Policja została powiadomiona, panowie w mundurach przyrzekli, że zrobią, to co się da zrobić (więc prawdopodobnie i niestety nic, choć wolałbym, aby jednak ruszyli swe tłuste tyłki). Pozostało więc czekać, ładnie się uśmiechać i dalej ślęczeć nad tymi nieszczęsnymi sprawdzianami, zielonym długopisem zaznaczając błędy biednych uczniów, którzy zdążyli się chyba zmęczyć życiem bardziej ode mnie.
Oczywiście uprzednio, zanim wróciłem do domu, powiadomiłem kolegę Victorii o całej sytuacji, bo przecież wypadało, aby wiedział.
I szkoda tylko, że ponownie dostałem lepę na ryj i miałem wrażenie, że następnego dnia, zamiast do szkoły i na lekcje, wyląduję u lekarza, modląc się o L4, bo z siniakiem na całą twarz do pracy bym się nie wybierał. Dzięki Stwórcy, że przynajmniej nie skończyłem ze złamanym nosem, a jedynie trochę brudnym płaszczem, tyłkiem, no i guzem. Tyle dobrego we wszystkim złym.
Potarłem dłońmi czoło, w końcu padając na biurko, krzywiąc się niemiłosiernie. I nawet nie zauważyłem, kiedy odpłynąłem.
Za to momentalnie zareagowałem, gdy tylko zadzwonił telefon. Że dziewczyna żyje, że znalazła się, może cała, ale niezbyt zdrowa, że leży w szpitalu.
Szkoda jedynie, że nawet nie byłem dla niej nikim bliskim, kimś, kto niezbyt przejmował się całym jej jestestwem, a na zegarze widniała już zdecydowanie dziwna godzina. Westchnąłem, chwyciłem za płaszcz i nadal rozczochrany, nieumyty i niewystrojony wyszedłem z domu.
By w końcu trafić do szpitala, by jakimś cudem zostać przepuszczonym w drzwiach przez zbyt podejrzliwe pielęgniarki. Urok osobisty, te sprawy, dobra gadana i tak dalej.
Stanąłem ostatecznie nad dziewczyną, stwierdzając ostatecznie, że nawet dobrze, że się tu znalazłem.
L4 samo się nie załatwi, a w nocy zawsze były mniejsze kolejki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz