1 maj 2019

Od Louise cd. Theo

     Kręcę delikatnie głową, zagryzając dolną wargę.
     — Theo, nie — odzywam się po trzech, może siedmiu sekundach. — To nie do końca tak, jak myślisz. Z drugiej strony… — zacinam się — ...nie mogę zaprzeczyć. Mo…
     Czuję, jak ktoś łapie mnie za ramię i zdecydowanym ruchem odsuwa. Odwracam się szybko, a między mną a Theo przejeżdża wózek szpitalny otoczony chmarą ratowników medycznych. Ruchem głowy wskazuję na pomieszczenie obok oblężonej kafejki. Sygnał zostaje rozpoznany w trybie natychmiastowym i już po chwili oboje barykadujemy się w pustej, cichej sali, niemalże pozbawionej jakichkolwiek mebli. Mężczyzna opiera się plecami o drzwi, a ja podchodzę do nienagannie wybielonej szafeczki i siadam na jej blacie, jedną z dłoni bawiąc się bandażem pozostawionym na niej.
     — Noah ma prawo mi nie ufać.
     Spoglądam to na niego, to na jakieś pudła w kącie, finalnie zatrzymując wzrok na niebieskich tęczówkach, uważnie przyglądających się całej mojej sylwetce. Nie potrafię określić, czy chce drążyć temat, czy też czeka, aż ja powiem coś więcej. Wykrzywiam lekko usta i biorę głęboki wdech.
     Nie wie, co tak naprawdę jest między mną a Noah i nigdy nawet nie myślałam o tym, aby opowiedzieć mu tę krótką, acz ważną historię. Nie potrafiłam się przemóc.


     — Nie mówię, że od razu zakłada, iż go zdradzam — wyjaśniam. — Tylko ma prawo być podejrzliwy i to nie twoja wina, Theo. Czasami mam wrażenie, że nawet częste spotkania nam nie pomogą. I… po prostu potrzeba czasu. Nie jestem jego własnością i mam prawo spotykać się z przyjaciółmi — akcentując ostatnie słowo. — Skoro zaczęłam o tamtym to mam obowiązek wyjawić ci coś na wzór… prawdy. — Biorę głęboki wdech. — W wigilię prawie go zdradziłam. Dobrze, nie prawie, po prostu to zrobiłam i on… on nas nakrył. Noah, rzecz jasna. Pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że miałam zrobić to z jego bratem. Aaron Brown, kojarzysz? Braciszek Noah. Nigdy nie mogłam rozgryźć, dlaczego między nimi jest tak, a nie inaczej. Noah go nienawidzi, nie chce go widywać, a ja, jak ostatnia idiotka, dałam się zmanipulować formalnemu uśmieszkowi, aby tylko on zagrał na uczuciach brata. Nie wiem, czy chcesz znać szczegóły, ale przed wigilią pokłóciłam się z moim chłopakiem i pojechałam do Brownów z Aaronem. Nie myślałam, że się tam pojawi, ale to zrobił i przyjechał. Byłam już pijana, zła i zrujnowana, sama nie wiem. Ale nie chciałam. Tylko zrobiłam to i to moja wina. Omamił mnie, Theo. To jest najgorsze.
     Nawet nie zauważyłam, że w połowie historii złamał mi się głos i to łza spływająca po ciepłym policzku uświadamia mi, iż właśnie uzewnętrzniam się i mówię o sprawie, którą od dawna dusiłam w sobie. Mrużę oczy i przecieram je lekko, a czynność powtarzam z chwilą, kiedy Theo wydaje się być kilkukrotnie bardziej zamazany.
     — Wcale nie dziwię się, że tak zareagował — kontynuuję. — Nie ufa mi tak, jak ufał mi kiedyś i to w pełni zrozumiałe, jednak ty nie masz prawa mówić, że to twoja wina. Nie możesz tak nagle zniknąć, bo w przeszłości popełniłam błąd, Theo. Jeżeli boisz się, iż Noah mógłby coś ci zrobić, mogę z nim porozmawiać. Zresztą, i tak miałam to zrobić.
     Do tego momentu chłopak nie mówił nic, teoretycznie kontynuuje milczenie, jednakże wzdycha ciężko, więc w głębi duszy zaczynam, lekko mówiąc, delikatnie panikować. Boję się, że przyjaciel mógłby źle zinterpretować którekolwiek z moich słów, co pociągnęłoby za sobą niezbyt atrakcyjne minuty wyjaśniania i w rezultacie kolejne niezrozumienia.
     — Nie postrzegaj mnie inaczej, proszę. — Robię krok do przodu, wpatrując się w Theo z wymalowaną w oczach nadzieją. — Żałuję tego tak, jak niczego innego.
     On również podchodzi bliżej i zanim po raz kolejny przecieram oczy, zamyka mnie w delikatnym uścisku, jakby bał się, że mogę pęknąć czy połamać się w jego ramionach. Opieram głowę na jego klatce piersiowej i staram się opanować łzy, aby nie pobrudzić przyjaciela tuszem do rzęs, co kończy się swrgo rodzaju klęską — odsuwając się od niego dostrzegam beżową plamę na koszulce. Szepczę “dziękuję” i uśmiecham się lekko.
     — Myślę, iż powinniśmy stąd wyjść. Masz jeszcze jakieś badania? Cokolwiek?
     — O ile się nie mylę, mam iść po wypis i przyjechać na kontrolę za… sam nie wiem ile — odpowiada.
     Jak najdyskretniej opuszczamy salę, uważnie wystrzegając się pielęgniarek kręcących się po tym korytarzyku, co prawda dość ruchliwym. Kiedy udaje nam się wymsknąć z pomieszczenia, kierujemy się do szpitalnej recenzji.
     — Dziwi mnie to, że wypuścili cię stosunkowo wcześnie — zauważam. — Myślałam, że zostaniesz kilka dni na obserwacji.
     Opieram się o blat i uciekam wzrokiem w stronę przesuwanych drzwi wejściowych. Choć z początku mam wrażenie, iż tylko mi się wydaje, zerkam na ekran z kamerami umieszczony na jednej ze ścian ogromnej poczekalni. Noah widocznie nieco zirytował się i postanowił podejść bliżej.
     — Theo. — Łapię szatyna za ramię. — Muszę już iść. Noah na mnie czeka. — Przyjaciel kiwa głową, bezsłownie okazując zrozumienie. — Dziękuję ci jeszcze raz i do zobaczenia w pracy.
     Zamiast odpowiadać, przyjaciel wybiera inną drogę i już z chwilą, kiedy odchodzę na krok, łapie mnie za ramię. Automatycznie odwracam się, jak nakazuje mi głos w głowie — opanowałam ten rodzaj pożegnania do perfekcji. Unoszę lekko brew i, ku zdziwieniu mężczyzny, to ja podchodzę do niego jako pierwsza i dociskam głowę do jego piersi. Naprawdę miłe uczucie, mieć takiego przyjaciela, pomimo kilku spraw, przez które zostałby odtrącony przez społeczeństwo. To jest, rzecz jasna, nie zgadzam się z tak spaczonym światopoglądem.
***
     Budzę się o dziesiątej z dość dużym hakiem, czego owocem jest wyciszony telefon i, co za tym idzie, bezgłośny alarm ustawiony na dziewiątą. Jest sobota, więc co skłania mnie do tak wczesnych pobudek? Naprawdę nie lubię wstawać o dwunastej w południe, co jest dość uciążliwe, bo czuję się wtedy jak, po pierwsze, wrak człowieka, a po drugie, jeszcze gorszy wrak człowieka. Kontynuując, jak to na mnie przystało, sięgam po telefon i już po kilku sekundach zmieniam pozycję na… niepełny siad, jakkolwiek inaczej by to nazwać. Kolejno sprawdzam wszystkie powiadomienia, których zdecydowana większość to idiotyczne Chaty, jakie zbywam przesunięciem palca. Z kolei Rivenley zasypany jest postami o pożarze kamienicy gdzieś na obrzeżach Avenley River. Nie zagłębiam się w te artykuły, jednak z pewnością przesadzone nagłówki wspominają coś o stojącym obok kościele i o rzekomym sprawcy. Jednakże, trudno się tym nie interesować, kiedy część znajomych zawzięcie udostępnia linki i inne posty. Będąc pod wpływem naprawdę lekkiej ciekawości, klikam w jeden z nich i tym samym otwieram artykuł na stronie gazety miejskiej. Piszą o dosłownie tym samym w kółko i w kółko, powtarzając, jak bardzo tym wypadkiem zajęły się władze, że część kościoła wygląda jak istne pobojowisko, a dopiero gdzieś, na dodatek jakby mimochodem, wspominają o ofiarach oraz ich rozległych oparzeniach. Na końcu dodają, iż śledztwo nadal jest prowadzone, a główny podejrzany został zamknięty w areszcie dobowym. Wyłączam stronę i odkładam telefon — takie incydenty zdarzają się bardzo często, tym bardziej w dużych miastach pokroju, Avenley River, Havena czy Blacksmith. Z łóżka strącam Kota, dość zdezorientowanego Kota. Bez strachu, ląduje na miękkiej pufie przy łóżku, a ja sama głaszczę go kilkukrotnie, zanim wchodzę do łazienki.
     Na moje codzienne rytuały składa się robienie obiadu na śniadanie, ale nie tak dosłownie. Sama jem niewiele, więc niemalże od razu zabieram się do pracy w kuchni, aby mieć z głowy tę czasochłonną czynność, którą tak czy tak muszę zrobić. Rodzice wracają przed szesnastą, co daje mi dość duże pole manewru i, przede wszystkim, czasu po szyję. Włączam telewizor i pierwsze co widzę to wiadomości. A co w wiadomościach? Pożar. Właściwie to podpalenie. Pomimo znikomego zainteresowania sprawą, słucham tego, co mówią dziennikarze. Tak na dobrą sprawę, mówią to samo, co autor tamtego artykułu, jednakże nie umyka mi dość istotna informacja. Inicjały, a właściwie imię i pierwsza litera nazwiska głównego podejrzanego.
     — Najbliższe dni w areszcie spędzi Theo A., który opuszczał kamienicę w trakcie pożaru. Wiadomo, iż mężczyzna nie jest mieszkańcem ani kamienicy, ani pobliskich terenów — mówi kobieta. — Więcej informacji pojawi się na dniach.
     Przez chwilę czuję się jak w filmie dramatycznym, naprawdę, takie jest moje pierwsze odczucie. Towarzyszą mu dwie emocje — strach i swego rodzaju bezradność połączona z negatywnym rodzajem zaskoczenia. Wszystko składało się w całość, choć niepopartą wieloma argumentami. Theo A., choć zapewne kilku takich w Avenley jest, kojarzy mi się jedynie z Theo Andrews. Na dodatek te dziwne uczucie z tyłu głowy, które skanduje wyraźne “Idź! Sprawdź to!”. Jeżeli będę miała rację, a ów podejrzanym okaże się m ó j Theo, to… sama nie wiem, nie mam pojęcia, co zrobię. Jednak co będzie jeszcze gorsze od tego? Gdy winowajcą będzie również mój przyjaciel. Nie da się ukryć, że oskarżenie bezdomnego będzie dla policji wygodne — rzadko który z nich ma porządne alibi i jest w stanie wybronić się. Więc… są dwie opcje, z czego obie z nich rozgałęziają się na kilka podpunktów. Opcja A: Theo jest niewinny. Jeżeli jest niewinny, trzeba, po pierwsze, znaleźć mu alibi, po drugie, dowieść niewinności i odnaleźć prawdziwego sprawcę. Opcja B: Theo jest winny. Wtedy będzie zabawnie, ponieważ trzeba będzie znaleźć dobrego prawnika i, co lepsze, starać się o jak najniższą karę i swego rodzaju litość. Sprawę stawiają w złym świetle te wszystkie oparzenia ofiar, które, jak to mówią w telewizji, są śmiertelne. Upewniam się, że wszystko wyłączyłam i wychodzę z domu, szybkim krokiem biorąc rower z garażu.
     Komenda główna w Avenley River znajduje się daleko, ponieważ w centrum, zatłoczonym, ogromnym centrum, gdzie sama nierzadko gubię się i jeszcze częściej wracam z pustymi rękoma, bo nie mogłam znaleźć danego budynku. Jednakże jest to nieistotne — udaje mi się odnaleźć policję. Zostawiam rower przed nią i wchodzę do środka spanikowana, a moje emocje są z pewnością wymalowane na twarzy.
     — Dzień dobry. Mam możliwość wizyty u Theo Andrews? Jestem jego narzeczoną i chcę wiedzieć…
     Przez chwilę łudzę się, że powie coś w rodzaju “Przepraszamy, jednak nie ma tutaj nikogo takiego. Chodzi pani o Theo A(tu wstaw inne nazwisko na A)”, ale blondynka kiwa głową i zostawia mnie w rękach jakiegoś mężczyzny, który prowadzi mnie do cel kilka pomieszczeń dalej. Przyspieszam kroku, kiedy moim oczom ukazuje się dobrze znana sylwetka.
     — Theo. Powiedz mi tylko, czy… Theo, to byłeś ty?
     — Pani, on się nie przyzna. Jaki winowajca się przyznaje? — odzywa się strażnik stojący pod ścianą. Mam ochotę coś odpowiedzieć, jednak zbywam tę żałosną uwagę i wzrokiem wracam do przyjaciela.
     — Nie, Louise — odpowiada pewnie. — To nie byłem ja, ale…
     — Ale?
     — Nie mam na tyle mocnego alibi, aby szybko mnie stąd wypuścili. Jeżeli nie znajdą sprawcy, wszystko będzie jasne — odpiera, lekko spuszczając głowę.
     — Opowiedz mi twoją wersję wydarzeń — proszę. — Zrobię co w mojej mocy. Sama nie wiem, co, ale dowiodę, że jesteś niewinny.
     Tylko... czy on naprawdę jest niewinny?

THEO?

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz