— Nie, nie potrzebuję pomocy, sam sobie poradzę — przedrzeźniałam go, równocześnie kłapiąc dłonią. — Albo nie, połknę jeszcze siedemnaście cukierków, żeby drabina ugięła się pode mną.
Tym razem to Alys parsknęła szczerym śmiechem, przy czym ocierała niemałe oczy wskazującym palcem, aby pozbyć się kilku łez. Ten prychnął, gdy rozpromieniona podałam mu paczuszkę z "Lodi-Candy", która przepełniona po brzegi cukierkami szeleściła, jak i również kusiła spragnione podniebienie faceta z kruczoczarnymi tęczówkami. Wyciągnął potężne łapsko, żeby podkraść ulubiony smakołyk, lecz tym razem to ja cofnęłam rękę, jak zrobił to on przed moją ostatnią wypłatą. Opuściłam pomieszczenie, w którym temperatura atmosfery powoli przekraczała zdrowy limit. Alyssa Arfield z pewnością poradzi sobie z nim sama.
Spojrzałam na niewielką wizytówkę, dumnie prezentującą się na biurku, zaraz przy wejściu do studia. Sięgnęłam po nią ręką, przyjrzałam bliżej.
STUDIO FOTOGRAFICZNE
Avenley River, Neanay Street
F. A. Clliford - 139 xxx 336
Mimowolnie na moją twarz wpełzł niewinny uśmiech. Nie chciałam, aby ktokolwiek to zauważył. Na swój oryginalny sposób byłam dumna z sukcesu gburowatego szefa, studio rozwijało się, jak i wzbogacało o kolejnych klientów, kolejne polecenia przez tych, którzy skorzystali z naszej oferty. Gdyby on był choć trochę milszy, szłoby jak po maśle - lekko i przyjemnie. Niestety, z tego co mi wiadomo, charakterek odziedziczył po ojcu. Niejednokrotnie odwiedziła nas jego niespotykanie pełna energii mamusia, opowiadała historie, jak to mały Fredryś wylał na psa herbatę - i, choć była zimna, biedak wystraszył się i przez tydzień nie wychodził z budy, a szklanka stłukła. Albo, jak dzieciak biegał po domu w samej bieliźnie, powtarzając, że Kapitan Sik-Sik pędzi na ratunek bobasom. Przy kawie stwierdziłyśmy z Alyssą, że był pewnie uroczy. Aktualnie wyrósł na łysego kiedyś blondyna z czarnymi jak noc oczami, a w dodatku otyłego jak niejeden. Schowałam kilka karteczek, żeby na wieczór porozdawać je w parku przypadkowym osobom.
— Alison...
— Alyssa.
— Wiesz, że Alyssa to nie skrót od Alison? — przypomniałam. — Co ty na to, aby zawrzeć z kilkoma firmami i hotelami umowę, wiesz, nasze wizytówki na recepcji? Niegłupie, co?
Westchnęła.
— Kelly, nie możesz tak ingerować w to wszystko. Rób to, co do ciebie należy. I tak idzie dobrze, nie ma co. — Złapała mnie za ramię.
Porwałam kolejne sztuki wizytówek i spojrzałam na zegarek. Wskazał piętnastą. Kiedy usłyszałam "możesz już iść", opuściłam budynek. Zagwizdałam kilkukrotnie, jakbym wołała tego psa za znakiem. Jak na rozkaz - podszedł do mnie, wesoło machając długim ogonem. Wysoki, złoty pies wyglądał na mieszańca golden retrievera i jakiegoś mieszańca. Wydawał się przyjacielskim osobnikiem. I tak, osobnikiem, to z pewnością pies. Spoglądał na mnie bystrym wzrokiem brązowych oczu, sapiąc głośno. Uniosłam rękę, jego łapa wylądowała na mojej. Pogłaskałam go po łbie, był naprawdę uroczy. Mimo tego, nie mogłam rozpływać się nad nim cały czas. Podniosłam się z ziemi, poszłam dalej, starałam ignorować żałosne szczekanie samca.
Gdy doszłam pod blok, odwróciłam się w stronę towarzyszącego mi całą drogę zwierzaka.
— No mały, czego jeszcze chcesz? — Uśmiechnęłam się lekko.
Zaszczekał, jakby mnie rozumiał. Coś w środku było silniejsze niż ja, wpuściłam złotego do budynku.
Nowy przyjaciel dostał własną miskę, przypadkową plastikową z szafki. Wypełniłam ją mięsem i resztkami, które powinny wystarczyć mu przynajmniej na dwie-trzy godziny. Zdążyłam zauważyć, że należy do ułożonych. Czyżby miał właściciela? Uciekł? Na miejscu domniemanego właściciela założyłabym chociaż obrożę, nie mówiąc już o chipie. Chwilę głowiłam się nad tym, co ze znaleziskiem zrobić. Szczęście tkwiło w tym, że niedaleko znajdował się sklep z artykułami dla zwierząt, w którym często kupowałam czy to karmę dla Nela, czy zabawki. Przebiegłam przez pasy i wpadłam do pomieszczenia. Zgarnęłam z półki smycz, po czym podeszłam do kasy i jednego z tych piegowato-zakrostkowanych sprzedawców.
— Jeszcze szelki.
— Jakiej wielkości jest pies?
— Em... zaraz wrócę! — Pozostawiłam mu przyszły zakup.
Pędziłam z powrotem do mieszkania. Wzięłam pseudo-goldena do sklepu. Wybrał idealne szelki i przymocował smycz. Wydawał się miły. Zostawiłam na ladzie wizytówkę studia. Wybyłam z samcem na ulicę, kierując w stronę weterynarza. Co jak co, ale tylko on będzie wiedział, co zrobić z takim psem.
Maszerowaliśmy jak szaleni, a sam pies, ku memu zaskoczeniu, był naprawdę wytresowany i mądry.
— Jeju, jaki ty jesteś śliczny! — Szliśmy dalej, a ja mówiłam do zwierzęcia. — A jaki mądry, jaki cudny! No, no, to t...
Rozmowy z psem nie mogą skończyć się niczym innym, jak... zderzeniem. Z przypadkową osobą.
— Przepraszam... — wymruczałam do szatynki.
Zdezorientowana zaczęłam podnosić się z chodnika, gładziłam samca po grzbiecie.
— To twoje? — Podała mi kupkę wizytówek, jedną z nich trzymała w drugiej dłoni.
Złapałam je, uśmiechnęłam serdecznie i skinęłam głową.
— Kelly, Collins. Kendall Collins, tak na dobrą sprawę. — Podałam jej wolną rękę.
Odwzajemniła to, podając swoją.
— Selene Donelly.
Selenko?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz