20 mar 2019

Od Charisse C.D Sanae

     Wieczór z Alice zawsze kończył się tak, jak się kończył. Albo pod stołem, albo na stole — w tym przypadku na nim, bo obie stwierdziłyśmy, że ryzyko oblania nowej kanapy drinkiem było zbyt wysokie. Zatem oglądanie serialu pośród dziesiątek przekąsek i butelek picia określałam jako najlepsze spędzenie weekendu, choć preferowałam jeszcze swoją biurową klitkę, która oprócz bycia miejscem mojej pracy, była także jedynym domem. Zabrzmiało to tak wzruszająco, czyż nie? Najgorszy aspekt spotkań, wybywania poza zasięg swojego azylu, to niewątpliwie długa droga, jaką przecinały między innymi tory. Mogłam mieć więcej promili we krwi i co wtedy? Skończyłabym jako „dżem do kanapek Charisse” produkcji przejeżdżającej mnie lokomotywy. Byłabym całkiem dobrym dżemem, przewiduję, choć jeszcze chyba za wcześnie na grzanie miejsca na samym końcu łańcucha pokarmowego. 
     Przemknęłam leśną alejką, typowo wiosenną, gdzie małe pąki zaczynały zdobić cieniutkie gałązki. Twarz owiewał mi delikatny zachodni wiatr, a buty co rusz lądowały w połączeniu wody z trawą oraz ziemią. Do moich uszu wkradł się dźwięk pędzącej lokomotywy. Za odległymi drzewami przesączały się niewyraźne światła wielkiej maszyny, a ja brnęłam dalej, aż do torów, dopóki nie uświadomiłam sobie, że wręcz nagannie chuda sylwetka stoi na drodze śmiercionośnej lokomotywy, która szybko nie będzie w stanie zahamować. Moje zmysły zareagowały bez chwili wahania. Pamiętam tylko, że miałam ochotę zakląć, kiedy oczami wyobraźni dotykałam już rychło zbliżającej się tragedii. Ruszyłam na dziewczynę, złapałam ją nerwowym ruchem za rękaw i bez wysiłku przyciągnęłam jej wątłe, nieprotestujące ciało na bezpieczny grunt, odczuwając tylko gwałtowny ryk przeciągu powietrza wywołanego przejeżdżającą tuż obok lokomotywą. Dopiero wtedy mogłam usłyszeć swój krótki oddech oraz szybko bijące serce. Dotarł do mnie niemrawy wzrok różowowłosej dziewczyny, która właśnie spoglądała na mnie tak, jakby nie wiedziała, że żyję. Jakbym była tylko astralnym ciałem i dowodem na to, że lokomotywa skróciła już jej życie. Nic z tego. Nawet lokomotywa nie sprawi, że ludzie się mnie pozbędą, ale ta tutaj chyba miała zupełnie inne plany.
     - Ale że tak pod kołami? — Wstrząsnęłam nią gwałtownie, przez co dziewczyna zadrżała i wbiła we mnie w pełni świadome, choć niebywale smutne spojrzenie. — Amatorska śmierć, serio.
     - Wszystko mi jedno... dlaczego to zrobiłaś? — Była tak cichutka niczym mysz pod miotłą. Ledwo dobiegły do mnie te słowa.


     I przy okazji poczułam się, jakby przygniótł mnie głaz. Albo jakby trafił mnie w twarz. Między tym a tym zatarła się pozornie skrajna granica.
     - Um, wystarczy „dziękuję za ratunek, bez ciebie bym umarła” — recytowałam kolejne słowa z niedowierzaniem na twarzy, jednak przez dłuższy czas odpowiadała mi jedynie cisza. Jeśli ciszą można nazwać oddalający się z chwili na chwilę dźwięk paru ton metalu. — Hej, potrzebujesz pomocy psychologa czy jak? — Kontakt z nią zdawał się być kontaktem z istotą zupełnie oderwaną od rzeczywistości.
     Otrząsnęła się w jednym momencie, przez co mogłam zobaczyć duże niebieskie oczy wypełnione autentycznym strachem.
     - N-nie, dam sobie radę. — Zaczęła iść w zupełnie odwrotnym kierunku, skąd wróciła, dlatego od razu ruszyłam za nią, nie wiedząc, co do końca mną kieruje.
     - Heej, las to dobre miejsce, żeby się zgubić, a nie „dać sobie radę” — parsknęłam. — Co by powiedzieli twoi bliscy? — Granie na emocjach. To zawsze działa. 
     Jackpot. 
     Zdębiała w miejscu, ale nie wykonała żadnego kroku w tył. Zupełnie jakby ktoś złapał kota za kark, ot co.
     - Nie mam bliskich. — Z gardła uciekł cichutki głosik, a jej głowa obróciła się w moim kierunku.
     - Dobra, miałaś asa w rękawie. — Ale i tak cię zatrzymałam. Cicho szłam do przodu, byleby jej nie spłoszyć, dopóki nie uzmysłowiłam sobie, że dziewczyna o słodkich włosach była tylko parę centymetrów wyższa ode mnie. — Ale nie wierzę, że na tym piekielnym świecie, albo chociaż w Shilien, nie ma osoby, która znaczyłaby dla ciebie więcej niż „dobra, niech sobie będzie”. Można narzekać na życie, ale można też iść na pocieszającego milkshake'a z nieznajomą! — Rzuciłam jej uśmiech.
     Charisse, czyli marny pocieszacz z próbą nawiązania kontaktu z obcą osobą. Bo czemu nie? Lepsze to, niż skarżenie się na los i rychłe podążanie drogą, która prowadzi do prawie popełnionego tutaj samobójstwa.

Sanae?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz