12 lis 2018

Od Dearden do Juliena

Okej, muszę przyznać, że zupełnie nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Chociaż nie, wróć, odwołaj. Może jednak troszkę, nieco niepewnie przeczuwałam, że znajomy Adaline nie będzie klasycznym przykładem chłopca z zamożnej rodziny, dla którego najważniejszą rzeczą jest, że ma najdroższy samochód na podjeździe i równie kosztowny strój. Ale postać Juliena zdecydowanie odbiega od moich wyobrażeń. I to w taki sposób, że ta konwersacja sprawia mi coraz mniej przyjemności, stając się trudną, ciążącą na całym ciele, duszącą. A samo wspomnienie głośnej afery sprzed ponad kilkunastu lat dotyczącej mojego ojca było po prostu ciosem poniżej pasa. Poniżej jakiejkolwiek godności. Adaline ma dziwny talent do wybierania sobie osobliwych znajomych, muszę jej to przyznać. Ale może lepiej, żeby trzymali się oni ode mnie z daleka. Mam dosyć własnych spraw na głowie.
Gryzę się w język, zanim zdążę odpowiedzieć niezbyt uprzejmym komentarzem. Staram się jak mogę, by nie brzmieć jakby uraziły mnie jego poprzednie, nieprzyjemne słowa. A trochę ich było.
- Może lubię słuchać o wydawaniu pieniędzy i kontraktach? Może sprawia mi to przyjemność i to dużo większą niż rozmowa z tobą? - pytam lekko ironicznie, ciekawa odpowiedzi. Chciałbym zbić go z tropu, zawstydzić, sprawić, by poczuł się jak ja przed chwilą. Cholera jasna, cokolwiek.
- Na pewno nie - stwierdza jedynie, co wywołuje u mnie widoczne niezadowolenie i, już mniej uzewnętrznioną, irytację. Jakimś cudem to spokojne stwierdzenie mnie denerwuje. Ta pewność ukryta za słowami Juliena sprawia, że zaciskam wargi, które jeszcze kilka minut temu wygięte były w uśmiechu, który bez najmniejszych oporów można było nazwać życzliwym.
Kiedy chłopak spogląda na moment w innym kierunku, przewracam oczami, by dać, choć w minimalnym stopniu, upust negatywnym emocjom kłębiącym się wewnątrz mnie. Nie przewidziałam jednak, że będzie to tak krótkie odwrócenie wzroku, bowiem zanim zdążę ponowne przybrać uprzejmy wyraz, spojrzenie Juliena ponownie ląduje na mojej twarzy. Ups. Dzięki Bogu, że ogrodowe oświetlenie nie zapewnia idealnej widoczności. W ten sposób rumieniec, który momentalnie wykwitł na moich policzkach jest praktycznie niewidoczny. 
- Odnośnie szkoły, jeśli masz oczywiście czas, chciałabym wybrać się tam już jutro. Umówienie wizyty nie będzie trudne, powinni być zadowoleni ze sprawnego postępowania sprawy - zmieniam temat, który znowu zaczyna krążyć wokół biznesu. Nie mam pojęcia czemu, ale w towarzystwie Juliena wydaje mi się on dużo bezpieczniejszą, bardziej komfortową opcją. Chociaż nie, może jednak wiem dlaczego tak jest. Na tę chwilę syn przyjaciela taty jest ostatnią osobą, z którą chciałabym rozmawiać o prywatnych sprawach. - A skoro nie należysz do osób lubiących pokazywać innych ilość swoich pieniędzy,  pewnie nie będzie ci przeszkadzać, że pojedziemy tam metrem, nie samochodami. 
- Żeby nie wzbudzić dodatkowego zainteresowania? - szybko pojmuje co mam na myśli, i, o dziwo, wygląda jakby się ze mną zgadzał. Przynajmniej jeden problem z głowy.
- Tamtejsi uczniowie mogą być... niezbyt przyjaźnie do nas nastawieni. Właśnie przez ten skandal, o którym wspomniałeś - dopowiadam, kładąc nacisk na jedno ze słów i spoglądając przy tym na Juliena ze złością. Zaraz potem jednak ponownie przyklejam do twarzy uśmiech. Wystarczający, by uznać go za uprzejmy. Tak właśnie zazwyczaj się zachowuję - pozwalam na chwilę swojej bardziej emocjonalnej stronie wyjść z cienia perfekcyjnej córki biznesmena, jednak po dosłownie momencie, słysząc w głowie naganę mówiącą głosem Raya lub Eloise, robię wszystko, by znowu zachowywać się porządnie.  
Docieramy aż do kortów tenisowych położonych na końcu naszej działki, obok ogromnego jeziora znajdującego się na tyłach posiadłości moich rodziców. Chyba po raz pierwszy w życiu widzę je takie spokojne - stoją jak zwykle, jednak teraz skąpane są w ciemności, którą przebija jedynie słabe światło ogrodowych lampek. Dookoła nie kręci się żadna służba, żadni partnerzy biznesowi czy przyjaciele rodziców. Są tam tylko kort i siatka. Oraz, co oczywiste, ja i Julien. 
- Grasz? - zwracam się do towarzyszącego mi chłopaka, jednak wzrok nadal skierowany mam na ogrodzone boisko. 
- Jasne, że gram - wymawia to jakby z lekką pretensją, jakby moje pytanie go lekko zirytowało. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że chciał przy tym prychnąć. - A kto nie?
Ach, a więc o to chodziło. 
Tenis ziemny jest bardzo popularnym sportem wśród zamożniejszych ludzi. Można nazwać go poniekąd pewnym wyznacznikiem bogactwa. Masz wystarczająco pieniędzy zatrudniasz świetnego trenera, nie masz, to po prostu dobrego. Twoje  dziecko odkąd tylko pamięta uczy się machać rakietą, co jest niemalże równie ważne, co nauka biznesu. Jeśli syn lub córka twojego partnera radzi sobie na korcie, punkt dla niego. Ale jeśli nie, punkty zostają odjęte. Ojciec zwykł mawiać, że większość kontraktów podpisuje się na korcie lub na polach golfowych, a nie w biurze. 
- Conner nie.
- Conner? - pyta.
- Och, to mój brat. Kiedy był mały, stwierdził, że tenis go nie interesuje. Wtedy też dostał od Raya konia. Dużo bardziej interesowało go jeździectwo, stąd też stojące tam - wskazałam drewniany budynek otoczony rozległymi padokami stojący przy drogim brzegu zalewu - stajnie. 
- Myślałem, że twój brat ma na imię Richard. 
- Owszem. Jestem zaskoczona, że wiesz o tej całej sprawie z produkcją broni, ale w praktycznie nie masz pojęcia o naszej rodzinie. Przecież większość informacji jest w pierwszym linku - pozwalam sobie na złośliwość, szybko jednak wracając do bardziej życzliwego tonu. - Mam trójkę braci, Richarda, Connera i Barta. Oraz młodszą siostrę, Cissie. Wiem, że to całkiem sporo w porównaniu do przeciętnej zamożnej rodziny, ale chyba właśnie ta liczba pozwoliła nam nie zostać kompletnymi snobami. Jak zresztą dzieje się z większością - kończę swoją wypowiedź żartobliwym akcentem, zerkając ukradkiem na twarz Juliena. Może się mylę, ale chyba przybrał luźniejszą postawę, a kąciki jego ust nieznacznie uniosły się ku górze. To momentalnie nadało mu sympatyczniejszego wyglądu.
- Ja mam tylko młodszą siostrę, Auburn - odpowiada po chwili, a teraz jestem stuprocentowo pewna, że jego wargi wygięły się w coś na kształt delikatnego uśmiechu. Odwzajemniam go.
- Ile ma lat?
- Jedenaście.
- Och, dałabym wszystko, żeby Cissie i Bart mieli tyle - wzdycham. - Bywają uroczy, ale przez większość czasu dają nam w kość bardziej niż wszystkie skandale i problemy, z jakimi musiała się kiedykolwiek mierzyć nasza rodzina.
~~*~~
- Jestem! Przepraszam za spóźnienie! - rzucam od razu do czekającego na mnie przed budynkiem szkoły Juliena. Kompletnie zapomniałam o ustawieniu alarmu, a później na dodatek okazało się, że najmniej lubiana przeze mnie współlokatorka zabrała przygotowany przeze mnie zestaw ubrań. Uratowała mnie Adaline pożyczając mi swój zwykły, klasyczny fioletowy golf na krótki rękaw i czarną, dżinsową spódnicę. Po setce zapewnień, że nie poplamię ani nie zniszczę żadnej z tej rzeczy szybko zarzuciłam na siebie czarny jesienny płaszcz, na stopy zakładając białe adidasy i pognałam na stację metra, prawie zapominając torebki. Zdecydowanie nie miałam zamiaru opowiadać całej tej historii Julienowi. Dlatego też zwęziłam wypowiedź do krótkich przeprosin i stwierdzenia faktu, że nie jestem na czas.
Krzywię się lekko na widok palącego Callière'a, jednak zamiast robić mu wykład na temat szkodliwych efektów tego nałogu, spoglądam na towarzyszącą mu kobietę w średnim wieku. Szybko lustruję ją spojrzeniem, od ciemnych, długich do ramion włosów po czerwone buty na obcasie. 
- Beatrice Yates - witam się uprzejmie i wyciągam w jej kierunku dłoń, którą lekko ściska.
- Dorothy Middletown, dyrektorka - odpowiada, po czym skinieniem głowy zaprasza nas do szkoły. 
Nie uważam się za bogatą dziewuchę, która nie ma pojęcia o tym, jak żyją biedniejsi ludzie, ale od momentu przekroczenia progu placówki trzymam się najbliżej kobiety i Juliena jak to wskazane - oczywistą rzeczą jest, że nie łapię żadnego z nich za rękę albo nie stykam się ramionami, ale porzuciłam pomysł oglądania wszystkiego z bliska na rzecz własnego komfortu. Korytarze w niczym nie przypominają mojego starego liceum - są długie, wąskie, ciemne. Mam wrażenie, że z każdym moim krokiem robią się coraz mniejsze, a unoszący się w powietrzu niezbyt przyjemny zapach wilgoci coraz intensywniejszy. Ustawione wzdłuż ściany szafki są miejscami zardzewiałe, porysowane sprayem albo mazakami, a podłoga, mimo że czysta, wyraźnie zużyta. Sale posiadają starodawne tablice kredowe albo trochę nowsze po których można pisać odpowiednimi pisakami.
Krzesła prawdopodobnie pochodziły z ery dinozaurów, a niewielka sala gimnastyczna nie nadawała się do użytku - została całkowicie zalana podczas poprzedniej ulewy.
Notuję wszystko w zeszycie, czasami zwracając się po radę do Juliena. Każde z nas dostało swój przydział, chociaż nawet o tym nie rozmawialiśmy. Ja zapisuję swoje spostrzeżenia, on rozmawia z kobietą, by lepiej zrozumieć ich potrzeby. Jak dla mnie - okej.
- Według umowy zaprosiłam kilka klas, byście mogli porozmawiać z nimi o ich oczekiwaniach. Kilkoro uczniów ma naprawdę ciekawe pomysły - oznajmia Dorothy, zatrzymując się przed drzwiami prowadzącymi, według kartki, do stołówki. Zza jej pleców dostrzegam tłum uczniów - część  nich siedzi na krzesłach, reszta na podłodze. 
- Każda myśl się przyda - uśmiecham się firmowo i wchodzę za kobietą i Julienem do pomieszczenia. Po grupie rozchodzi się cichy szmer - kilkanaście par oczu taksuje nas spojrzeniami, pozostali szepczą między sobą. Okej, to zapowiada się bardziej niezręcznie niż mogłam się spodziewać. 
Dyrektorka przedstawia nas nastolatkom - do moich uszu dociera kilka nieprzyjemnych uwag, ale staram się nie zwracać na nie szczególnej uwagi. Pozwalam Julienowi, który wygląda na dużo bardziej zrelaksowanego niż ja - totalnie spięta, by prowadził dialog z uczniami. Uważnie słucham ich wypowiedzi, czasami dodając coś od siebie. 
Wtem jednak, moją uwagę przykuwa cichy, a jednak słyszalny komentarz rzucony przez siedzącego na uboczu, niewiele młodszego ode mnie chłopaka otoczonego przez tłum podobnych do niego kolegów. Czuję, jak mój puls przyspiesza, a uprzednia nerwowość ustępuje miejsce czystej złości. Wiem, że moje policzki mają coraz bardziej czerwoną barwę, ale jestem zbyt poirytowana, żeby przejmować się sprawą mojego wyglądu.
- Przepraszam, czy możesz powtórzyć? - przerywam jakiemuś innemu uczniowi, kierując polecenie do wcześniej wspomnianego nastolatka. 
Przez chwilę udaje głupiego, ale zdawszy sobie sprawę, że dokładnie znam treść jego poprzednich słów, wstaje z miejsca i utkwiwszy we mnie spojrzenie jasnych, chłodnych oczu mówi:
- Zastanawiałem się, czy pieniądze na naszą szkołę to te same, które dostaliście za sprzedaż bomb terrorystom, którzy napadli na urząd miasta. Niezły biznes, nie? Szkoda tylko, że nie zdążyliście tego ukryć. 
Nie mogę uwierzyć własnym uszom. Och nie, im akurat mogę z łatwością. To ta bezczelność sprawia, że przekaz jest tak niewyobrażalnie nierealny i przez chwilę nie mogę w niego uwierzyć.
Julien chwyta mnie za ramię, jakby wyczuwał, że jestem coraz bardziej wściekła. Kiedy jednak czuję dłoń chłopaka na swojej ręce, wyrywam ją jak najszybciej z jego uścisku. 
Robię dwa kroki naprzód - nie podchodzę zbyt blisko, bo wtedy przewaga w aparycji zrobiłaby ze mnie iście śmiesznego przeciwnika w dyskusji. Zamiast tego krzyżuję ramiona na wysokości klatki piersiowej. Czuję, napływające mi do oczu łzy, ale na razie udaje mi się powstrzymać je przed popłynięciem strugami po moich policzkach.
Jeszcze chwilę wytrzymaj, Dee. Jeszcze moment.
- Jak się nazywasz? - moje krótkie, ostre pytanie tnie powietrze jak nóż.
- Zeke Davies.
- Zeke Davies - powtarzam głośno. - Gdybyś był wystarczająco inteligentny, wiedziałbyś, że od ponad kilkunastu lat nie wytwarzamy ładunków wybuchowych. Ale mogę ci obiecać, że jeśli kiedykolwiek wznowimy ich produkcję, pierwszy z nich spadnie na twój dom. Osobiście tego przypilnuję - jestem zaskoczona własną bezczelnością, chociaż znam wiele osób, które uznałyby tego typu komentarz za nic specjalnego. Dziękuję dyrektorce za gościnę i obiecuję jak najszybsze wysłanie rozpiski zmian, po czym z uśmiechem samozadowolenia przyklejonym do twarzy opuszczam sprawnie budynek. Dopiero wtedy pozwalam sobie na łzy, które momentalnie rozmazują mój tusz i brudzą połowę twarzy. Po pewnym czasie słysząc za sobą kroki, najpewniej Juliena, szybko ocieram je rękawem płaszcza i modlę się, bym nie wyglądała jak cholerny miś panda. 
- Masz ochotę na śniadanie? Znam niezłą knajpę zaledwie kilka przystanków dalej - brzmię żałośnie, ale przynajmniej się staram.

Julien?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz