12 maj 2019

Od Axela do Sarah

Już wstając rano czułem, że to będzie zły dzień. Jakaś taka dziwna myśl przemknęła mi przez głowę, kiedy usiadłem na łóżku, wyłączyłem aż zbyt nachalny dźwięk budzika i zobaczyłem, że przez noc nie przyszła do mnie żadna wiadomość. Zwlokłem się z łóżka i musiałem zejść do połowy schodków, aby spojrzeć na kalendarz, aby upewnić się, ile to dni minęło. Z niesmakiem stwierdziłem, że chyba zbyt dużo, żeby nadal czekać na wiadomość od niej. W końcu kobieta to tylko kobieta... no może ta mi się zabójczo podobała i czułem pewnego rodzaju przywiązanie do nim po tak krótkim czasie, ale ta cisza i ignorowanie moich wiadomości to chyba wyraźny znak, że nie jest zainteresowana.
Już wtedy czułem, że ten dzień będzie się stopniowo sypał, jak już wspomniałem, jednak tak naprawdę nie byłem w stanie przewidzieć w jaki sposób to nastąpi, więc zostałem wyrzucony w okrucieństwo świata niczym niewinne ptasie niemowlę z gniazda. Pierwsza była kawa, której nie zdążyłem wypić oczywiście, ponieważ niewiele myśląc wziąłem za długi prysznic. Biegłem, żeby nie spóźnić się na zajęcia, dowiedziałem się na nich zresztą, że niedługo powinienem oddać projekt jednej z elewacji budynku, co jest częścią większego przedsięwzięcia, którego z grupą znajomych z roku się podjąłem. Czasem nienawidzę moich studiów...

Później spokojnie wyszedłem sobie na tak upragnioną od rana kawę, do pobliskiej znanej ze swoich cudownych napoi kawiarni i tam otrzymałem telefon od Heather. Telefony od Heather to nigdy nic dobrego. Zawsze gdzieś tam z tyłu jest jakieś niepowodzenie, a w niemalże w przerażenie wprawiło mnie jej pierwsze słowo tej rozmowy, czyli słynne "Jesteś sam, bo musimy porozmawiać", które zawsze rozpoczyna poważną rozmowę, zbyt poważną niżbym kiedykolwiek chciał. A musiałem przyznać, że było z nią źle. Wtedy to właśnie zobaczyłem, która jest godzina i postanowiłem wracać do domu, żeby może jeszcze jakimś cudem zdążyć na obiad i później prawdopodobnie jeszcze raz porozmawiać z Heather, chociaż właściwie to wolałbym tego uniknąć, ale tego wymaga ode mnie sytuacja i zwyczajny obowiązek wobec przyjaciółki, żebym się przełamał i to zrobił.
Idę więc sobie takim ot zwykłym tempem już po moim osiedlu i wykonuję jedną z moich ulubionych czynności, czyli oglądam ludziom ogródki przed domem. W czasie moich wielokrotnych spacerów tymi uliczkami zauważyłem, że ludzi tutaj mieszkających nic nie denerwuje tak jak oglądanie ich ogródków i ocenianie ich, najlepiej wzrokiem pełnym dezaprobaty, ponieważ to już wywołuje niemalże białą gorączkę u tych ciężko pracujących ogrodników, co w pocie czoła równo koszą swoją zieloną trawkę i sadzą nowe kwiatuszki, białe najlepiej.
Chciałbym mieć tylko takie problemy.
Przy jednym z domostw całkowicie się zatrzymuję. Odwracam się przodem do wjazdu, gdzie kilka metrów dalej jakaś starsza pani, czyli doświadczona kobieta, które posadziła już setki kwiatuszków przekopuje ziemię zaraz przy kostce. Zerkam w bok, nieco za siebie i widzę, że jestem dosłownie trzy kroki od przejścia dla pieszych. Za nim to już mnie nie będzie gonić. Stoję więc przez kolejne jakieś dwie minuty i się rozglądam. Przyciągam uwagę ogrodniczki... ogrodnicy. Wtedy zaczynam się krzywić i kręcić głową, a sama nasza zainteresowana zostawia swoją pracę i całkowicie przenosi uwagę na mnie. Czeka na mój dalszy ruch, więc mamroczę coś pod nosem, w pewnym momencie słyszę moje nazwisko. Patrzę na kobietę i zdaję sobie sprawę, że to moje dawna nauczycielka, z podstawówki chyba, już dawno na emeryturze, pani Bendur. Drugą sprawą jest to, że idzie w moją stronę ze swoją motyczką w dłoni, więc zawijam się stamtąd i zauważając, że samochód pod drugiej stronie ulicy jest wystarczająco daleko, wychodzę na pasy.
Patrzę jednak na ten samochód i mam dziwne wrażenie, że on nie zwalnia, a ja jestem dopiero na środku ulicy. Cofnąć się nie mogę, bo wyleci do mnie pani Bendur ze swoją motyką, więc przyspieszam kroku.
A samochód jest coraz bliżej.
No kurwa nie dzisiaj, ja już dzisiaj mam dosyć.
Przebiegam przez resztę pasów, a samochód tylko śmiga za mną, a po chwili słychać dźwięk raptownego hamowania. Muszę się przed samym sobą przyznać, że jestem wściekły. Idę w stronę samochodu, z którego wysiada kobieta.
No jasne, że kobieta.
Taka ot nic szczególnego, jak tysiące innych w tym przeklętym mieście. Niska, szczupła, brunetka, jakaś czarna trochę za duża jak na jej posturę bluza i jasne dżinsy. Odwraca się do mnie przestraszona i obcina mnie z góry do dołu, ręce ma położone na sercu, usta lekko rozchylone. Lepiej powinienem powiedzieć, że jest przerażona. Czy mnie w tym momencie to w jakikolwiek sposób interesuje? Nie. W żadnych wypadku, ponieważ przed chwilą prawie mnie przejechała.
- Co ty kobieto nie wiesz, co to jest hamulec? - pytam jej kiedy podchodzę bliżej i zauważam, jak bardzo przy mnie wydaje się być niewielką.
- Ja... J-ja przepraszam - zaczyna jakby nadal w szoku, a mi aż ręce opadają, ponieważ to jest jedno z najbardziej mnie denerwujących w kobietach zachowanie. Zrobiłam coś źle? Zagram niewiniątko, może ujdzie mi na sucho.
- Kto ci w ogóle dał prawo jazdy? - pytam już nie krzycząc i siląc się na jak najspokojniejszy głos.
- Ja po prostu jeżdżę rzadko i się jakoś zapatrzyłam... - zaczyna się tłumaczyć. Odgarnia do tyłu włosy, które zasłaniają jej twarz i wtedy przeżywam coś na kształt deja vu. Właściwie to jestem niemalże pewny, że już gdzieś ją widziałem. I kompletnie nie słucham co do mnie mówi.
- My się skądś nie znamy? - pytam nagle, a ona milknie zdziwiona, że jak bezczelnie jej przerywam.
- Nie, nie sądzę, ja jestem tutaj tylko przejazdem, mieszkam za tym osiedlem, za laskiem - mówi, a ja marszczę brwi. W stadninie? To niemożliwe, przecież to należało do O'Harów, jeszcze przed ich... No tak. Przecież oni mieli córkę. Mała, ciemna taka, wiecznie mnie irytująca i łażąca ze mną w każdy możliwy kąt.
- Sarah? - pytam, a ona patrzy na mnie szeroko otwartymi i podejrzliwymi oczami. Kiwa głową.
- Skąd mnie pan zna? - śmieję się.
- No nie wiem - wzruszam ramieniem, może stąd, że jak mieliśmy jakieś trzynaście lat, zepchnęłaś mnie z molo do jeziora? Albo z tego, że jak uczyłaś się jeździć na rolkach, to się cały pościnąłem razem z tobą?
- Axel?! - pyta z niedowierzaniem, a ja zaczynam się śmiać.
- Kto cię wpuścił do samochodu, kobieto? - pytam przez śmiech.
- Bardzo zabawne, wiesz co się stało z rodzicami.... Nienawidzę jeździć samochodem, więc ciężko mi to wychodzi - przyznaje.
- Podwieźć cię gdzieś?
- Nie, nie trzeba, pewnie masz plany, jakoś sobie poradzę - zapewnia, jednak ja ją mijam i idę do samochodu od strony kierowcy.
- Non sens, będziemy mieli chwilę do porozmawiania i może wreszcie się do wiem, gdzie cię wywiało, że spotykamy się po ilu? Ponad pięciu latach, jak nie koło ośmiu - odwracam się do niej i kręcę głową. - No wsiadaj mała, nie mam dwudziestu lat na wożenie cię po mieście, żebyś mogła się w takim tempie ruszać!

Sarah?

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz