Drgnąłem i może nawet nieco przestraszony, odsunąłem się od dłoni dziewczyny kobiety, która niespodziewanie złapała mój polik między palce, byle troskliwie go uszczypnąć, podrażnić. Wszystko w niezwykle miłym i czułym geście, jak to miała w zwyczaju.
Zamruczałem, zaśmiałem się i zerknąłem na Przewalską, gdy już zdążyła ogłosić swoją mądrość narodową, zrobić w tył zwrot i zniknąć za drzwiami lokalu. Nie musiała długo czekać na moją osobę, bo dość prędko wróciłem, by podotrzymywać jej towarzystwa.
Komu w drogę, temu czas.
Czy myślałem w dokładnie ten sam sposób, gdy opuszczałem moje miejsce na ziemi? Czy to szumiało w głowie wtedy dwudziestodwuletniego chłopaka, który uznał akurat to zidiociałe wyjście za najlepsze?
W sumie.
Łapałem wiatr, goniłem nieoczywiste i gubiłem się w zwykłej ludzkiej rzeczywistości. Z niedoborem adrenaliny we krwi czułem się jak szczeniak we mgle, bez celu, bez nadziei, bez frajdy płynącej z życia.
A teraz byłem jak ten pies. Leżący w jednym miejscu, nieco znudzony, ale definitywnie zadowolony z obecnego wyglądu spraw.
— Jak się wabi? — spytałem, opierając się tyłkiem o blat. Zerkając na obecną formę mnie w wydaniu zwierzęcym. Rozleniwioną kupę tłuszczu i futra z pyskiem mówiącym zwięzłe „kurwa no” na przemian z „kurwa”.
Ach, sierściuchy.
Szkoda, że sam nigdy porządnego bytu innemu stworzeniu zapewnić nie byłem w stanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz