- No to smacznego - powiedziała zadowolona rudowłosa, posyłając mi przy tym delikatny uśmiech - Jak nie będziesz mógł, to po prostu zostaw... Mama zawsze woli dać bardzo dużo jedzenia, bo w końcu „jesteś chłop i musisz dużo jeść by mieć siłę”... To rodzinne - zaśmiała się cicho, zanurzając widelec i nóż w swojej, soczystej kolacji. Nie chcąc pozostać w tyle, zrobiłem to samo, a smak, który rozlał się w moich ustach, był po prostu nieziemski. Jak ona potrafi też tak gotować, to się będę jej wpraszał na każdy obiad - zadecydowałem w myślach, odkrajając od części matczynej, kolejny pasek ciasta powstałego dzięki istnieniu ziemniaków. O mało nie zapomniałem też o buraczkach, których kolor wraz z konsystencją przypomniał mi o tych, które kiedy byłem dzieckiem, wychodziły spod ręki mojej mamy. Do dzisiaj pamiętam jej słowa, jakie zawsze powtarzała mi przy obiedzie... Dopóki nie zjesz wszystkiego, nie odejdziesz od stołu! A potem były męczarnie polegające na wpychaniu tego wszystkiego na siłę w swoje gardło. Nigdy nie chodziło mi o smak wybornych potraw, lecz o ich ilość wpakowaną na talerz. Cóż, jako dziecko miałem bardzo mały żołądek, co mój ojciec wielokrotnie próbował wytłumaczyć mojej matce, ale ta jakoś nie przejmowała się jego paplaniną, stwierdzając, iż jak zwykle przesadza. Odchodząc jednak od tematów dotyczących mojej rodziny... Byłem już w środku pierwszego, ziemniaczanego "naleśnika", gdy nagle do moich uszu trafiło skrzypnięcie frontowych drzwi.
- Kochanie jesteśmy! Ponoć stary Thomas ich znalazł, więc postanowiliśmy wrócić do domu - odezwał się nieznajomy, męski głos, który najprawdopodobniej należał do ojca Anastazji. Moje dwa durne psy, musiały oczywiście nowym przybyszom pobiec na przywitanie, ale zaniepokoił mnie fakt, że Camelot uciekł nagle z piskiem pod moje nogi. Jego pospinane mięśnie oraz wciśnięty pod siebie ogon, jednoznacznie wskazywał na to, iż się czegoś strasznie boi, co nie należało do jego normalnego zachowania. Zwykle husky był bardzo odważnym oraz uszczypliwym psiakiem, ale teraz nie przypominał samego siebie.
- Co mu jest? - zdziwiła się rudowłosa wredota - Wygląda jakby od kogoś oberwał... - dorzuciła, odkładając sztućce na brzegi talerza. Sama nie spożyła jeszcze do końca spóźnionego obiadu, lecz rozdzierający serce widok, czarnucha wlepiającego się w moje nogi, okropnie ją zmartwił. Jeśli chodzi o Zefira to jego "krzyki" były wywołane jedyne szczęściem, wywodzącym się ze spotkania, miłej dla niego osoby.
- Boi się czegoś albo kogoś... Może to przez zapach, jaki kiedyś już zwąchał... Nie mam go z hodowli, bo znalazłem go i Zefira w kartonie przed swoim domem... Może jego były właściciel się nad nimi znęcał... - westchnąłem, głaszcząc psa po miękkim łbie. Znacznie go to uspokoiło, lecz z tego co widziałem, nie był chętny odchodzić ode mnie choćby na kilka metrów - No już, już... Nic ci nie grozi mały - pociągnąłem go delikatnie za lewe ucho, co powiązało się z jego głośnym sapnięciem.
- Nie wiem jakim trzeba być potworem, aby krzywdzić inne stworzenie - mruknęła kobieta, zaciskając swoje ręce, w małe pięści - Przecież jako szczeniaki nie mogły nikomu nic zrobić... Lekko by nimi rzucił i już mógłby je zabić - ciągnęłaby dalej swój wywód, gdyby nie wysoki, czarnowłosy włosy facet, który ni stąd ni zowąd pojawił się między nami.
- Cześć córuś - przytulił ją mocno, ostrożnie głaszcząc po głowie - Nawet nie wiesz, jak bardzo się o ciebie martwiłem... Kiedy po tylu latach chcemy się zobaczyć to ty, musisz się gubić - zaśmiał się, nie zwracając na mnie żadnej uwagi. Było mi to jak najbardziej na rękę, gdyż mój nerwowy pies, na nowo zaczął czujnie zerkać w jego stronę. A więc to jego się boi - pomyślałem z dużym zmartwieniem, odwracając łeb husky'ego w swoją stronę, aby ten zbytnio się nie denerwował.
- Nic nam nie jest tato... Po prostu po ciemku łatwo pomylić strony - wyjaśniła, bez najmniejszego zawahania - A to jest Rafael... Mój przyjaciel, przywiózł mnie - mówiąc to, wskazała na mnie ruchem głowy, co wywołało u mnie niewidoczne, niezadowolenie.
- Dzień dobry - przywitałem się, chcąc zachować zasady dobrych manier, jakie byłem w stanie wynieść z domu.
- Dzień dobry - zlustrował czujnym wzrokiem każdą część mojego - Nazwisko?
- Blackfrey - odpowiedziałem z automatu, ponieważ byłem już od dawana przyzwyczajonym do takiego rodzaju pytań.
- Znam jednego Blackfreya... Liam Blackfrey to twoja rodzina? - uniósł jedną brew, w badawczym geście.
- Tak... To mój wujek od strony ojca, jest neurologiem - podrapałem się lekko po karku, nie wiedząc, czy to aby na pewno dobrze, że się o niego pyta. Z tego co pamiętałem to był bardzo dobrym i uczynnym człowiekiem, lecz może przez te cztery lata, kiedy się nie wiedzieliśmy coś się w nim zmieniło? Zwykle tata mówił mi o wszystkich, złych rzeczach dziejących się w naszej rodzinie, ale zawsze mógł coś strasznego przede mną zataić.
- Dobry z niego lekarz, pomógł stąd dużej liczbie osób - stwierdził tajemniczo, zniżając swój narząd wzroku na mojego psa, który w tej sytuacji na nowo zapłakał.
- Boi się pana... - wypuściłem Camelota ze swojego uścisku, aby ze spokojem mógł odbiec do swojego, psiego brata - Musiał pan mieć kontakt z jego byłym właścicielem albo z kimś o podobnym zapachu... On zwykle nie ucieka przed ludźmi... - ciągnąłem dalej z nadzieją, że nie zostanę za to wyrzuconym na zbity pysk. Nie będę ukrywał, że czułem się przy nim jak marny robak, którego może nagle zdeptać. W końcu pewnie przebywałem tutaj jedynie na jego łasce, bo gdyby się nie zgodził, musiałbym spędzić te kilka dni w swoim samochodzie albo jakimś hotelu, o którym raczej tu ani widu, ani słychu. Przecież ja Nastce nic złego nigdy nie zrobię - pomyślałem z dużą pewnością, oczekując wyroku, jaki właśnie na siebie wydałem.
Anastazjo? :3
Co tam powie twój ojczulek? xd
Co tam powie twój ojczulek? xd
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz