym kolorze. Żaden szczegół zdobiący materiał nie wyróżniał jej spośród innych, naprawdę pięknych i drogich sukienek, noszonych przez obrzydliwie bogate szychy. Tak, te stwierdzenie wyjątkowo głęboko ugrzęzło mi w głowie.
    Nieznajomi ludzie obdarowywali mnie życzliwymi, wręcz bogatymi w emocje uśmiechami. Rzucali też dziesiątkami spojrzeń, sunąc nimi wzdłuż białej, podkreślającej figurę sukienki. Wbrew całkiem dobremu odbiorowi nie potrafiłam czuć się nazbyt swobodnie. Komfort całej sytuacji uciekał już przy mniej przychylnych zerknięciach wyżej położonych kobiet, które zapewne przed oczami miały tylko najpiękniejszy, droższy o parę tysięcy materiał. Zatem moja obecność została ściśle ograniczona do uśmiechów. Oczywiście, że prawdziwych. Sam zaszczyt bycia w tym miejscu, ponadto zaproszoną osobiście przez przyszłego prezesa, traktowałam jako powód do niemałej radości. Nikt nie musiał ani o tym wiedzieć, ani tego rozumieć. Dla mnie liczyła się tylko mała, tląca się w sercu iskierka, która dała życie płomieniowi entuzjazmu.
    Śmiejesz się? Niech inni zastanawiają się dlaczego.
    Przez całą, ale mimo wszystko krótką konwersację z Aaronem, czułam napięcie wydobywające się z jego postawy na kilometr. Musiał się stresować. Zresztą kto by zachował anielski spokój w jednym z ważniejszych dni swojego życia? Z reguły można by wymieniać w nieskończoność rzeczy, które mogłyby pójść nie tak. A jednak nauki Odette uczyły, że pozytywne myślenie poprowadzi daleko i daleko. I że nie ma się czego bać, biorąc pod uwagę to, jak wiele się już osiągnęło. A jedną z takich osób był przecież Aaron, który zapracował sobie na tak wielki moment ciężką pracą, wieloma wyrzeczeniami, potem, i – miejmy nadzieję, że nie – krwią.
    Wszystko fajnie, ale co go tak bardzo interesowało na poziomie moich ust? Może została na nich śmietanka z ciasta, które rozdawał kelner? Może wyszłam szminką poza krawędź ust? Cokolwiek to było, mógłby być takim dobrym dżentelmenem i powiadomić mnie o tym.
    - Scena jest twoja, Aaron. – Wyrwałam mężczyznę ze stanu chwilowej zadumy. Patrzył się na niewielki podest, a w jego błękitnych oczach tonęły światła rozbłyskujące w pięknej, pełnej przepychu sali. Niespokojne spojrzenie znów powędrowało na mnie, jednak nie drgało już tak, jakby usilnie powstrzymywało się przed zsunięciem.
    - Tak. Powinienem już tam pójść – odchrząknął.
    Gdyby szczery wyraz oczu dało się zamienić na słowa, byłyby to „idź tam i pokaż wszystkim, na co stać Aarona Browna”. Delikatnym uśmiechem postarałam się dodać mu otuchy, sądząc, że ewidentnie jej potrzebował. Zdążyłam zauważyć, że mężczyzna wbrew swojej pewności siebie dziś niemal ugiął się pod ciężarem stresu.
    - Gdy się zestresujesz, pomyśl o czymś miłym. – Nie mogłam nie uśmiechnąć się jeszcze szerzej.
    - Spróbuję. – Zaraz to odwzajemnił, pomimo stresu, jakiego wyrażały jego oczy. Nie dodał już ani słowa, odwrócił się i poszedł mierzyć się z własnym przeznaczeniem. Jego głośnemu westchnieniu zawtórowały głośne oklaski, naraz rozbiegające się po całym pomieszczeniu.
    Aaron stanął tuż obok swojego ojca, śledzony moim uważnym spojrzeniem. Musiał czuć dziesiątki par oczu, ale czy osoba publiczna nie powinna być na to przygotowana? Przygotowanie to jedno, a stres, jaki nieoczekiwanie ściska nasze wnętrze, to drugie. Niektórych emocji po prostu nie można łatwo zwalczyć. Patrzyłam więc na Aarona z ogromną nadzieją, że wszystko pójdzie tak gładko, jak to przewidywałam. Uroczystość okazała się dopięta na ostatni guzik. Cała publiczność była świadkami nieco długiej, acz w żadnym stopniu nużącej przemowy, po której nastąpiło ceremonialne przekazanie obowiązków. Duma wręcz wyciekała ze słów starszego mężczyzny. Jego szeroki uśmiech sugerował prawdziwą radość, której nie dałoby się podrobić. Uścisnął w końcu mocno dłoń Aarona, czemu towarzyszył nagły blask parunastu świateł. Wcześniej nie zdołałam zauważyć żadnych fotografów, ale skoro bez przerwy spoglądałam na podest, jak miałam tego dokonać?
    Zaklaskałam mocno w dłonie, wpasowując się w robiącą to samo publiczność. Okazja do pogratulowania nowemu prezesowi firmy uciekała jednak coraz bardziej. Nawet próbując utrzymać z nim słaby kontakt wzrokowy, tłum zacieśniający się blisko niewielkiego wzniesienia utrudnił to stuprocentowo. Kontakt się zerwał, a Aaron, jak to zwykle bywa po takich ceremoniach, został otoczony z każdej możliwej strony dziennikarzami, kamerami i widzami. Pozostało mi stać, uśmiechać się oraz czekać na swoją kolej, która postanowiła nie nadejść nawet za kolejne pół godziny.
    Rozumiałam wszystko. Szczególnie to, że wypada pozostać przy ojcu, rozmawiać z zainteresowanymi o tym, co ważne: o planach, o działalności firmy, o wrażeniach. Tego wymagano dzisiaj od Aarona, a nie tego, że zostawi ojca na pokładzie, chcąc porozmawiać z kimś innym, na zupełnie inny temat. Lecz moją obecność tutaj ukróciła pojawiająca się w głowie myśl. Wstawanie z rana, przygotowanie się na egzamin. Zdecydowanie nie chciało mi się zabierać za to o dwudziestej trzeciej, kiedy być może przyszłaby dopiero moja kolej na rozmowę. Z bólem serca, zostawiając pożegnanie, opuściłam wieżowiec. Stwierdziłam, że pogratulowanie Aaronowi w drugim terminie na pewno nie spotka się z jego niezadowoleniem, chociaż nie ukrywam, że walczyłam sama ze sobą, by zostać jeszcze w miejscu tę parę minut. Ewentualnie godzinę. Jednakże nie znałam tam nikogo, kto dzieliłby ze mną jakikolwiek temat, a każda najmniejsza rozmowa zaczynała się od krótkiego przywitania, a kończyła na „wyborny szampan, prawda?”.


***


    Nazajutrz powitała mnie codzienna rutyna. Wybaczyłam sobie już to, że poprzedniego dnia nie poczekałam na odciętego od świata zewnętrznego Aarona i z całkowicie oczyszczonym umysłem zaczęłam funkcjonowanie.
    - Jamie? – Szturchnęłam dziewczynę, która zasnęła przy stoliku w salonie. Całą powierzchnię zajmował stos kartek, a jedna nawet przylepiła się do jej policzka, gdy tylko uniosła głowę.
    - Tak? – zapytała niemrawo. Oczy nadal miała zamknięte, co spowodowało tylko delikatny uśmiech na mojej twarzy. Nie można sobie wyobrazić mojej radości, kiedy dochodziła do mnie świadomość, że każdego dnia było z nią lepiej.
    - Powinnyśmy już wstać. – Zerwałam z jej policzka korespondencję, przeżywając z nagła totalny szok. Przed oczami widniał mi napis „do Aarona Browna”. – Co… to? – Chcąc otworzyć liścik i zobaczyć budzącą moje zaciekawienie treść, ledwo zorientowałam się, że został mi on wytrącony z dłoni.
    - Nic takiego! – Ukrywając nadmiernie różowe policzki, odłożyła tajemny papier z powrotem na miejsce obok laptopa, piętnaście centymetrów od krawędzi stolika tworzącej kąt dziewięćdziesięciu stopni (love u Noah).
    Na mojej twarzy zaczął rozrastać się wymowny uśmieszek. Leciała na niego. To zbyt pewna pewność, której… byłam pewna.
    - Oj przestań – żachnęła się delikatnie.
    - Odkąd cię przytulił? – Zajęłam obok niej miejsce na kanapie. Przez tyle lat wyszlifowałam w sobie dwie umiejętności, które, nieskromnie mówiąc, wychodziły mi najlepiej. Jedna to dar do porozumiewania się z ludźmi, a druga rozgryzanie Jamie bez używania zbędnych słów.
    Dziewczyna pękła szybciej niż to przewidywałam.
    - Tak… – Głębokie westchnienie wydostało się z jej płuc. – Chcę go poznać lepiej...  albo chcę chociaż, żeby wiedział, co o nim myślę. – Zawędrowała spojrzeniem na liścik. Nawet do głowy mi nie przychodziła żadna sugestia co do tego, co mogła tam napisać. Kusiło mnie okropnie, by powiedzieć, że mogłabym załatwić te spotkanie, lecz doszło do mnie, że obowiązki prezesa mogą teraz znacznie zaostrzyć jego grafik.
    - Czekam na cudowne love story! – Mrugnęłam do niej, wstając z miejsca. Natychmiast uderzyła we mnie godzina migająca na zegarze. – Cholera, czas. – Przecież nawet się nie spakowałam! Chwyciłam za torbę i w wyjątkowo ekspresowym tempie zgarnęłam większość notatek ze stolika, przy którym przedtem spała Jamie. Nie uważając nawet na to, co biorę, założyłam pasek na jedno ramię i pobiegłam założyć buty. Moje kostki poprzedniego dnia zostały doszczętnie starte, przez co wsuwając obuwie stłumiłam syknięcie. Nigdy więcej obcasów.
    Byłam okropnie spóźniona. Lepiej być nie mogło… a na domiar złego, żeby przybić gwoździa do deski, zdecydowałam się zajść do sklepu zaraz obok uczelni. Nie zrobiłam sobie śniadania, nie wzięłam nawet butelki świeżej wody. Uschłabym z wielu różnych potrzeb, zanim w ogóle opuściłabym budynek. Tak szybko, na ile pozwalały mi zranione kostki, powiodłam w kierunku sklepu, zauważając całkiem przypadkiem dobrze znajomy mi samochód. Poszłabym o zakład, że spontaniczny, poranny jogging godny prawdziwego spóźnialskiego uderzył mi zbyt bardzo do głowy, wywołując zawroty, ale nie. Z auta wysiadł nie kto inny, jak Aaron. Przetarłam jeszcze oczy, by móc ugruntować się w tym przekonaniu, a wtedy zostałam zauważona przez równie zaspane, zmęczone spojrzenie. Wczorajszy wieczór musiał jeszcze mu siedzieć w głowie.
    - Hej! – Obdarowałam go promiennym uśmiechem, a z umysłu zupełnie ulotniła mi się myśl, że mogę być spóźniona.
    - Dzień dobry. – Odwzajemnił to i zatrzymał się, jednak nie było trudno dostrzec, że również się spieszył. – Wczoraj wyszłaś wcześniej?
    - Tak, przepraszam… – odparłam z autentyczną skruchą w głosie. – I naprawdę gratuluję posady. Ale teraz pewnie masz jeszcze więcej do roboty, hm?
    Mężczyzna podziękował skinieniem głowy.
    - Tak. Wprawdzie jestem odrobinę spóźniony. Ty też, prawda? – Zaśmiał się cicho, wędrując niezbyt dyskretnym spojrzeniem po moich włosach, które oczywiście, że były potargane. Nie stłumiłam nawet delikatnych rumieńców oblewających mi policzki.
    - Tak. Więc… lepiej ja już pójdę do tego sklepu. Trzymaj się! – Odwróciłam się tak gwałtownie, że torba wisząca na moim ramieniu szarpnęła się w powietrzu, a że była niezasunięta, uciekło z niej parę kartek. Kątem oka dostrzegłam, jak mężczyzna natychmiast pomaga mi wszystko zbierać, by notatki nie poszybowały dalej z kierunkiem wzmagającego się wiatru.
    - To do mnie? – Odezwał się jego z lekka zdziwiony głos. Jak głupia strona o organellach miałaby być napisana dla… o cholera. Czy spośród tysiąca kartek leżących na stoliku naprawdę musiałam zabrać akurat list Jamie?
    Podniosłam głowę do góry i wyprostowałam się, nawet nie starając się ukryć lęku. Strachu. Wszystkiego. Kłąb tych uczuć pulsował w moim wnętrzu.
    - Co tam masz? – Wrzuciłam notatki niedbale do torby. – Ach, to… to do innego Aarona.
    Nieoficjalny list ciągle spoczywał w dłoni mężczyzny; wpatrywał się w niego dokładnie tak, jakby wzrokiem chciał przeniknąć przez warstwę solidnego papieru. Uniósł brwi i obdarował mnie w odpowiedzi tak oczywistym spojrzeniem, że poczułam się głupio w swojej skórze.
    - Znaczy... – Próbowałam daremnie wykrzesać z siebie choć jedno sensowne zdanie. Nagły uścisk stresu jednak doszczętnie pożerał wszelkie ślady rozumu.
    - Cóż... – Odwrócił kopertę w palcach i zlustrował ją wzrokiem. – Aaron Brown jest chyba tylko jeden, jak sądzisz? Pozwolisz, że go sobie wezmę. – Uśmiechnął się szeroko i zagarnął list do wewnętrznej kieszeni marynarki.
    Cholera, cholera, cholera!
    - Ale… – Coś odbierało mi głos. Nie potrafiłam nawet zaprotestować. Jego silny charakter znacznie dominował moją pewność siebie. Coś blokowało mnie od środka. Oszczędziłam sobie wysiłków i zrobiłam jednocześnie najgłupszą rzecz w moim dotychczasowym życiu. Uśmiechnęłam się tylko spanikowana i odwracając się na pięcie, poszłam tam, gdzie planowałam iść od samego początku. Do sklepu po wodę. Ewidentnie przyda mi się orzeźwienie.


[Aaron?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz