Dziesięć sekund minęło. No może dwadzieścia, trzydzieści, czy nawet przedłużyło się do tych nieszczęsnych pięciu minut, ale cóż ja mogę na to poradzić, jak przygotowanie najlepszej kawy wymagało poświęcenia. W salonie za to panowała niebywała cisza, co powoli zaczynało mnie niepokoić, dlatego wzięłam nasze oba kubki – ten w kropki, jak i mój, w żółciutkie kurczaczki i ruszyłam do drugiego pomieszczenia.
By tam ujrzeć istne zabijanie się wzrokiem, pojedynek godny westernu. Dwójce mężczyzn brakowało jedynie prawdziwych czerwonych chust, rumaków oraz kowbojskich kapeluszy.
No i rewolwerów, ale, szczerze, wolałabym obejść się bez tych.
Parsknęłam cichym śmiechem, stawiając naczynia na małym stoliczku przed kanapą.
— Błagam, panowie, wystarczy mnie dla was obu, nie ma sensu się tak puszyć — oświadczyłam, podpierając dłonie na biodrach i cmokając kilka razy.
Przeniosłam wzrok na psa, gwiżdżąc do niego, na co ten posłusznie przybiegł pod same nogi. Pomiziałam potwora po ogromnym łbie, by chwilę później przenieść wzrok na Oakleya.
— No nie mów mi, że zacząłeś bać się psów, nie pamiętasz, jak przyjechaliście po mnie na wakacje? — zapytałam, uśmiechając się szeroko. — Wtedy jakoś doskonale bawiłeś się z naszym poczciwym wilczurem, a teraz z Frytkiem zabijacie się wzrokiem, no słońce wy moje — stwierdziłam, kręcąc głową i wzdychając ciężko.
Ostatecznie zostawiłam psa w spokoju i usiadłam obok Oakleya, bo przecież to właśnie jego na codzień nie miałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz