Zarobki w fabryce do najwyższych nie należały, podobnie jak sama praca i warunki. Dwanaście godzin spędzone w zaśmierdłej, pełnej szczurów sali wcale nie wyglądało kolorowo, kiedy nad wami sterczy standardowo zdenerwowany szef, zaś wokoło aż roi się od insektów. Czy oczekiwałem czegoś lepszego? Nie, nie oczekiwałem. Przyjazd, czy raczej bardziej trafienie tutaj, było czymś, czego nikt się nie spodziewał. Nagle stamtąd, to znaczy akademii, zniknęliśmy, po czym pojawiliśmy się tutaj, to brzmi jak jakaś pieprzona bajeczka dla dzieci, co? Gdzie zniknęły te czasy, gdzie beztrosko brodziłem w jeziorze? Gdzie całkiem nieumyślnie psułem sobie zdrowie i niszczyłem ubrania, bawiąc mocami, których zresztą nie zdążyłem opanować? Gdzie mogłem liczyć nie tylko na siebie, ale i na nią? No właśnie. Ta sprawa krążyła nade mną niczym stado zawziętych sępów, krzyczących jak najgłośniej. Gdzie się podziewa, co robi? Dlaczego? Po co? Te pytania towarzyszyły mi od ponad dwóch miesięcy. Coraz głębiej zastanawiałem się nad sensem tego wszystkiego. Avenley River było mi tak obce, podobnie jak ludzie mieszkający czy goszczący tutaj. Zero jakiekolwiek kontaktu z bratem, żadnych znajomości, przyjaciół, zero wsparcia, poczucia bezpieczeństwa bądź zwyczajnego kontaktu z ludźmi. Pomimo tego, iż za priorytet postawiłem sobie poznanie kogokolwiek, wcale nie szło mi na tyle dobrze, by śmiało stwierdzić, że faktycznie potrafię sobie poradzić samotnie w wielkim mieście. Bo nie, nie potrafię i zresztą tajemnicy żadnej to nie stanowi — wręcz przeciwnie, tego nawet nie da się ukryć. Mówi wam to właściciel niemalże pustego portfela, który tylko odlicza do kolejnej wypłaty i rozgląda się za jakąś nocną pracą. Dziś był piątek, co oznaczało, że noc spędzę w kuchni najbliższej restauracji, myjąc kuchenną zastawę po klientach. Przysięgam, że to było o wiele przyjemniejsze niż metalowe gówna zdzierające skórę z palców. Przynajmniej w kuchni ładnie pachniało, choć męczące było niemiłosiernie. I właśnie dziś musiałem stanąć twarzą w twarz z najostrzejszym, najgorszym i naj... hmmm... dziwniejszym osobnikiem w całej restauracji. Z szefem wszystkich kuchennych szefów, kucharzem z czterdziestoletnim stażem, najwyśmienitszym spośród wszystkich kucharzy miasta... Pepitem. Nie wiem dlaczego, ale ten człowiek doprowadzał mnie do śmiechu i nie, wcale zły nie był, jak to kolokwialnie opisałem powyżej. Był człowiekiem nader spokojnym, a na dodatek przekochanym staruszkiem, który mógłby o swoich wnuczętach opowiadać godzinami. Lubiłem go bardzo, podobnie jak cała reszta kucharzy, kelnerów oraz ludzi na zmywaku. Lubili go także klienci, z którymi gawędził naprawdę często. Poza Pepitem zdążyłem poznać lepiej także Raven, młodą stażystkę o kruczoczarnych włosach. Z początku prezentowała się niezbyt ciekawie, albowiem nie była wobec nas zbyt miła, co zmieniło się z czasem. I ja miałem okazję rozgryźć ją nieco, podejmując jakąś inicjatywę. Zaprosiłem ją na kolację, która odbyć się miała dokładnie jutro o piątej. To znaczy, nie kolację, a koleżeńskie wyjście na miasto, które skończy się bądź co bądź pewnie jakąś kolacją, wypada postawić jej jakieś frytki czy hamburgera, prawda?
Otworzyłem mieszkanie, które od rana pozostawało w tak samo tragicznym stanie. Choć nieumyte naczynia tkwiące w zlewie od tygodnia przyprawiały mnie o mdłości, a myszy biegające po salonie wcale nie dodawały temu uroku, nie mogłem się zebrać i załatwić wszystkie sprawy, bo zmęczenie brało górę. Codziennie przeglądałem ulotki, byleby wykombinować jakąś inną pracę, bo aktualna dosłownie nie dawała mi czasu na normalne życie. Później zorganizowałbym sobie nowe mieszkanie, bo aktualne wygląda naprawdę tragicznie i coś mnie ściska, kiedy muszę znów przekręcić klucz w tych niemal dziurawych drzwiach. Jednak to uplasowało się na drugim miejscu na mojej liście renowacji, teraz skupiałem się na jakiejś robocie. Ba, myślałem nawet o sprzedaży mojego marnego telefonu, jednakże ile pieniędzy bym za to dostał? Pięćdziesiąt Avarów? To się całkowicie nie opłacało, tym bardziej, gdy sprzęt przydawał się niejednokrotnie. I właśnie kupno nowego smartfona było trzecim punktem listy. Obstawiałem po cichu, ile zajmie mi spełnianie swoich małych marzeń. Choć ta cholerna praca nie wydawała się trudna do znalezienia, aktualnie to wszystko wyglądało pięćset razy trudniej, tym bardziej z moim doświadczeniem i kwalifikacjami. Przewijałem główną stronę już dwadzieścia minut, śledząc wszystko. I tu nagle pojawiło się ono. Na pozór niewinne ogłoszenie o poszukiwanie pracownika do firmy sprzedającej panele, podłogi, kafelki i inne takie. Dokładniej potrzebowali kogoś na kasę, kto chociaż w małym procencie zna się na rzeczy, poza tym nie chcieli niczego. I płacili dwa razy więcej niż w fabryce. Szybko skopiowałem numer, po chwili już rozmawiałem z ogłoszeniodawcą. Oferta, z tego co mi powiedział, jest nadal aktualna i chętnych nie ma, a na dodatek bardzo cieszy się z mojego telefonu. Umówiliśmy się na rozmowę jutro pod wieczór. I... czar nagle prysnął, bo dopiero po rozłączeniu zorientowałem się, że sobotni wieczór powinienem spędzić z... Raven. Ależ jak niekulturalne jest ponowny telefon i takie przełożenie spotkania? Nie, to definitywnie zbyt ryzykowne, a na dodatek bardzo źle świadczyłoby o mnie. Dlatego napisałem do niej na Rivenley, iż niestety musimy przełożyć nasze spotkanie. Modliłem się, by nie zezłościła się na mnie za tak głupi przebieg sprawy. Odpisała natychmiastowo. Jak najbardziej rozumie. Całe szczęście. Poza tym, przecież widzimy się za kilka godzin w restauracji, i ona siedzi tam w nocnych godzinach, więc będę miał okazję przeprosić ją na żywo. Ale teraz plan był inny.
Stanąłem pod wrotami ogromnej fabryki, wodząc wzrokiem po oknach. Zadzwoniłem do pobocznych drzwi, by wejść nie na halę, a do biura szefa. Wpuścił mnie strażnik, mierząc rozwścieczonym wzrokiem, jak to tutejsi mieli w zwyczaju. Kulturalnie zapukałem, kiedy stanąłem przed gabinetem. Nie czekając dłużej, wszedłem do pomieszczenia.
— Dobry wieczór, panie Steward. — Skinąłem głową. — Jestem zmuszony odejść z pracy, tu jest wypowiedzenie. Życzę powodzenia.
Pozostawiłem zdziwionego mężczyznę z samym sobą i moim wypowiedzeniem. Czułem się tak wolny, że miałem ochotę wzlecieć ponad horyzont. No dobra, to wszystko legło w gruzach, kiedy zdałem sobie sprawę, że w restauracji mam być za pół godziny, a stąd do mojego mieszkania jest godzina drogi. Zakląłem, biegiem ruszając w stronę nie przystanku autobusowego, a pociągu. Kilka avarów mniej nikomu nigdy nie zaszkodziło. Okay, zaszkodziłoby mi jedynie spóźnienie, wtedy mógłbym pomarzyć o mojej dniówce.
Byłem gotowy trzy minuty po czasie, jednakże nie robiło to większej różnicy, przynajmniej dla mnie.
CIĄG DALSZY NASTĄPI
louysa ma fazę na nudne jak cameron opowiadanka, także trochę się pomęczycie, jeśli ktoś chce to czytać, ha
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz