Łkaliśmy, ściskając drugiego człowieka, przyciągając siebie jak najbliżej, dusząc niemiłosiernie i głaszcząc cudze włosy. Pozostawało tylko zastanawiać się, jak długo w nas to siedziało.
Jak długo po prostu nie ryczeliśmy, wtulając się w to ukochane słoneczko zajmujące jakieś specjalne miejsce w serduszku, nawet jeżeli nie do końca określone. Jak długo nie czuliśmy tego charakterystycznego ciepła (i wcale nie mam na myśli po prostu zgrzanego i spoconego Nivana, bo tutaj też dużo się nie zmieniło), cudzej dłoni na plecach, poklepującej i wspierającej, oświadczającej jakoś to będzie.
Odsunęłam się odrobinkę, spoglądając w końcu na jego twarz. Prawdopodobnie z niezwykłymi oczami pandy, bo przecież cały tusz spłynął mi na policzki. W końcu po co mi wodoodporny, no po co, sportowiec ze mnie marny, nie pocę się litrami, cera sucha, to nie ma opcji, by się rozmazać. A jednak.
— Cieszę się, że w końcu się znaleźliśmy — oświadczyłam, uśmiechając się szeroko, nadal przez łzy. — Nawet jeżeli zrobiliśmy to przypadkiem i nawet jeżeli szukanie się zajęło nam odrobinę za długo.
Teraz pozostawało tylko nadrabiać stracone lata. Przy herbatce, przy psie leżącym na dywanie i nadal czujnie obserwującym biednego Oakleya, w pasiastych skarpetach i może ciasteczkach owsianych zamiast prażynek krewetkowych, choć i te znalazłyby się w jednej z szafek. Taka relacja, 12/10.
A herbatka smakowała jeszcze lepiej, niż zazwyczaj, przysięgam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz