— Dlaczego ten telewizor jest tak wkurzający — rzucam, przegryzając kawałki mięsa. — Piszczy jak mały kociak, kiedy się go dusi. — Moje spojrzenie wędruje w stronę kiciury siedzącej przy Raven. — Nie ty, Grubasie.
Dziewczyna przewraca oczami i po raz kolejny wbija wzrok wprost we mnie, jakby chciała wyrwać ze mnie odpowiedź. Wzruszam ramionami i biorę kolejny gryz, obracając się na obrotowym stołku przy kuchennej wysepce.
— Nawet jeśli nie — zaczynam i odwracam głowę w jej stronę — żadne z nas nie wie, czy w ogóle doszedłem, a bez tego ani rusz.
Na moją twarz wkrada się lekki uśmiech, który przepełniony jest niemałą nadzieją na uratowanie nas od… od porażki? No tak, w końcu nie możemy być rodzicami. Po prostu. Nie.
— Zabawne — komentuje to czarnowłosa.
— Twój kolor włosów jest naturalny? — zagajam, nawiązując do włosów, na których skupiłem się chwilę temu.
— Tak, naturalny. — Jej odpowiedź brzmi prędzej jak pytanie, a nie odpowiedź.
— Myślisz, że jest szansa, iż nasze dziecko będzie rude? — Układam kciuk na policzku, opierając kostki o podbródek, czyli zwyczajnie przybieram pozę, która świadczy o tym, że się zastanawiam. Naprawdę skomplikowane. — Bo wiesz, ja jestem rudy i…
— Cam — przerywa mi. — Proszę cię, nawet tak nie mów.
Moja dłoń opada, uderzając z hukiem o blat, niemalże również o talerz, co skończyłoby się niemałą tragedią. Racja, tak, Cameronie, przestań popadać w paranoję, nie panikuj i nie histeryzuj, bo ta bezsensowna gadka o dziedziczeniu genów to naprawdę zły sygnał. Biorę głęboki wdech i opieram się łokciami o wysepkę. Rav z pewnością nie chce się tym martwić, ponieważ koniec końców i tak okaże się to zbędne.
— W porządku — mówię z uśmiechem. — Niedługo Nowy Rok. Byłoby fajnie, gdybyśmy coś z tym faktem zrobili. Wiesz, mój kierownik organizuje coś na wzór imprezy, ale takiej, wiesz, nieco poważniejszej, jednak nie aż tak, aby nazwać ją bankietem — informuję, w myślach zaciskając kciuki, żeby się zgodziła. — Będzie sporo młodszych osób, firma jest dość spora, a ja mogę zabrać osobę towarzyszącą.
***
Jest dwudziesty dziewiąty grudnia, po cichu odliczam dni do pójścia do pracy i zaczynam żałować, że wziąłem sobie tak potężnie długie wolne, choć równie dobrze mogłem wybrać, sam nie wiem, te kilka dni latem. Dlaczego aż tak bardzo tęsknię za monotonną pracą w sklepie budowlanym i nieco rzadziej za zmywakiem, który tak na dobrą sprawę kojarzy się bardziej źle, aniżeli dobrze? Atmosfera pomiędzy mną a Raven jest nie do zniesienia. I tutaj nasuwa się kolejne pytanie, czy to wszystko spowodowane jest obawą o potencjalną ciążę? Tak i nie jednocześnie. Wciąż w głowie mam te kilka myśli, czyli jak to miało wyglądać, dlaczego w ogóle to zrobiliśmy i jak potężne będą tego konsekwencje, bo może poza napiętymi stosunkami będzie coś jeszcze — coś, o czym staram się nie myśleć od tych kilku dni. Teoretycznie powinna zrobić test. W praktyce nie jest to takie proste, ponieważ rzadko kiedy rozmawiamy, a jeżeli już, poruszane są tematy błahe, czyli posiłki, zakupy, kot albo inne pytania, które nic konkretnego nie zmieniają. Nie poproszę, to zbyt niezręczne. Nie dziwię się również, że sama nie chce tego zrobić, widocznie boi się wyników i to w pełni zrozumiałe. Mimo tego, nie możemy żyć w strachu, to jeszcze bardziej stresujące, słowo daję.Tego dnia wyszedłem z mieszkania, aby w knajpie spotkać się z moim przyjacielem, właściwie to również współpracownikiem. Kiedy wybiła piętnasta, wyszedłem z baru i w tej chwili grzebię po kieszeniach, szukając kluczy do mieszkania, gdyż dzwonek standardowo zawodzi. Raven też trochę zawodzi, ponieważ w tym momencie powinna otworzyć mi drzwi i wpuścić do środka, jednak widocznie albo śpi, albo gdzieś wyszła. Kiedy je znajduję, wchodzę do mieszkania i zostawiam kurtkę pokrytą kilkoma płatkami śniegu na wieszaku, buty zaś odstawiam na półeczce, obiecując samemu sobie, iż tę zalegającą na podłodze wodę wytrę później. Rozglądam się po korytarzyku i wychylam się do salonu, pustego salonu.
— Raven? — pytam, uchylając drzwi do sypialni. — Raven?
Kąciki ust samoistnie unoszą się, kiedy moim oczom ukazuje się współlokatorka w dość niecodziennej pozie — na materacu poustawiane są kosmetyki, część jest w ogóle otwarta, więc od razu przebiega mi przez myśl, aby je zamknąć, zaś sama Raven leży z twarzą wtuloną w kołdrę, rzecz jasna, na klęczkach. Robię to, co powinienem i jak najciszej wychodzę z pomieszczenia, aby skierować się w stronę łazienki. Korzystam z toalety i podchodzę do umywalki, aby umyć ręce. Zauważam, że właśnie skończyło się mydło, więc biorę jedno z szafki i otwieram je, opakowanie wrzucając do kosza. Moją uwagę przykuwa pudełeczko wyglądające na takie po lekarstwach, jednakże żadne, z tego, co wiem, żadne z nas żadnych lekarstw nie bierze. Wyjmuję je i dokładnie przyglądam się każdej papierowej ściance. Dużymi literami napisana nazwa, pod spodem, mniejszym drukiem, dopisane jest “Test ciążowy”. W jednej chwili zalewa mnie metaforyczna fala potu, a kończyny drętwieją, jakbym zaraz miał przewrócić się na twardą podłogę, tak przedziwne uczucie. Mam ochotę popędzić do sypialni i zapytać, jakie są wyniki, ale zauważam, iż test leży na pralce. Powoli podchodzę, niepewnie łapiąc za przedmiot. Nic nie pokazuje. W porządku, wychodzi na to, że wciąż go nie zrobiła, może to i lepiej.
— Cameron? — Damski głos rozlega się za moimi plecami. Jak mogłem nie usłyszeć drzwi, co? — Zrobię go, przysięgam — mówi i przeciera oczy. — Chcesz coś wiedzieć?
— Hm?
— Okres spóźnia mi się dwa dni, chociaż teoretycznie zawsze był punktualny — wyznaje.
— Raven, wiesz, że to nie oznacza, mh… tego — akcentuję ostatnie słowo, które właściwie jest najistotniejsze. Zabawne, że dorosłe osoby boją się tak prostego słowa, tak prostej rzeczy. — Zrobisz ten test, ale nie musisz się spieszyć. Wiesz, nawet jeżeli, jest już za późno, więc kilka dni w tę czy tę nie zrobi większej różnicy…
Uderza mnie otwartą dłonią w pierś, po czym wraca do swojej pierwotnej pozycji — oparta o ramę.
— Jesteś zbyt spokojny, Monaghan — mruczy, kiedy wbija wzrok w moją twarz. Unoszę pytająco brwi. — Jest dość duże ryzyko, że zostaniemy rodzicami, a ty tak sobie stoisz i mówisz, iż to nic takiego.
***
— Więc mówisz, że lubisz pszczoły?Siedząca na blacie Raven osiągnęła ten poziom desperacji, że aby uniknąć niezręcznej ciszy, zaczepia o każdy temat. W teorii mógłbym nie odpowiadać na nic i po prostu kontynuować swoje dzieło, ale robi mi się tak szkoda biedaczki, iż aż wdaję się w te bezsensowne dyskusje. Przykładowo, omówiliśmy większość rodzajów kotów i sposobów na przygotowanie dobrego mięsa, chociaż w tamtej chwili czułem się dosyć dziwnie, bo Gruby leżakował sobie na wyspie kuchennej i uroczo pomrukiwał. Przerzucam naleśnika na drugą stronę i podchodzę do lodówki, aby wyjąć sos czekoladowy i bitą śmietanę.
— Jeden? Dwa? — pytam, kiedy nakładam naleśniki na talerze. — Czekolada, posypka, bita śmietana...
— Dwa… czekolada. Nie! Poczekaj! — Wstrzymuję się z nałożeniem jej, chociaż było już bardzo, bardzo blisko. — Najpierw bita śmietana, później czekolada i na końcu posypka.
Wzdycham głośno i, wedle rozkazu, przyozdabiam oba naleśniki. Kiedy wszystko wydaje się być gotowe, rozkładamy się w salonie i przygarniamy na kanapę Grubego, który tego wieczora raczej nie skorzysta z dodatkowych przekąsek. Jak zwykle, telewizor jest włączony, więc w tle słychać kłótnię dwóch osób, które występują w tym idiotycznym paradokumencie, niewyróżniającym się zresztą niczym od innych, równie bezsensownych. Na moc wspólnej decyzji przełączam kanał, aby finalne zatrzymać się na jakimś teleturnieju, a dokładnie to jego specjalnej, świątecznej edycji. Krótką chwilę komentujemy to, co dzieje się tam, wyrażamy swoją opinię, dopóki na myśl nie przychodzi mi kolejna sprawa, która powinna być rozstrzygnięta już kilka dni temu.
— Właśnie, Rav. Tak a propos Sylwestra, myślisz, że możemy iść…
— Jeżeli zależy ci na tym, możemy pójść — przerywa mi. — Tylko mam nadzieję, iż, wiesz, połowa gości to emeryci.
Z uśmiechem kręcę głową, chociaż, fakt, jakiś procent pracowników to osoby w wieku czterdziestu, pięćdziesięciu lat, jednak to wciąż nie emeryci — prawdziwi emeryci są na… emeryturze.
— Fajnie, później zadzwonię do kierownika. Nie chcę nalegać, oczywiście, nie odbieraj tego tak. Myślę po prostu, że przyda nam się taka odskocznia. Poza tym, święta spędzone tylko we dwoje nie skończyły się jakoś cudownie — mówię szczerze, bo tak, to wciąż siedzi mi w głowie. — Byłoby dobrze, jakbyś do tego czasu zrobiła ten test, żebyś nie piła przypadkiem alkoholu.
— Martwisz się o mnie? Ojej, jaki kochany. — Unosi ręce i głos przy okazji. Właściwie to podwyższa jego ton.
— Coś ty, słońce. — Macham dłonią przed twarzą. — Martwię się o potencjalnie istniejącego Camerona Monaghana II, który ma szansę odziedziczyć moje cudowne włosy.
Coś czuję, że tych słów nie wybaczy mi do końca życia, a przynajmniej do końca ciąży, dopóki nie zobaczy cudownych włosów Camerona Monaghana II. Chwila, kiedy dzieciakom rosną włosy?
***
Dużymi krokami zbliża się Sylwester, tak właściwie jest już czwartek trzydziestego. Na wieszaku w szafie Raven wisi mój garnitur w pełnej okazałości, choć co kilka godzin jestem w stanie protestować, iż marynarka to najbardziej zbędny element całego stroju, chyba, że to ona chce ją założyć, ale ja na pewno nie. W porządku, ja jestem w stanie się ogarnąć i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, iż Rav z dnia na dzień uznała, że nie ma się w co ubrać i nawet nie ma opcji, żeby poszła tam i wyglądała normalnie, a nie olśniewająco (to jej słowa, ja tak nie uważam). Chociaż na początku próbowałem się nie denerwować, w końcu po prostu pokazałem jej zawartość mojego portfela. Szło tak dobrze, aż sam nie wiem, dlaczego, do jasnej cholery, właśnie siedzę koło niej w metrze i psychicznie przygotowuję się na najgorszą rzecz na świecie — zakupy z nią. To nie tak, że krytykuję jej gust, po prostu jestem pewien, iż trochę wyda, a ja będę musiał towarzyszyć jej całe kilka godzin. A, i doradzać, którą sukienkę wybrać, jakby sama nie miała oczu. Co najlepsze, kiedy powiem, iż wygląda cudownie, fuknie “Mówisz tak tylko po to, żebyśmy już stąd szli” i obrazi się, taki standardzik.Jak się spodziewałem, galeria handlowa jest pełna. Pełna w dosłownym tego słowa znaczeniu, pęka w szwach, ustawiają się kolejki do wind i ruchomych schodów, a wszystkie lodziarnie, restauracje czy fast-foody są tak do potęgi zaludnione. Właściwie jest tak zawsze. Dobra, często, niezwykle często. W głębi duszy wzdycham głośno, chociaż, hmm, może zrobiłem to głośno, po prostu ten hałas zagłuszył to aż tak? Nieistotne, naprawdę, bo mam większy problem. No jasne, Raven ciągnie mnie w stronę jednej z sieciówek, więc podążam za nią niezbyt chętnie.
Różowa, zielona, czerwona, biała, zielona, czarna, znowu czerwona i multum innych, które zrażają mnie do siebie nie wyglądem, nie materiałem czy kolorem, tylko pieprzoną ceną. Swój garnitur kupiłem dawno i to za niewiele avarów, jest w świetnym stanie i jeszcze trochę go ponoszę, a Raven, jakiej szafa jest pełna najróżniejszych sukienek, ma tak wielki problem i na dodatek do przymierzalni bierze te najdroższe, chociaż grunt, iż jej się nie podobają. Przełomem okazuje się moment, kiedy Raven mówi, iż ta jest idealna i właśnie z nią chce spędzić Sylwestra. Znaczące unoszę brew, co raczej umyka jej uwadze i delikatnie kręcę głową, klepiąc ją po ramieniu. Na blat kasy wędruje prawie trzysta avarów i już zaczynam cieszyć się jak dziecko, kiedy dziewczyna oznajmia, że szpilek również nie ma. Już mam ochotę strzelić sobie w czoło albo po prostu wyjść, zostawiając jej sto avarów na te buty, ale grzecznie idę za nią, w końcu to ja zaprosiłem ją na ten bal, więc już pomęczę się kolejne… trzy godziny.
Z butami jest o tyle lepiej, że nie trzeba kręcić się po przymierzalniach i rozbierać, jedynie zdjąć aktualnie noszone obuwie. Na całe szczęście, szybko odnajduje te najładniejsze i czym prędzej idziemy do kasy. Właściwie to idzie sama, bo ja naprawdę mam dość i mówię jej to otwarcie. Co ciekawe, dziewczyna mówi, iż pójdziemy coś zjeść zaraz po tym, jak stąd wyjdziemy, więc uśmiech na usta nasuwa mi się samoistnie. Po dziesięciu minutach zaczynamy bawić się w małych detektywów i szukamy wolnego miejsca. Na nasze szczęście, pewna para właśnie wstaje i trafiamy na dwuosobową kanapę. Piętnaście minut później kelner przynosi nam jedzenie.
— Panno Marshall. — Unoszę głowę znad talerza. — Mam do ciebie małą sprawę.
Raven również na mnie spogląda, unosząc jeden kącik ust. Nie wiem, jak powiedzieć to, co zamierzam, bo po raz kolejny rozpoczynam drażliwy temat i ryzykuję, iż może znów zrobić się niezręcznie. Tylko jest już za późno, a ciekawość i strach zżerają mnie od środka.
— Zrobiłaś ten test? — pytam, przełykając wpierw ślinę.
Zapada cisza, która, jak mówiłem, jest najgorszą rzeczą. Nic tak nie stresuje, nic tak nie denerwuje i nie wprawia w zakłopotanie, szczególnie teraz, gdy każda część mnie chce poznać odpowiedź na to i jeszcze jedno pytanie, o ile odpowie twierdząco, na co mam nadzieję. Zauważam, że również ona mętnieje, jak gałka oczna przez zaćmę. Chciałbym powiedzieć coś jeszcze, coś, co nie wpłynęłoby na nas tak źle, ale nawet nie wiem, co takiego miałbym zrobić. Jestem świadomy tego, że ta sprawa będzie ciągnęła się przez kolejne tygodnie, jeżeli tego testu nie zrobi. Jeśli zrobi, wynik będzie negatywny, utniemy temat i zajmiemy się tym, co tu i teraz. Jest jeszcze trzecia opcja, zdecydowanie najtrudniejsza i najcięższa do przyjęcia, jednakże równie możliwa. Po prostu chcę wiedzieć. Kolejny dzień z rzędu zastanawiam się, jakiego obrotu nabierze ta sprawa i to jest męczące. Po prostu męczące.
Bierze oddech.
— Tak.
W porządku, pół kamienia spadło mi z serca, tylko, do cholery, teraz ważniejsze pytanie, a ja zaraz narobię w spodnie.
— I co?
Przysięgam, że niemalże słyszę bicie jej serca. Albo moje. Bez różnicy. Oba zaraz wyskoczą. Właściwie to nie wiem, co ona czuje, ale niech przestanie to przedłużać.
— Jedna kreska — odpowiada, na co ja przechylam lekko głowę. Nie moja wina, iż nigdy nie jestem w stanie zapamiętać, czy ciąża jest oznaczana jedną czy dwiema kreseczkami. Mogli zastosować inne oznaczenie. — Nie jestem w ciąży.
Oddycham z ulgą. Reaguję spokojnie, bardzo spokojnie, to zamartwianie się źle na mnie wpłynęło i już nie mam siły na cokolwiek innego, niż uśmiech, parę słów i ulga. Poza tym, tak w głębi duszy zdążyłem pogodzić się z tą myślą. Mimo wszystko, bardzo się cieszę, bo w żadnym stopniu nie jestem na to gotowy. Poza tym, to byłoby naprawdę straszne, gdybym musiał mieszkać z moją przyjaciółką, która jest w ciąży ze mną. Co powiedzielibyśmy temu biednemu dziecku? Raczej nie przewidujemy związku, więc w najlepszym wypadku musiałbym się wyprowadzić. Ale wszytko jest w porządku. Bardzo, bardzo w porządku.
***
— Gdybyś nie zapłaciła tyle za twoją sukienkę, jechalibyśmy metrem — mruczę do Raven, która grzebie w telefonie z nadąsaną miną.Metro znów śmierdzi, na dodatek przepełnione jest ludźmi i ich spojrzeniami, które zwrócone są ku nam od początku podróży. Wszyscy skupili się na nas, jakbyśmy siedzieli tutaj nie w formalnych strojach, a w kostiumach zwierząt albo, co lepsze, nago. Zawsze powtarzam, że to ostatni raz i nigdy więcej już nie będę jeździł podziemną wersją tramwajo-pociągów, ale zawsze brakuje mi pieniędzy na taksówkę, a tak wychodzi, że ta opcja jest zwyczajnie tańsza i, cóż, bardziej opłacalna. Sęk w tym, iż mniej komfortowa. O wiele, wiele mniej komfortowa i odczuwa to również moja przyjaciółka, której nogi i piersi zawzięcie skanowane są przez starszych facetów z pięciocentymetrową brodą albo prawie łysych.
Docieramy do dworku kierownika, który, co dziwne, zdecydował się urządzić to wydarzenie u siebie, a nie na wynajętej sali bankietowej. Już z ulicy słychać muzykę. Wymieniamy spojrzenia i idziemy przed siebie, udając przykładną parę przyjaciół. Kiedy przekraczamy próg rezydencji, witamy się ze wszystkimi, ja po imieniu, a Raven raczej przedstawiam, albo ona sama to robi. Starsze pracownice nie szczędzą komentarzy pokroju “A to twoja dziewczyna, Cameron?”. Mimo tego, wszystko przebiega dobrze, łącznie z przemową kierownika.
— Zebraliśmy się tutaj, aby wspólnie uczcić Nowy Rok. — Staje na podeście, unosząc lekko ręce. — Drodzy pracownicy, nie chcę przedłużać, po prostu pragnę z całego serca podziękować wam w imieniu mojej żony i własnym za ten rok, który był bardzo dobrym rokiem dla całej firmy. Mam również nadzieję, iż dwa tysiące pięćdziesiąty będzie równie niesamowity, jak dwa tysiące czterdziesty dziewiąty. Miłej zabawy, moi drodzy!
Wszyscy zaczynają klaskać, podobnie zresztą i my, jednak co chwile zerkamy w swoją stronę jakby tak zapobiegawczo, żeby jedno przypadkiem nie odeszło od drugiego. Nic dziwnego, czujemy się tutaj nieco obco, otoczeni dziesiątkami nieznajomych. Przez te pół godziny zdążyłem wyszukać może z pięć znanych twarzy.
Jak spędzamy czas? Od kanapy do kanapy, albo ja przynoszę sok, albo ona. Często kręcimy się przy bufecie i podbieramy co lepsze, szczególnie ciasta i inne słodycze, których raczej nie kupilibyśmy na co dzień, jednak co nam szkodzi? Tak, właśnie, nic nam nie szkodzi. Jedyną rzeczą, o jaką z każdą chwilą zaczynam martwić się coraz bardziej, jest samopoczucie Raven. Nie powiedziała tego głośno, lecz można gołym okiem zauważyć, iż coś jest na rzeczy. Jak do dwudziestej drugiej było okej, śmialiśmy się, jedliśmy i komentowaliśmy cały bankiet, tak po dziesiątej wszystko zaczęło się stopniowo zmieniać, przestała tak dużo mówić, jedynie rozgląda się i czasami coś odpowiada albo, bardziej trafnie mówiąc, mruczy, na dodatek siedzi otulona własnymi ramionami. Nie pytam, o co chodzi, nie chcę jej denerwować, może to po prostu zmęczenie. Czas mija powoli, raz udaje mi się zatańczyć z Rosaline bodajże Williamson, pracującą na co dzień na dziale z armaturą. Ładna blondynka z zielonymi tęczówkami i ładniutkim, białym uśmiechu. Fakt, tego wieczora wygląda obłędnie, jednakże nie należę do mężczyzn, którzy rzucają nierzadko odrzucającymi komplementami jak z armaty, na dodatek po jednym tańcu. Ale tak, mimo wszystko, prezentuje się niesamowicie i aż podchodzę do niej na niedługo przed północą, aby porozmawiać.
— Naprawdę smakuje ci to ciasto? — Podchodzę i uśmiecham się lekko, kiedy blondynka z widelczykiem w dłoni stoi przy stoliku. Na moje oko, jest sama, ale mogę się mylić. — No wiesz, ser, rodzynki…
Odwzajemnia mój gest.
— Jest o niebo lepszy od… — Jej spojrzenie zjeżdża na talerzyk w moich rękach, na którym leży przepyszny orzechowiec. — Orzechom niedaleko do rodzynek.
Przewracam oczami i wbijam plastikowy sztuciec w ciasto. I nie, nie pakuję go do ust, bo to co najmniej niekulturalne. Rosaline widocznie nie podziela mojego zdania, bo sama zaczyna jeść swój ohydny sernik. Nie no, on naprawdę jest straszny, kiedyś zatrułem się nim, ale to w dzieciństwie, kopę lat.
— Z tego, co mnie pamięć nie myli, rodzynki powstają w wyniku wysuszenia winogron, więc punkt dla mnie — mówię pewnie. — Jak się bawisz, tak w ogóle?
— Świetnie — odpowiada po kilku sekundach namysłu. — Jest… naprawdę przyjemnie. Przyszłeś sam? — W myślach poprawiam to “przyszłeś” na “przyszedłeś”, już nie obwieszczając głośno, iż popełniła błąd.
Czy przyszedłem sam? Odpowiedziałbym, że tak, może w jakiś sposób zapunktowałbym u kobiety, która może pomyśleć, iż moja kochana współlokatorka Raven może mieć jakiś związek ze mną. I tak, to dość prosta zagrywka, ale jakże ryzykowna. Z drugiej strony sumienie chyba by mnie zjadło. Nie mogę zrobić czegoś takiego, to nie w porządku wobec Rav, jakkolwiek idealna nie byłaby Rosaline.
— Nie, nie. — Kręcę głową. — Przyszedłem tutaj z moją… przyjaciółką, Raven. — Kątem oka, niemal niezauważalnie, spoglądam na siedzącą na kanapie brunetkę. Zapomniałem, że to właśnie ona ma najlepszą sukienkę na tym balu, pomimo takiego uroku Rosaline. No tak, Raven jest po prostu ładna. Bardzo ładna. Szczególnie jej włosy, które na co dzień są proste jak druty, lecz dziś delikatnie je podkręciła. Nawet ma makijaż, taki całkiem porządny makijaż, po coś w końcu siedziała w tej łazience dwie godziny. Zapadła się w miękkiej kanapie i leży tak z ułożonymi na brzuchu dłońmi. — A ty?
— Sama. To znaczy… przyszłam z moim chłopakiem, ale…
Przerywa nam dość głośny sygnał mojego telefonu. SMS od Raven?
Raven: Chodź tutaj.
Uśmiecham się sam do siebie, a Rosaline wyraźnie zauważa to i mówi, iż pójdzie już do łazienki. Odpieram wtedy, że ja również muszę iść i odchodzę, kierując się w stronę przyjaciółki.
— Szkoda, że mnie tym wzrokiem nie zgwałciłeś — mruczy na powitanie. — Chodźmy na balkon, będzie lepszy widok. Wolę iść teraz, bo później nie dopchamy się. Poza tym, chcę się przewietrzyć.
— Kurwa — syczę. — Myślałem, że tego nie zauważysz.
Balkon jest zamknięty na trzy zamki, które próbujemy otworzyć kolejne pięć minut. Kiedy w końcu się udaje, jest za dziesięć dwunasta. Balkonik jest malutki, naprawdę malutki, ale skierowany na miasto. Widać niemalże całe Avenley River, na czele z Nashville, skąd tej nocy wystrzelą tysiące fajerwerek. Zawsze chciałem coś takiego zobaczyć i, wow, mam taką okazję.
— Wiesz co? — zaczynam temat, kiedy stajemy przy kamiennej balustradzie. — Przeszkodziłaś mi w czymś.
— O bardzo przepraszam. Nie wiedziałam, że jesteś w trakcie podrywania jej — odpowiada ironicznie. — Czego ciekawego mógłbyś się dowiedzieć?
— Hmm… właśnie miała mi powiedzieć, dlaczego jej chłopak poszedł.
To nie tak, że zależy mi na tej wiedzy. Okazji nadarzy się jeszcze milion, Rosaline nie ucieknie, a taka cudowna chwila może zdarzyć się raz na rok. Chociaż, kto wie, jak spędzę przyszły Nowy Rok. Mijają minuty, aż do naszych uszu dochodzą kolejne radosne okrzyki. Ludzie podchodzą do okien, ale nawet nie próbują otworzyć drzwi na nasz balkon. Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden! Huk, jest głośno i zewsząd słychać coraz to więcej odgłosów, które świadczą o wzbiciu się fajerwerek w górę. Raven opiera głowę o moje ramię, a ja delikatnie otulam ją ramieniem. To tylko przyjacielskie gesty, raz w życiu można tak zrobić.
***
Wychodzimy z rezydencji wpół do pierwszej. Raven oficjalnie przyznała, że nie czuje się najlepiej i chciałaby już stąd wyjść. Idąc chodnikiem zauważamy jeszcze kilka rac, które wybuchają pod niebem, robiąc kolejne widowisko. Z minuty na minutę wszystko ucicha, a jedyne, co słyszymy, to muzyka w niektórych domach. Noc nie jest gorąca, idziemy w kurtkach, a ja, rzecz jasna, bez marynarki, czego zaczynam wyraźnie żałować.— Skręćmy tutaj.
Raven, choć nieco zdziwiona, słucha mnie i skręca w leśną dróżkę. Idziemy po błocie, czuję, że dziewczyna zaraz pęknie i powie, iż będę mył jej buty, ale nic takiego się nie dzieje. Cóż, trochę szkoda mi tej kasy, jaka poszła w te ubrania, ale naprawdę nie jest źle, dzięki czemu udaje nam się dojść do punktu, to jest, do naszego celu.
— Odkryłem ją dawno, dawno temu — mówię, gdy stajemy przed drewnianą chatką. — Właściciel przyjeżdża tutaj raz, na rozpoczęcie wakacji, robi grilla i przez następny rok nie pojawia się ani razu, słowo daję. Przyjemne miejsce.
Fakt, chatka w środku lasu nie była dobrze strzeżona. Ba!, to zwykłe cztery ściany bez ogrodzenia, kamer, już nie mówiąc nic o psach obronnych czy alarmie. Wchodzimy do środka przez okno, które bez większego problemu otwieramy, co może zabrzmieć dość zabawnie, tym bardziej, kiedy to prywatna posesja. Jak się spodziewałem — od tamtego lata zostało trochę drewna, więc rozpalam kominek i po chwili robi się o stokroć cieplej. Raven chodzi po pomieszczeniu — niewielki salonik z dwoma fotelami, stoliczkiem, małym aneksem kuchennym i, rzecz jasna, kominkiem. Nie ma tu niczego, żadnego jedzenia, gazu, jedynie prąd i bieżąca woda. I czasami herbata.
— Dzisiaj się poszczęściło. — Odwracam się do dziewczyny. — Jest herbata, nawet dwie. Z pewnością chcesz, więc nawet nie musisz odpowiadać.
Włączam wodę. Czajnik jest elektryczny, w przeciwnym razie sen o herbacie okazałby się jedynie snem.
— Często tu przychodzisz? — pyta brunetka. Znikąd.
— Niespecjalnie — odpieram zgodnie z prawdą. — Kiedyś, tak. Dzisiaj nie.
— Nie chcę być wścibska, ale… — zacina się — ...kiedyś? Mówisz o jakim okresie?
I tutaj mamy problem. Nigdy nie mówiłem jej o sobie, ona nie mówiła mi o sobie i wszyscy byli zadowoleni, ja, Raven. Moja przeszłość jest absurdalna. Kto mi uwierzy? To wszystko brzmi jak głupia historyjka chorego psychicznie człowieka. Tutejsi ludzie znają magię tylko z filmów, książek czy innych produkcji. Dlatego nawet nie powiem o tym, co działo się przed Avenley River.
No, poza jednym szczegółem.
— Parę lat temu. Dwa? Coś koło tego. — Opieram się o blat, świadomy tego, jak pogmatwana jest ta historia. Nie, może nie pogmatwana. Po prostu… to trudne. Nadal boli. — Była taka dziewczyna, na imię miała Roxy. Razem przeżyliśmy… trochę. Rok, może nieco ponad, nie jestem w stanie stwierdzić. Poznaliśmy się przypadkiem na… uniwersytecie, raczej nie zapałaliśmy do siebie większą sympatią. Wiesz, lubiliśmy się, ale tylko po kryjomu. Razem pływaliśmy w jeziorze, śpiewaliśmy karaoke, piliśmy drinki, po prostu się bawiliśmy. Później nastąpił czas Avenley River. I utkwiliśmy w tym razem, oboje bez grosza przy duszy. Mieliśmy na sobie polegać, ogarnęliśmy sobie dorywcze prace, najgorsze mieszkanie, ale nie miało to znaczenia, to lepsze, niż ulica. Jak mówiłem, obiecała, że wyjdziemy z tego. Razem. A później zniknęła. Bum. — Wykonuję dłonią bliżej nieokreślony gest. — Nie ma jej. Jakby się rozpłynęła. Nie, nie porwali jej. Jestem świadom jednej rzeczy — to była jej decyzja. Sama odeszła, sama zrezygnowała. Nie wiem gdzie jest, co z nią, ale zostałem sam. Nie chcesz znać szczegółów, ale było ciężko — wyznaję. — Przed tym wszystkim byłem beztroski. Miałem pieniądze, bawiłem się, piłem do nieprzytomności i udawałem nie wiadomo jakiego boga. Podczas gry w butelkę nawet okłamałem inne laski, że nie jestem prawiczkiem, chociaż to było kłamstwo. — No tak, to mniej więcej znaczy, że to z Raven je straciłem. Ciekawe, czy się zorientuje. — Cała historia.
Spuszczam głowę i przejeżdżam językiem po zębach. Znowu się stresuję i na nowo to czuję. Nie powinienem, to przeszłość, koniec. Nie obwiniam Raven, ona po prostu chciała wiedzieć, ja reaguję przesadnie, z czego doskonale zdaję sobie sprawę. Tylko to silniejsze ode mnie. Nie chcę patrzeć na moją przyjaciółkę, nie chcę też współczucia. Niczego. Jedynie tego, abyśmy ucięli ten temat.
Zmuszam się i unoszę wzrok na Raven. Szuka czegoś w torebce i wolnym krokiem podchodzi do mnie. Wolnym i niepewnym, mam na myśli. Kiedy wyjmuje pudełeczko, mam wrażenie, że zaraz stanie mi serce. Jest jeszcze gorzej, niż wtedy w łazience i przy pizzy. Teraz przeczuwam najgorsze.
— Nie mogę przeciągać tego w nieskończoność. — Bierze moją dłoń, kładąc na niej test ciążowy. — Cameron. Jestem w ciąży.
Zamykam oczy, otwieram je. Później znowu zamykam, znowu otwieram. Tak kilka, jak nie kilkanaście razy.
Jest w ciąży.
Kłamała?
Jest w ciąży, boże.
Nie, nie. Nie, Cameron. To nie jest dobre. To nawet nie powinno się zadziać. Ona nie może. Nie teraz. Nie tak szybko. Kurwa, przecież to nie miało nastąpić… nigdy!
Ale teraz oboje w tym tkwimy.
Ściskam delikatnie test. Zauważam dwie kreski.
— Raven… — szepczę.
Nagle zapalone światło zaczyna migać, aż w końcu gaśnie. To nie żarówka, czajnik również wyłącza się. Jedynie dzięki ogniu kominka widzimy swoje twarze. Po jej spływają łzy. Moja jest kamienna. Raven, to ona jest tutaj najważniejsza. Raven potrzebuje wsparcia. Mojego wsparcia.
Przytulam ją mocno, nie gniotę jej, po prostu przytulam. Tak, jak powinienem, czyli czule. Nie potrafię mówić o emocjach wprost, jednak powinna wiedzieć, jak wielkie wsparcie we mnie ma.
Przecież nic nas nawet nie łączy.
To potoczyło się zbyt szybko, ale czas idzie dalej i żadne z nas tego nie cofnie, jakkolwiek byśmy nie kombinowali. Aborcja nie wchodzi w grę i Rav powinna o tym doskonale wiedzieć. Chciałbym powiedzieć, że damy radę, jednak nawet nie wiem, czy sam bym w to uwierzył.
raven?
+40 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz