Irytujący budzik zadzwonił, ogromny pies bezpardonowo wskoczył na moje łóżko i praktycznie przygniótł mnie, piszcząc, skomląc, ba, nawet szczekając, bylebym podniosła tę jedną powiekę, a może nawet i dwie, abym podniosła się w końcu z łóżka, choć spałam pewnie niecałe sześć godzin. A jedyne co zrobiłam, to wsunęłam dłoń w długą, ciemną sierść i przewróciłam się na drugi bok. Raczej nici ze spokojnego poranka w towarzystwie herbaty wypitej w normalnym i zdrowym tempie, choć była jeszcze odrobina nadziei.
Piąta czterdzieści dwa.
Pies nadal nie dawał mi spokoju, tym razem zaczął już lizać mnie po twarzy i chyba tu skończyła się granica mojej cierpliwości. Warknęłam, a może raczej prychnęłam, zrzucając wcale nie takie biedne zwierzę na podłogę, przy okazji ostatecznie podnosząc się do pozycji siedzącej. Przeciągnęłam się, przejechałam dosyć pokaleczonymi dłońmi (w końcu taka robota) przez, jak na mnie, króciutkie włosy i przymknęłam jeszcze na chwilkę oczy, bo może okaże się, że wcale nie będę musiała wstawać.
Szósta czternaście.
A jednak pieniążki nie zrobią się same, bo przecież nie rosną na drzewach, wstać w końcu musiałam. Pies siedział przed oknem znajdującym się w kuchni, już zadowolony i spełniony po porannym spacerze, podczas gdy ja powolutku sączyłam białą herbatę. W świętym spokoju, bez pośpiechu i w cudownej ciszy, którą prawdopodobnie już do końca życia miałam się napawać, cieszyć i delektować. W końcu tego chciałam, narzekać nie mogłam.
Siódma czterdzieści dwa.
Co robiłam przez tę godzinę i dwadzieścia osiem minut? Przeczytałam dwa wiersze. Posprzątałam kuchnię. Wyprasowałam tę całą stertę ubrań, która rosła i rosła już od tygodnia, a ja niby nie miałam kiedy się za to zabrać. I co z tego, że byłam bardzo, ale to bardzo niewyspana. Przynajmniej teraz miałam pretekst, by po prostu porozkoszować się słodkim lenistwem, gdy tylko wrócę do mieszkania, bo w końcu tyle już zrobiłam w ciągu jednego dnia.
Niezbyt profesjonalnie zagwizdałam do tego małego potwora, któremu ostatecznie znudziło się wyglądanie przez okno i wręcz uwalił się na dywanie w salonie, jakby całymi dniami i nocami nie spał. Chwyciłam za płaszcz, wzięłam torebkę, a następnie wraz z moim towarzyszem wyszłam z mieszkania.
Siódma pięćdziesiąt jeden.
Dziewięć minut do otworzenia kwiaciarni, pies kręcił mi się pod nogami, podczas gdy ja zaczynałam zmieniać wodę w poszczególnych wazonach. A do tego wszystkiego jeszcze trzeba było wyczyścić łodygi, pozamiatać czy spryskać niektóre z kwiatów. Nie mogłam zaprzeczyć, roboty zawsze było trochę. Ale w końcu na tym mi chyba zależało, jak najwięcej pracy i jak najmniej czasu na namysł. Bo po co.
Ósma.
Pies wygoniony za ladę, szeroki uśmiech widniejący na twarzy i zielona tabliczka na drzwiach z napisem “otwarte”. Teraz tylko czekać na pierwszych klientów.
Ktoś, coś?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz