Jestem sierotą życiową i pierwsze opowiadanie Bridget niechcący usunęłam.
- Chyba nie mam wyboru - uśmiechnęłam się, przestępując nerwowo z nogi na nogę.Lubiłam u mężczyzn zarost. Jego ciemne oczy emanowały subtelną inteligencją, a część włosów kręciła się w loki. Czarne, zadbane BMW nie zmniejszyło moich obaw, ale jego mowa już tak. Donośny głos miał w sobie “to coś”.
- Zapraszam - odpowiedział, gestem głowy zachęcając do wejścia.
Złożyłam parasolkę i już miałam skocznym krokiem otworzyć tylne drzwi, gdy znów usłyszałam Oliviera:
- Jeśli tego nie dodałem, to na miejsce obok. Z tyłu mam graty.
Bez słowa ominęłam czterokołowy wynalazek, rozejrzałam się – lewo, prawo, lewo. Jestem zbyt młoda, by umierać, right? Osiedlowe ulice nie są ruchliwe, ale przyzwyczajenie robi swoje. W końcu zajęłam miejsce, co prawda lekko przemoczona, ale z szansą na przybycie do pracy o stosownej godzinie.
- Dziękuję – wydukałam po dobrych kilku minutach jazdy.
- W porządku. Skoro ja przedstawiłem się tobie, to ty przedstawisz się mi? – spytał niepewnie, jakby z napięciem wyczekując mojej reakcji.
- Och, przepraszam. Bridget, mam dwadzieścia pięć lat, a w Avenley River mieszkam od sześciu lat. Tu też studiowałam, po prostu zostałam. Pochodzę ze wsi.
Mruknął coś pod nosem, gdy jeden z kierowców przejechał na czerwonym świetle. Nie zamierzałam się powtarzać, ani nie oczekiwałam od niego odpowiedzi. Odwróciłam się tylko i wędrowałam wzrokiem po obrazie za oknem. Poszczególni ludzie biegnący w pośpiechu mnie nie interesowali. Ważniejszy był ogół, dźwięki, wzajemne popychanie się, zagubione dzieci, przemykające pomiędzy nogami zwierzaki. Mogłam sobie tylko wyobrazić, jak skończą, gdy przyjedzie hycel.
- Zdążyłem się domyśleć, w którą stronę jedziesz zapamiętując numer autobusu, lecz wciąż potrzebuję adresu.
- Madison Ave, na rogu.
Kilka słów przerwało ciszę, a później? Później znów coś zakneblowało mi usta i wcisnęło mnie głębiej w fotel. Przed oczami stawały mi kolejne niezręczne rozmowy, zarówno sprzed dwóch, jak i dziesięciu lat. Przypominało o tym, jak bardzo nie nadawałam się do rozmów. Moja frustracja narastała z każdą chwilą. Byłam dla niego nieznajoma, obojętna, ratuje mi tyłek przed spóźnieniem, a ja zachowuję się tak, jakby w ogóle go tu nie było.
- Dziękuję – powiedziałam z trudem.
- Już to mówiłaś. Nie ma sprawy. – „Widzisz? Poruszając ustami nie powinien się wydobywać z nich żaden dźwięk, zdajesz w ogóle sobie sprawę, że cały czas się ośmieszasz?”.
Chwyciłam swój czarny plecak oraz zaczęłam go przeszukiwać. Z triumfalną miną wyjęłam długopis oraz chusteczkę. Na kolanie napisałam kilka cyfr.
- Nie jestem dobra w dotrzymywaniu towarzystwa, ale w razie czego masz mój numer. Pewnie spotkam się w schronisku z twoją siostrą – rzekłam, rozpoznając okolicę. Dzieliło nas jeszcze tylko kilka minut od wieżowca. Spojrzał na mnie pytająco. – Zaglądam do wolontariatu.
Pokiwał głową i znów skupił się na drodze. Kąciki moich ust delikatnie się uniosły. Chwyciłam ten zwitek trzech warstw cienkiego papieru w dłoń, zacisnęłam ją. Wychodząc z samochodu, rzuciłam ją na siedzenie.
- Cześć, jeszcze raz dziękuję – dygnęłam, po czym powolnie truchtając zaraz znalazłam się za drzwiami budynku.
Zegarek w holu wskazywał kilka minut przed ósmą. Rychło w czas. Po przeczekaniu parunastu sekund, przeglądałam się w lustrze windy. Ręką delikatnie poprawiłam kosmyk włosów wypadających z koka. Wyprostowałam białą koszulę, włożyłam w dżinsy. W końcu osiągnęłam piętro trzynaste. Długi korytarz z sześcioma drzwiami po każdej stronie. Trzymałam się lewej. Minęłam pomieszczenie gospodarcze i przekroczyłam próg następnego. Powitał mnie szeroki uśmiech Polly.
- Widziałam cię przez okno – wyszeptała powoli, prowadząc mnie przez pokój. Usiadłam na krześle. – Co to za samochód?
- Zobaczył, jak nie zmieściłam się w autobusie i mnie podwiózł.
- Kto?
- Nie wiem. Ma na imię Olivier, przeprowadził się tu z Meksyku.
- Podsumowując zgodziłaś się na propozycję obcego chłoptasia?
- Tak jakby.
- To do ciebie niepodobne.
- Nie chciałam się spóźnić – wzruszyłam ramionami. Odwróciłam wzrok, ostrożnie włączając komputer.
Blondynka jeszcze przez chwilę mi się przyglądała, aż zajęła miejsce koło mnie.
- Witam panią – do pokoju wszedł Harry, trzymając dwa kubki kawy. – Wróciłem tylko z zaplecza, a chyba mam jeszcze jedną klientkę do obsłużenia. Jestem miły i mogę odstąpić ci swoją.
- Nie mam nastroju na kofeinę, pij – odparłam, dalej przeglądając skrzynkę mailową.
Harry Cook to niewinny, niski brunet o zielonych oczach. Homoseksualista z rękawem tatuaży na prawej ręce, uwielbiał rysować tak jak każdy z nas. Grendel - studio składające się z kilkunastu osób, wliczając w to menadżera Ronalda. Tworzyliśmy zgraną ekipę. Oprócz tej trójki – Polly Cooper, mnie i Cooka – nikt inny nie znajdował się w biurze.
Z czasem przyszły dwie spóźnione panny, Sarah i Joline. Później słyszałam jeszcze krzątającą się po gabinecie Adelaide, sekretarkę Rona. Lepiej opisać to jako pomoc w ‘menadżerowaniu’ i zarządzaniu firmą. Ten bożek w końcu zstąpił na Ziemię, dokładnie tłumacząc nam, co dzisiaj należy do naszych obowiązków. Całe osiem godzin spędzone na kreśleniu ilustracji do książki dla dzieci. Oprócz przerwy na lunch.
Koło godziny czternastej wyszłam z Polls do Edany. Mieściła się naprzeciwko bloczyska Grendelsów. Zajadałyśmy się sałatką, plotkując. Znałyśmy się dopiero dwa miesiące – jedyny powód, dla którego nie nazwałam jej jeszcze przyjaciółką. Patrzyła na świat zupełnie inaczej niż Irma, która swoją drogą nie wiedziała nic o relacji łączącej mnie z współpracowniczką. Cooper była spokojna i uczuciowa. Takiej osoby mi brakowało. Sivan bardzo często machała na wszystko ręką, wybuchając śmiechem. Mimo to, rozumiała mnie jak nikt inny. A wtedy miałam wrażenie, że Polly powoli wkracza do mojego życia coraz poważniej. Zależało mi na niej, chciałam się z nią lepiej poznać. Taka sympatyczna, niewinna istotka.
- Harry ostatnio cały czas mówi o Christianie. Bóg wie, kto to! – Uwaga, uwaga. Ten pan to jej brat. Adoptowany. Matka zielonookiego została potrącona przez samochód, gdy czterolatek harcował w przedszkolu. Opowiadał o tym całej drużynie, nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Zazwyczaj.
Paplała jak nakręcona. Dzięki temu mogłam milczeć i żywić nadzieję, że nie wrócimy do tematu „Pana-Załatwiającego-Sprawunki-Aka-Podwózki”. Moja miska świeciła pustkami, a dziewczyna ledwo zjadła połowę. Potok słów nosił ze sobą wszystkie ostatnie informacje. Czasem odpowiadałam jej półsłówkami. Właśnie opowiadała o nowej, genialnej komedii, gdy po lokalu rozległ się dźwięk dzwonka. Zwiastowało to nowego klienta. Rutynowo odwróciłam się w tamtą stronę. Zatkało mnie to. Szybko spojrzałam na koleżankę, modląc się w duchu, iż nic nie zauważyła. W knajpie stał właściciel czarnego, zadbanego BMW. U jego boku stała ładna nastolatka. Nie, nie. To jego siostra, o której opowiadał. Zdecydowanie. Selene, widziałam ją przecież raz przed wejściem (przy pewnym charakterystycznym samochodzie), jak i w bazie na stronie schroniska. Miała swoją kartę, którą w wolnym czasie przelotnie obejrzałam. Tam wychwyciłam imię Olivier. Wszystko logicznie się ułożyło.
Biłam się z myślami. Ja mam podejść? On podejdzie? Po prostu się miniemy?
< Olivieeer? Poproszę punkciki, +1000 >
+20PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz