7:37
Wyraźnie i na tyle głośno wzdycham, kiedy słyszę jak drzwi zamykają się za Michaelem, żeby Axel mógł też to usłyszeć. Niemal od razu odpowiada na to tym swoim słodziutkim, unikalnym i głośnym śmiechem, który uwielbiam odkąd pamiętam. Wywołuje to u mnie samej cichy chichot, jak u nastolatki obgadującej z przyjaciółką chłopaka, który się jej podoba. Całkiem trafne porównanie w pewnym sensie.
A: Rozumiem, że nasz amant po tej wspaniałej nocy cię opuścił?
K: Tak... zostawił nagą w pościeli i wyszedł, poszedł na poranną rundę do innej.
A: Drań, dostanie ode mnie wpierdol za takie pogrywanie sobie z tobą - chichocze.
K: Nie dostanie... pamiętasz o naszym planie rzecz jasna?
A: Tak jest milady, wszystko gotowe, tylko musisz pojechać do jego pracy i załatwić mu wolne, a później to ja już wiem co robić - uśmiecham się promiennie na te słowa i delikatnie opadam plecami na pościel, przymykam oczy z zadowolenia i troszeczkę się przeciągam.
K: Może to go nauczy, że od przyjaźni, albo raczej ode mnie, nie ma prawa brać sobie wolnego - ten komentarz wywołuje u chłopaka ponowny wybuch śmiechu.
A: Czasami mnie przerażasz, Kitty.
K: Trzymaj się ze mną, a nic ci się nie stanie. Eackerowie wiedzą jak dbać o swoich ludzi i jak niszczyć swoich wrogów.
A: Widzę geny dziadka się obudziły.
K: Właśnie! - podrywam się z łóżka i szybkim dreptem przenoszę się do kuchni i robię z ust dzióbek dla większego skupienia, kiedy staję przed dużym kalendarzem wiszącym na ścianie, który jak zwykle był cały zamazany kolorowymi mazaczkami. Palcem przejeżdżam po krateczkach oznaczający najbliższy tydzień i zatrzymuję się na czwartku. - W czwartek miałam do niego pójść... Coś tam z nim zrobić...
A: Może po prostu miałaś wreszcie spotkać się ze swoim ukochanym dziadkiem, którego ostatnio całkiem poważnie zaniedbywałaś? - podsuwa mi Axel.
K: Eeee to na pewno nie to - krzywię się jeszcze bardziej, a on śmieje się jeszcze głośniej. - Nie uduś się tam, z tego swojego śmiechu, gówniarzu.
A: O to się nie martw staruszko - mówi, pomimo że wie, jak ja tego nienawidzę, od razu się rozłączam.
Czekam kilkanaście sekund, w ciągu których zdążyłam przewędrować z powrotem do sypialni, kiedy ponownie tego ranka rozlega się dźwięk mojego telefonu. Odbieram z uśmiechem triumfu.
A: Przepraszam. Myślałem, że masz na tyle dobry humor, że to sformułowanie ujdzie mi na sucho.
K: Domyśliłam się i właśnie dlatego się rozłączyłam.
A: Kłamiesz.
K: Może i tak, ale tego nigdy nie będziesz pewny - wtedy na chwilę zapada cisza. - Idę się przyszykować, muszę jeszcze dzisiaj odwiedzić dziadka. Zobaczymy jak tym razem zareaguje na wizytę w pracy.
A: Śmierci się nie boisz?
K: Śmierć to mi je z ręki, chłopcze - zapewniam.
10:20
Moje jedne z nielicznych szpilek miarowo stukają o marmurową posadzkę tego piętra. O co jak o co, ale o reprezentatywność i pokaz potęgi to dziadek potrafi się zatroszczyć, szczególnie tam, gdzie chodzą klienci i partnerzy biznesowi, czyli w hallu oraz na jego piętrze. Kilka osób się za mną ogląda, kiedy idę w tych moich szpileczkach i lnianej błękitnej sukience, sięgającej moich kolan, z czarnym płaszczem przewieszonym przez przedramię, przyciągnięte do mojej klatki żebrowej. Ktoś próbuje mnie pytać, kim jestem i co tutaj robię, jednak ja tylko prycham śmiechem na te uwagi. Mogłoby się wydawać, że moje podróż się właśnie kończy, kiedy przede mną staje wysoki, szeroki w ramionach ochroniarz, jednak ja tylko unoszę brew i krzyżuję ręce.
- Przepraszam, ale ja właśnie próbuję przejść - oświadczam. Uśmiecha się pobłażliwie, co tylko wzbudza we mnie jeszcze większą furię.
- A dokąd to się panienka wybiera? - mówi do mnie jak do dziecka lub przeciwnie jak do prostytutki, ponieważ gniew na tyle burzy moją krew, że nie jestem w stanie już tego rozróżnić.
- Może do dziadka?! Wie pan w ogóle kim jestem?! Pan tutaj pracuje od wczoraj, czy jak?! - zaczynam krzyczeć, a ludzie ciekawie spoglądają w naszą stronę. Ma coś odpowiedzieć, kiedy drzwi z białego drewna na końcu korytarza się otwierają. Wtedy zapada cisza, a z gabinetu wychodzi wysoki mężczyzna o już niemalże białych włosach, ale nadal równie intensywnych oczach co moje. Ubrany jest w czarny oficjalny garnitur z białą koszulą. Typowe.
- Czy ja się przesłyszałem, czy moja ukochana wnuczka marnotrawna postanowiła odwiedzić mnie, starca? - odzywa się tym swoim głębokim i pełnym mocy głosem. To chyba też odziedziczyłam po nim. Wyglądam trochę bardziej zza postaci ochroniarza.
- Na razie to tylko próbuję, nie martw się - rzucam do niego, a on kręci głową.
- Philip, puść tą małą wiedźmę - rzuca i wchodzi z powrotem do gabinetu. Zwracam się do ochroniarza.
- Lepiej zapamiętaj nazwisko Heather Katherine Eacker, Philip - uśmiecham się do niego, tym moim złośliwym uśmieszkiem i niemal w podskokach idę dalej, do gabinetu dziadka. Delikatnie zamykam za sobą drzwi, pamiętając, że dziadek nienawidzi, kiedy nimi trzaskam, co już mam niemalże w nawyku. Odwracam się do niego, półsiedzącego na rogu swojego dębowego biurka, z przedramionami opartymi o udo, co sprawia wrażenie, że się pochyla, w jednej z głodni trzyma szklankę, z niewielką ilością whisky i resztkami lodu.
- Dziadku! - uśmiecham się radośnie. Uśmiecha się pod nosem.
- Katy - odpowiada. - Niech zgadnę, nie możesz przyjść w czwartek na obiad i prawdopodobnie nawet zapomniałaś, że miał być to obiad, więc przychodzisz do mnie jakoś to załagodzić i sprawić, że ja uspokoję twoją babkę, a moją żonę i sprawię, że wszystko będzie ponownie w jak najlepszym porządku - bierze łyk swojej whisky. Przygryzam dolną wargę.
- Cóż... - zaczynam i niepewnym krokiem ruszam w jego stronę - nie będę ukrywać, że tak mniej więcej wygląda zaistniała sytuacja, jednak wbrew pozorom mam całkiem wytłumaczalny powód, dla którego nie mogę przyjść w czwartek.
- Wysłucham więc twojego tłumaczenia z zapartym tchem - odpowiada, a po chwili zaczyna się śmiać. - Siadaj, a nie zachowujesz się jak twoja matka przychodząca tutaj raz na rok - robię, to a on poprawia się na rogu biurka. - Więc co jest ważniejszego ode mnie i Edith?
- Znasz Michaela Younga? - zaczynam, jednak nie jest dane mi skończyć.
- Tego chłystka, który ciągał się za tobą wszędzie, jak byłaś w szkole?
- Tak mniej więcej - kiwam głową. - Poza tym, nie jest już chłystkiem. Został neurochirurgiem. Pracoholikiem...
- Mi akurat ta cecha nie przeszkadza. Nawet ją doceniam - ponownie popija whisky. Kiedy kilka chwil później nadal panuje cisza, kiwa na mnie, abym kontynuowała.
- Pamiętasz jak babcia zabierała cię z pracy i przykładowo chodziliście na piknik do parku? Na pewno pamiętasz, nawet ze mną tak robiła - mówię, a on potwierdza skinieniem głowy. - To właśnie taką niespodziankę planuję zrobić Michaelowi, jako mojemu przyjacielowi.
- I kochankowi...
- Jeszcze nie - szepczę.
- Co ty tam mówisz? - pyta ze zmarszczonymi brwiami.
- Mówię, że Michael nie jest w żadnym razie moim kochankiem - odpowiadam i uśmiecham się nieznacznie. Odwzajemnia to. Wie, ale wybiera moją głośną odpowiedź.
- No dobrze, jednak do czwartku jest pięć dni. Zamierzasz zrobić mu piknik trwający pięć dni? - unosi brew i dopija resztę whisky ze szklanki, wędruję wzrokiem za szkłem, kiedy odstawia je na biurko i wtedy wracam wzrokiem do jego oczu.
- Można tak to ująć w pewnym sensie - kiwa głową i uśmiecha się łagodnie, odwraca do okna, przez które chwilę wygląda. Wspomina. Widać to na jego twarzy. Jego już mam w kieszeni.
15:30
Przysięgam, nigdy więcej biegania w szpilkach. Zerkam na zegarek, kiedy mijam ostatni zakręt w tym przeklętym szpitalu. Nienawidzę szpitali. Obrzydzają mnie równie mocno, co tłumy chorych osób znajdujących się w nich. W końcu widzę te drzwi, których znalezienie kosztowało mnie dużo czasu i pracy. Pukam i wchodzę, wita mnie sekretarka... albo coś podobnego, ponieważ w tym stroju wygląda raczej na coś pomiędzy prostytutką, a.... Nie. Po prostu wygląda na prostytutkę.
- Witam, w czym mogę pomóc? - pyta dziwnie wysokim głosem. Typowe.
- Pan ordynator u siebie? - pytam, podchodząc do jej biurka.
- Owszem, a o co chodzi? - rozglądam się nonszalancko po gabinecie.
- Powiedz mu, że przyszła Heather Eacker i chciałaby porozmawiać - wracam wzrokiem z obrazu sielanki na ścianie do niej. - No już, podobno ci za to płacą - dopiero wtedy podrywa się z krzesła i wchodzi do gabinetu obok, połączonego z tym drewnianymi drzwiami z jego nazwiskiem wypisanym złotymi literkami. Widać się ceni. Po chwili wraca nasza lafirynda i ze sztucznym uśmiechem otwiera przede mną drzwi.
- Pan ordynator zaprasza - oświadcza, a ja przewracam oczami, no kto by się spodziewał. Wchodzę do już dobrze znanego mi gabinetu. W końcu kilka razy tutaj byłam, a może nawet więcej. Przede mną jakby znikąd wyrasta postać ordynatora, mężczyzny trochę starszego od Michaela, ale wyraźnie obdarzonego mniejszym pięknem od mojego Mike'a. Wysuwa w moim kierunku dłoń.
- Witaj Heather, dawno cię nie było - oświadcza, a ja z niechęcią ściskam mu dłoń.
- Ja tylko na chwilę, Patrick - zapewniam, wskazuje na fotel, w którym siadam, on obchodzi biurko dookoła, aby za nim usiąść.
- Co cię sprowadza? - pyta, a ja w tym czasie rozglądam się po jego biurku, nie śpiesząc się z odpowiedzią. Zwlekanie zawsze wywołuje pewnego rodzaju niepokój u słuchającego.
- Potrzebuję małej przysługi z twojej strony - rzucam, spoglądając kątem oka na niego. Splata palce dłoni i opiera ręce na blacie.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - pyta bez chwili zawahania, co wywołuje u mnie łagodny uśmiech.
- Potrzebuję tygodniowego zwolnienia i zastępstwa dla niejakiego Michaela Younga. Mojego przyjaciela, jak zapewne pamiętasz - mój uśmiech rośnie, kiedy on krzywi się na dźwięk tego nazwiska.
- Cóż, rozumiesz Heather, to nie jest takie proste. Pan Young jest bardzo obleganym lekarzem i obawiam się, że tydzień zwolnienia w jego przypadku jest niemożliwy - odpowiada, a ja zwieram usta w wąską kreskę i powoli, ze "smutkiem" kiwam głową.
- Rozumiem... - wzdycham. - Słyszałam plotki, że masz nową kobietę - zagaduje nagle, a on zmieszany poprawia się na swoim krześle. - Słyszałam, że to Ginger... do nie dawna jeszcze nosząca nazwisko Young - moja twarz przybiera ten wredny, złośliwy wyraz, który już tak dawno chciał wyjść na wierzch, w tej rozmowie.
- To nie ma znaczenia - odpowiada nagle twardo. Nagle wybucham krótkim śmiechem.
- Oczywiście, że nie ma. Jednak, sekretarka chętnie pomagająca po godzinach pewnie ma - ostatnie słowa wypowiadam niemal szeptem.
- Czy ty zamierzasz mnie szantażować?
- Szantażować? - śmieję się w głos. - Ja chcę tylko tygodniowe zwolnienia dla lekarza i wtedy plotki, pozostaną nadal tylko plotkami... No przynajmniej dla Ginger - miota się w tym swoim skórzanym krześle przy tym swoim biurku. Rozgląda się, spogląda na mnie, ucieka wzrokiem, szuka czegoś w szufladach biurka. Wzdycha.
- Od kiedy ma być ten urlop? - pyta.
- Od jutra włącznie.
Wychodząc rzucam jeszcze sekretarce promienny uśmiech i puszczam oczko.
- Do widzenia, kochana - i już widzę jak wszystko się w niej gotuje. Niech nasz pan kochany ordynator nie ma jednak za prosto w tym życiu. Taka mała przyjemność za Mike'a.... Chociaż właściwie to powinnam mu podziękować za zabranie tej suki Ginger z domu Michaela. Muszę pamiętać, aby następnym razem mu za to osobiście podziękować.
15:55
- Cześć - rzucam, opierając się przedramionami o ladę recepcji i częściowo przewieszając się przez nią. Uśmiecham się promiennie, na co siedzący za recepcją w zielonkawym kitlu kolega Michaela, niejaki Ian O'Donell spogląda na mnie w górę z uniesioną brwią i znudzonym wzrokiem.
- Heather Eacker w tym szpitalu, no proszę... Ktoś umarł? - pyta równie znudzonym tonem.
- Wiesz jak uwielbiam twoje poczucie humory Ian, ale jak się nie uspokoisz, to na pewno ktoś zaraz zginie i to nie zgadniesz kto - rzucam, mimo to dalej uśmiechając się promiennie. Wzdycha ciężko.
- Czego?
- Potrzebuję troszkę chlorofilu - mówię, a on mało nie zakrztusza się kawą, której łyk postanowił przed chwilą wziąć.
- Czego?
- To jedyne pytanie jakie znasz? Chlorofilu, czy czegoś innego, co usypia - mówię, a on nadal patrzy na mnie już praktycznie przerażony.
- Poproś Mike'a?
- Ale to na niego. Inaczej nawet bym do ciebie nie podeszła - prycham. Wzdycha.
- Chcesz go zabić?
- Tylko porwać - wzruszam ramieniem.
- Tak tylko dla formalności - zaczyna i poprawia się w krześle i siada tak, aby jego twarz znalazła się bliżej mojej i wtedy ścisza głos. - Zdajesz sobie sprawę, że porwanie kogoś to czyn karalny i jeśli ktoś zgłosi jego zaginięcie, to pójdziesz do więzienia? - pyta, a ja kiwam energicznie głową. Otwiera usta... chyba ze zdziwienia i kręci głową. - Aha... Poczekaj tutaj.
16:11
W głębi duszy mam nadzieję, że Michael nie zdążył jeszcze wyjść z pracy, kiedy wybiegam na podziemny parking i szukam wzrokiem Axela. Nagle jego czarna czupryna wychyla się zza rogu, zaraz obok drzwi. Podbiegam do niego i wręczam mu buteleczkę z niewielką ilością cieczy.
- Powiedział, że działa jak chlorofil - mówię do chłopaka. Bierze ode mnie niepewnie buteleczkę i dokładnie ogląda. - Wiesz, gdzie jest samochód Mike'a?
- Tak. Trzy razy musiałem przejść ten jebany parking, ale znalazłem - uderzam go lekko w brzuch.
- Nie przeklinaj - warczę, a on chichocze.
- Dobrze mamo - odpowiada z drwiącym uśmieszkiem na ustach.
- Ty mnie lepiej nie denerwuj, bo tyle co ja dzisiaj musiałam się narozmawiać, to w życiu tylko nie mówiłam do obcych ludzi, więc moje nerwy zostały dzisiaj znacząco nadszarpnięte - ostrzegam go, a on tylko na zrozumienie kiwa głową. - Jak to się nie uda, to się wścieknę.
- Spokojnie ze mną u twojego boku wszystko nam wyjdzie - uspokaja mnie chłopak. Zniecierpliwiona przygryzam usta, moje dłonie wędrują do paska torebki, żeby tylko czymś zająć myśli. Ten plan to jedno wielkie szaleństwo. Czuję jednak, że teraz nie mam odwrotu, tak dużo załatwiłam, żeby to wszystko wyszło, a mały dreszczyk emocji w życiu Mike'a tylko doda smaku, doda jakiś kolorów, zamiast szarości pracy. Jeszcze ten nieszczęsny rozwód, który na moje nieszczęście wygląda, że naprawdę go zranił.
- Za dużo się martwisz, wiesz? - wyrywa mnie z zamyślenia spokojny jak zwykle głos Axela. Denerwuje mnie to, że właśnie w takich sytuacjach, wymagających zimnej krwi i nutki zdecydowania, to on jest tym spokojnym, najspokojniejszym i najbardziej zdolnym do czynu z całej naszej paczki i ciężko mi zrozumieć skąd u niego właśnie taki rodzaj siły.
- Wiem - odpowiadam w końcu. - Dobrze wiesz, że nic nie potrafię na to poradzić.
- Zawsze możesz próbować.
- Może nie chcę? - odszczekuję mu się i krzyżuję ramiona.
- Dlaczego? - jego spokojny ton powoli zaczyna doprowadzać mnie do szału, więc postanawiam mu nie odpowiadać tym razem. - Mhm...
- Co "mhmmm"? - warczę wyraźnie pokazując swoje niezadowolenie z obrotu tej rozmowy.
- Bo chodzi tutaj o Michaela, no powiedz mi, że nie mam racji - mówi, a kiedy milczę cicho się śmieje i odwraca w stronę wyjścia. Czekamy kolejne kilka minut, zanim dochodzą do nas odgłosy kroków zza drzwi. Wtedy chowamy się za rogiem. Otwierają się drzwi, po chwili zamykają. Axel wskazuje mi na migi, że mam tutaj zostać, a sam wygląda i zaraz znika. Później słyszę stłumiony dźwięk krzyku, później drugi, inny. Jakby coś upadło.
- Kitty! - wtedy wychodzę z mojego ukrycia i możliwie najszybszym krokiem idę w stronę, z której słyszę głos Axela. Skubaniec złapał Michaela kilkanaście kroków przed jego samochodem. Lepiej chyba być nie mogło.
- No proszę! Nadajesz się do mafii - śmieję się, kiedy on zaciąga nieprzytomnego Mike'a do samochodu.
- A to ciekawa propozycja - odpowiada chłopak, kiedy już się prostuje.
- Axel! - wzdryga się na mój krzyk.
- No przecież żartuję - z plecaka, który przed chwilą zdjął z pleców wyciąga taśmę i materiałowy worek.
- Nie udusi się w tym, prawda? - pytam nagle bardzo niepewna tego ruchu.
- Nie. Sprawdzałem ostatnio na Dominicu - chichocze jak nastolatka. Jego śmiech to jednak nadal nie do końca dla mnie zrozumiałe zjawisko.
- Nogi też sklej razem, żeby mógł kopać tylko w siedzenie pasażera - mówię, a on kiwa głową, uśmiechając się jak idiota. - I pamiętaj, żeby zajechać po jego rzeczy.
- Tak, tak.
20:48
Obudził się dobre dwie godziny temu. Od tamtej chwili ani razu nie zamknął ust. Kilka razy w głos modlił się, żebym nie była Dominiciem, ponieważ jak mówił, już kilka razy groził mu, że w końcu coś takiego mu zrobi. W głębi duszy podziękowałam Domowi za bycie takim samym wariatem co ja, ponieważ w przeciwnym razie bez problemu by pomyślał, że to ja z prawdopodobnie czyjąś pomocą, a tak to mogłam być spokojna, byle tylko powstrzymać się od śmiechu... a chwilami nie było prosto. Szczególnie kiedy mówił o mnie i o mojej rodzinie, że mnie znajdą, oczywiście później myśląc, że naprawdę jestem porywaczem. A teraz już moja katorga zaraz dobiegnie końca i będę mogła śmiać się w głos. Zerkam na lewo na morze, rozciągające się zaraz na klifem, który nie powinien być bardzo wysoki. Wyjeżdżamy właśnie z miasteczka i kierujemy się w stronę domku letniskowego moich dziadków. Znajduje się on dosłownie zaraz za miasteczkiem i zbudowany został w taki sposób, że taras za nim, już postawiony jest na palach, wbitych w zbocze miękkiego, pokrytego piaskiem klifu. Obok znajdują się oczywiście schodki, jednak wyraźnie pamiętam, jak skakałam z barierki tarasu, ponieważ klif ten nie jest bardzo wysoki, a czyste wydmy pokrywające go powodowały, że miękko lądowało się na piasku i turlało aż do płaskiego podłoża plaży. Kochałam tutaj przyjeżdżać w dzieciństwie.
- Mogę chociaż wiedzieć czy daleko jeszcze będziemy jechać? - odzywa się z tyłu Michael, a ja tylko kręcę głową. Gdyby tylko wiedział. - Ta cisza, oznacza, że nie? - naprawdę trudno mi przychodzi, aby powstrzymać się od śmiechu. W końcu zjeżdżam z drogi i po otworzeniu bramy wjeżdżam na posesję i parkuję samochód na kostce w taki sposób, że doskonale stąd widać rozciągającą się po horyzont wodę. - Dojechaliśmy? Co się dzieje? - wychodzę z samochodu i obchodzę go, otwieram drzwi od strony Mike'a i pochylam się do niego.
- Dojechaliśmy - szepcę i ściągam mu materiał z głowy. Przez chwilę patrzy na mnie przerażony.
- Kitty! Ja tutaj mało zawału nie dostałem! Praca na mnie czeka! Miałem do mamy pojechać! A ty co robisz?! - krzyczy. Mój uśmiech znika.
- W takim razie sobie tutaj siedź! - trzaskam mu drzwiami przed nosem i idę do bagażnika, żeby zabrać moją walizkę.
- Przepraszam Katy - słyszę z wnętrza samochodu. Wyciągam walizkę i wracam do niego.
- Załatwiłam ci zwolnienie, porozmawiałam z mamą i to miała być niespodzianka. Jesteśmy nad morzem, a ty kochasz morze i nie kłóć się, że góry, bo oboje wiemy, że to kłamstwo, którego się nauczyłeś, żeby Ginger była szczęśliwa. Jednak Ginger już nie ma, jesteśmy znowu tylko my, we dwójkę, więc ogarnij się troszeczkę i rozluźnij bo zawału to dostaniesz, ale nie przeze mnie tylko przez przemęczenie i stres.
- I to to mówi - mruczy pod nosem.
- Ktoś kto się martwi o ciebie bardziej niż o siebie samą - odpowiadam. Unosi na mnie wzrok. - Obiecujesz być grzecznym chłopcem i nie uciekać? - kiedy kiwa głową jak słodki pięciolatek, otwieram przednie drzwi od strony pasażera i sięgam do schowka po nożyczki, żeby uwolnić go od taśmy. Przecinam więzy przy nadgarstkach i kostkach. - Witamy na pierwszym urlopie od lat, życzymy udanych wakacji - rzucam w jego stronę, a sama łapię za rączkę walizki i idę w stronę domu.
Wyraźnie i na tyle głośno wzdycham, kiedy słyszę jak drzwi zamykają się za Michaelem, żeby Axel mógł też to usłyszeć. Niemal od razu odpowiada na to tym swoim słodziutkim, unikalnym i głośnym śmiechem, który uwielbiam odkąd pamiętam. Wywołuje to u mnie samej cichy chichot, jak u nastolatki obgadującej z przyjaciółką chłopaka, który się jej podoba. Całkiem trafne porównanie w pewnym sensie.
A: Rozumiem, że nasz amant po tej wspaniałej nocy cię opuścił?
K: Tak... zostawił nagą w pościeli i wyszedł, poszedł na poranną rundę do innej.
A: Drań, dostanie ode mnie wpierdol za takie pogrywanie sobie z tobą - chichocze.
K: Nie dostanie... pamiętasz o naszym planie rzecz jasna?
A: Tak jest milady, wszystko gotowe, tylko musisz pojechać do jego pracy i załatwić mu wolne, a później to ja już wiem co robić - uśmiecham się promiennie na te słowa i delikatnie opadam plecami na pościel, przymykam oczy z zadowolenia i troszeczkę się przeciągam.
K: Może to go nauczy, że od przyjaźni, albo raczej ode mnie, nie ma prawa brać sobie wolnego - ten komentarz wywołuje u chłopaka ponowny wybuch śmiechu.
A: Czasami mnie przerażasz, Kitty.
K: Trzymaj się ze mną, a nic ci się nie stanie. Eackerowie wiedzą jak dbać o swoich ludzi i jak niszczyć swoich wrogów.
A: Widzę geny dziadka się obudziły.
K: Właśnie! - podrywam się z łóżka i szybkim dreptem przenoszę się do kuchni i robię z ust dzióbek dla większego skupienia, kiedy staję przed dużym kalendarzem wiszącym na ścianie, który jak zwykle był cały zamazany kolorowymi mazaczkami. Palcem przejeżdżam po krateczkach oznaczający najbliższy tydzień i zatrzymuję się na czwartku. - W czwartek miałam do niego pójść... Coś tam z nim zrobić...
A: Może po prostu miałaś wreszcie spotkać się ze swoim ukochanym dziadkiem, którego ostatnio całkiem poważnie zaniedbywałaś? - podsuwa mi Axel.
K: Eeee to na pewno nie to - krzywię się jeszcze bardziej, a on śmieje się jeszcze głośniej. - Nie uduś się tam, z tego swojego śmiechu, gówniarzu.
A: O to się nie martw staruszko - mówi, pomimo że wie, jak ja tego nienawidzę, od razu się rozłączam.
Czekam kilkanaście sekund, w ciągu których zdążyłam przewędrować z powrotem do sypialni, kiedy ponownie tego ranka rozlega się dźwięk mojego telefonu. Odbieram z uśmiechem triumfu.
A: Przepraszam. Myślałem, że masz na tyle dobry humor, że to sformułowanie ujdzie mi na sucho.
K: Domyśliłam się i właśnie dlatego się rozłączyłam.
A: Kłamiesz.
K: Może i tak, ale tego nigdy nie będziesz pewny - wtedy na chwilę zapada cisza. - Idę się przyszykować, muszę jeszcze dzisiaj odwiedzić dziadka. Zobaczymy jak tym razem zareaguje na wizytę w pracy.
A: Śmierci się nie boisz?
K: Śmierć to mi je z ręki, chłopcze - zapewniam.
10:20
Moje jedne z nielicznych szpilek miarowo stukają o marmurową posadzkę tego piętra. O co jak o co, ale o reprezentatywność i pokaz potęgi to dziadek potrafi się zatroszczyć, szczególnie tam, gdzie chodzą klienci i partnerzy biznesowi, czyli w hallu oraz na jego piętrze. Kilka osób się za mną ogląda, kiedy idę w tych moich szpileczkach i lnianej błękitnej sukience, sięgającej moich kolan, z czarnym płaszczem przewieszonym przez przedramię, przyciągnięte do mojej klatki żebrowej. Ktoś próbuje mnie pytać, kim jestem i co tutaj robię, jednak ja tylko prycham śmiechem na te uwagi. Mogłoby się wydawać, że moje podróż się właśnie kończy, kiedy przede mną staje wysoki, szeroki w ramionach ochroniarz, jednak ja tylko unoszę brew i krzyżuję ręce.
- Przepraszam, ale ja właśnie próbuję przejść - oświadczam. Uśmiecha się pobłażliwie, co tylko wzbudza we mnie jeszcze większą furię.
- A dokąd to się panienka wybiera? - mówi do mnie jak do dziecka lub przeciwnie jak do prostytutki, ponieważ gniew na tyle burzy moją krew, że nie jestem w stanie już tego rozróżnić.
- Może do dziadka?! Wie pan w ogóle kim jestem?! Pan tutaj pracuje od wczoraj, czy jak?! - zaczynam krzyczeć, a ludzie ciekawie spoglądają w naszą stronę. Ma coś odpowiedzieć, kiedy drzwi z białego drewna na końcu korytarza się otwierają. Wtedy zapada cisza, a z gabinetu wychodzi wysoki mężczyzna o już niemalże białych włosach, ale nadal równie intensywnych oczach co moje. Ubrany jest w czarny oficjalny garnitur z białą koszulą. Typowe.
- Czy ja się przesłyszałem, czy moja ukochana wnuczka marnotrawna postanowiła odwiedzić mnie, starca? - odzywa się tym swoim głębokim i pełnym mocy głosem. To chyba też odziedziczyłam po nim. Wyglądam trochę bardziej zza postaci ochroniarza.
- Na razie to tylko próbuję, nie martw się - rzucam do niego, a on kręci głową.
- Philip, puść tą małą wiedźmę - rzuca i wchodzi z powrotem do gabinetu. Zwracam się do ochroniarza.
- Lepiej zapamiętaj nazwisko Heather Katherine Eacker, Philip - uśmiecham się do niego, tym moim złośliwym uśmieszkiem i niemal w podskokach idę dalej, do gabinetu dziadka. Delikatnie zamykam za sobą drzwi, pamiętając, że dziadek nienawidzi, kiedy nimi trzaskam, co już mam niemalże w nawyku. Odwracam się do niego, półsiedzącego na rogu swojego dębowego biurka, z przedramionami opartymi o udo, co sprawia wrażenie, że się pochyla, w jednej z głodni trzyma szklankę, z niewielką ilością whisky i resztkami lodu.
- Dziadku! - uśmiecham się radośnie. Uśmiecha się pod nosem.
- Katy - odpowiada. - Niech zgadnę, nie możesz przyjść w czwartek na obiad i prawdopodobnie nawet zapomniałaś, że miał być to obiad, więc przychodzisz do mnie jakoś to załagodzić i sprawić, że ja uspokoję twoją babkę, a moją żonę i sprawię, że wszystko będzie ponownie w jak najlepszym porządku - bierze łyk swojej whisky. Przygryzam dolną wargę.
- Cóż... - zaczynam i niepewnym krokiem ruszam w jego stronę - nie będę ukrywać, że tak mniej więcej wygląda zaistniała sytuacja, jednak wbrew pozorom mam całkiem wytłumaczalny powód, dla którego nie mogę przyjść w czwartek.
- Wysłucham więc twojego tłumaczenia z zapartym tchem - odpowiada, a po chwili zaczyna się śmiać. - Siadaj, a nie zachowujesz się jak twoja matka przychodząca tutaj raz na rok - robię, to a on poprawia się na rogu biurka. - Więc co jest ważniejszego ode mnie i Edith?
- Znasz Michaela Younga? - zaczynam, jednak nie jest dane mi skończyć.
- Tego chłystka, który ciągał się za tobą wszędzie, jak byłaś w szkole?
- Tak mniej więcej - kiwam głową. - Poza tym, nie jest już chłystkiem. Został neurochirurgiem. Pracoholikiem...
- Mi akurat ta cecha nie przeszkadza. Nawet ją doceniam - ponownie popija whisky. Kiedy kilka chwil później nadal panuje cisza, kiwa na mnie, abym kontynuowała.
- Pamiętasz jak babcia zabierała cię z pracy i przykładowo chodziliście na piknik do parku? Na pewno pamiętasz, nawet ze mną tak robiła - mówię, a on potwierdza skinieniem głowy. - To właśnie taką niespodziankę planuję zrobić Michaelowi, jako mojemu przyjacielowi.
- I kochankowi...
- Jeszcze nie - szepczę.
- Co ty tam mówisz? - pyta ze zmarszczonymi brwiami.
- Mówię, że Michael nie jest w żadnym razie moim kochankiem - odpowiadam i uśmiecham się nieznacznie. Odwzajemnia to. Wie, ale wybiera moją głośną odpowiedź.
- No dobrze, jednak do czwartku jest pięć dni. Zamierzasz zrobić mu piknik trwający pięć dni? - unosi brew i dopija resztę whisky ze szklanki, wędruję wzrokiem za szkłem, kiedy odstawia je na biurko i wtedy wracam wzrokiem do jego oczu.
- Można tak to ująć w pewnym sensie - kiwa głową i uśmiecha się łagodnie, odwraca do okna, przez które chwilę wygląda. Wspomina. Widać to na jego twarzy. Jego już mam w kieszeni.
15:30
Przysięgam, nigdy więcej biegania w szpilkach. Zerkam na zegarek, kiedy mijam ostatni zakręt w tym przeklętym szpitalu. Nienawidzę szpitali. Obrzydzają mnie równie mocno, co tłumy chorych osób znajdujących się w nich. W końcu widzę te drzwi, których znalezienie kosztowało mnie dużo czasu i pracy. Pukam i wchodzę, wita mnie sekretarka... albo coś podobnego, ponieważ w tym stroju wygląda raczej na coś pomiędzy prostytutką, a.... Nie. Po prostu wygląda na prostytutkę.
- Witam, w czym mogę pomóc? - pyta dziwnie wysokim głosem. Typowe.
- Pan ordynator u siebie? - pytam, podchodząc do jej biurka.
- Owszem, a o co chodzi? - rozglądam się nonszalancko po gabinecie.
- Powiedz mu, że przyszła Heather Eacker i chciałaby porozmawiać - wracam wzrokiem z obrazu sielanki na ścianie do niej. - No już, podobno ci za to płacą - dopiero wtedy podrywa się z krzesła i wchodzi do gabinetu obok, połączonego z tym drewnianymi drzwiami z jego nazwiskiem wypisanym złotymi literkami. Widać się ceni. Po chwili wraca nasza lafirynda i ze sztucznym uśmiechem otwiera przede mną drzwi.
- Pan ordynator zaprasza - oświadcza, a ja przewracam oczami, no kto by się spodziewał. Wchodzę do już dobrze znanego mi gabinetu. W końcu kilka razy tutaj byłam, a może nawet więcej. Przede mną jakby znikąd wyrasta postać ordynatora, mężczyzny trochę starszego od Michaela, ale wyraźnie obdarzonego mniejszym pięknem od mojego Mike'a. Wysuwa w moim kierunku dłoń.
- Witaj Heather, dawno cię nie było - oświadcza, a ja z niechęcią ściskam mu dłoń.
- Ja tylko na chwilę, Patrick - zapewniam, wskazuje na fotel, w którym siadam, on obchodzi biurko dookoła, aby za nim usiąść.
- Co cię sprowadza? - pyta, a ja w tym czasie rozglądam się po jego biurku, nie śpiesząc się z odpowiedzią. Zwlekanie zawsze wywołuje pewnego rodzaju niepokój u słuchającego.
- Potrzebuję małej przysługi z twojej strony - rzucam, spoglądając kątem oka na niego. Splata palce dłoni i opiera ręce na blacie.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - pyta bez chwili zawahania, co wywołuje u mnie łagodny uśmiech.
- Potrzebuję tygodniowego zwolnienia i zastępstwa dla niejakiego Michaela Younga. Mojego przyjaciela, jak zapewne pamiętasz - mój uśmiech rośnie, kiedy on krzywi się na dźwięk tego nazwiska.
- Cóż, rozumiesz Heather, to nie jest takie proste. Pan Young jest bardzo obleganym lekarzem i obawiam się, że tydzień zwolnienia w jego przypadku jest niemożliwy - odpowiada, a ja zwieram usta w wąską kreskę i powoli, ze "smutkiem" kiwam głową.
- Rozumiem... - wzdycham. - Słyszałam plotki, że masz nową kobietę - zagaduje nagle, a on zmieszany poprawia się na swoim krześle. - Słyszałam, że to Ginger... do nie dawna jeszcze nosząca nazwisko Young - moja twarz przybiera ten wredny, złośliwy wyraz, który już tak dawno chciał wyjść na wierzch, w tej rozmowie.
- To nie ma znaczenia - odpowiada nagle twardo. Nagle wybucham krótkim śmiechem.
- Oczywiście, że nie ma. Jednak, sekretarka chętnie pomagająca po godzinach pewnie ma - ostatnie słowa wypowiadam niemal szeptem.
- Czy ty zamierzasz mnie szantażować?
- Szantażować? - śmieję się w głos. - Ja chcę tylko tygodniowe zwolnienia dla lekarza i wtedy plotki, pozostaną nadal tylko plotkami... No przynajmniej dla Ginger - miota się w tym swoim skórzanym krześle przy tym swoim biurku. Rozgląda się, spogląda na mnie, ucieka wzrokiem, szuka czegoś w szufladach biurka. Wzdycha.
- Od kiedy ma być ten urlop? - pyta.
- Od jutra włącznie.
Wychodząc rzucam jeszcze sekretarce promienny uśmiech i puszczam oczko.
- Do widzenia, kochana - i już widzę jak wszystko się w niej gotuje. Niech nasz pan kochany ordynator nie ma jednak za prosto w tym życiu. Taka mała przyjemność za Mike'a.... Chociaż właściwie to powinnam mu podziękować za zabranie tej suki Ginger z domu Michaela. Muszę pamiętać, aby następnym razem mu za to osobiście podziękować.
15:55
- Cześć - rzucam, opierając się przedramionami o ladę recepcji i częściowo przewieszając się przez nią. Uśmiecham się promiennie, na co siedzący za recepcją w zielonkawym kitlu kolega Michaela, niejaki Ian O'Donell spogląda na mnie w górę z uniesioną brwią i znudzonym wzrokiem.
- Heather Eacker w tym szpitalu, no proszę... Ktoś umarł? - pyta równie znudzonym tonem.
- Wiesz jak uwielbiam twoje poczucie humory Ian, ale jak się nie uspokoisz, to na pewno ktoś zaraz zginie i to nie zgadniesz kto - rzucam, mimo to dalej uśmiechając się promiennie. Wzdycha ciężko.
- Czego?
- Potrzebuję troszkę chlorofilu - mówię, a on mało nie zakrztusza się kawą, której łyk postanowił przed chwilą wziąć.
- Czego?
- To jedyne pytanie jakie znasz? Chlorofilu, czy czegoś innego, co usypia - mówię, a on nadal patrzy na mnie już praktycznie przerażony.
- Poproś Mike'a?
- Ale to na niego. Inaczej nawet bym do ciebie nie podeszła - prycham. Wzdycha.
- Chcesz go zabić?
- Tylko porwać - wzruszam ramieniem.
- Tak tylko dla formalności - zaczyna i poprawia się w krześle i siada tak, aby jego twarz znalazła się bliżej mojej i wtedy ścisza głos. - Zdajesz sobie sprawę, że porwanie kogoś to czyn karalny i jeśli ktoś zgłosi jego zaginięcie, to pójdziesz do więzienia? - pyta, a ja kiwam energicznie głową. Otwiera usta... chyba ze zdziwienia i kręci głową. - Aha... Poczekaj tutaj.
16:11
W głębi duszy mam nadzieję, że Michael nie zdążył jeszcze wyjść z pracy, kiedy wybiegam na podziemny parking i szukam wzrokiem Axela. Nagle jego czarna czupryna wychyla się zza rogu, zaraz obok drzwi. Podbiegam do niego i wręczam mu buteleczkę z niewielką ilością cieczy.
- Powiedział, że działa jak chlorofil - mówię do chłopaka. Bierze ode mnie niepewnie buteleczkę i dokładnie ogląda. - Wiesz, gdzie jest samochód Mike'a?
- Tak. Trzy razy musiałem przejść ten jebany parking, ale znalazłem - uderzam go lekko w brzuch.
- Nie przeklinaj - warczę, a on chichocze.
- Dobrze mamo - odpowiada z drwiącym uśmieszkiem na ustach.
- Ty mnie lepiej nie denerwuj, bo tyle co ja dzisiaj musiałam się narozmawiać, to w życiu tylko nie mówiłam do obcych ludzi, więc moje nerwy zostały dzisiaj znacząco nadszarpnięte - ostrzegam go, a on tylko na zrozumienie kiwa głową. - Jak to się nie uda, to się wścieknę.
- Spokojnie ze mną u twojego boku wszystko nam wyjdzie - uspokaja mnie chłopak. Zniecierpliwiona przygryzam usta, moje dłonie wędrują do paska torebki, żeby tylko czymś zająć myśli. Ten plan to jedno wielkie szaleństwo. Czuję jednak, że teraz nie mam odwrotu, tak dużo załatwiłam, żeby to wszystko wyszło, a mały dreszczyk emocji w życiu Mike'a tylko doda smaku, doda jakiś kolorów, zamiast szarości pracy. Jeszcze ten nieszczęsny rozwód, który na moje nieszczęście wygląda, że naprawdę go zranił.
- Za dużo się martwisz, wiesz? - wyrywa mnie z zamyślenia spokojny jak zwykle głos Axela. Denerwuje mnie to, że właśnie w takich sytuacjach, wymagających zimnej krwi i nutki zdecydowania, to on jest tym spokojnym, najspokojniejszym i najbardziej zdolnym do czynu z całej naszej paczki i ciężko mi zrozumieć skąd u niego właśnie taki rodzaj siły.
- Wiem - odpowiadam w końcu. - Dobrze wiesz, że nic nie potrafię na to poradzić.
- Zawsze możesz próbować.
- Może nie chcę? - odszczekuję mu się i krzyżuję ramiona.
- Dlaczego? - jego spokojny ton powoli zaczyna doprowadzać mnie do szału, więc postanawiam mu nie odpowiadać tym razem. - Mhm...
- Co "mhmmm"? - warczę wyraźnie pokazując swoje niezadowolenie z obrotu tej rozmowy.
- Bo chodzi tutaj o Michaela, no powiedz mi, że nie mam racji - mówi, a kiedy milczę cicho się śmieje i odwraca w stronę wyjścia. Czekamy kolejne kilka minut, zanim dochodzą do nas odgłosy kroków zza drzwi. Wtedy chowamy się za rogiem. Otwierają się drzwi, po chwili zamykają. Axel wskazuje mi na migi, że mam tutaj zostać, a sam wygląda i zaraz znika. Później słyszę stłumiony dźwięk krzyku, później drugi, inny. Jakby coś upadło.
- Kitty! - wtedy wychodzę z mojego ukrycia i możliwie najszybszym krokiem idę w stronę, z której słyszę głos Axela. Skubaniec złapał Michaela kilkanaście kroków przed jego samochodem. Lepiej chyba być nie mogło.
- No proszę! Nadajesz się do mafii - śmieję się, kiedy on zaciąga nieprzytomnego Mike'a do samochodu.
- A to ciekawa propozycja - odpowiada chłopak, kiedy już się prostuje.
- Axel! - wzdryga się na mój krzyk.
- No przecież żartuję - z plecaka, który przed chwilą zdjął z pleców wyciąga taśmę i materiałowy worek.
- Nie udusi się w tym, prawda? - pytam nagle bardzo niepewna tego ruchu.
- Nie. Sprawdzałem ostatnio na Dominicu - chichocze jak nastolatka. Jego śmiech to jednak nadal nie do końca dla mnie zrozumiałe zjawisko.
- Nogi też sklej razem, żeby mógł kopać tylko w siedzenie pasażera - mówię, a on kiwa głową, uśmiechając się jak idiota. - I pamiętaj, żeby zajechać po jego rzeczy.
- Tak, tak.
20:48
Obudził się dobre dwie godziny temu. Od tamtej chwili ani razu nie zamknął ust. Kilka razy w głos modlił się, żebym nie była Dominiciem, ponieważ jak mówił, już kilka razy groził mu, że w końcu coś takiego mu zrobi. W głębi duszy podziękowałam Domowi za bycie takim samym wariatem co ja, ponieważ w przeciwnym razie bez problemu by pomyślał, że to ja z prawdopodobnie czyjąś pomocą, a tak to mogłam być spokojna, byle tylko powstrzymać się od śmiechu... a chwilami nie było prosto. Szczególnie kiedy mówił o mnie i o mojej rodzinie, że mnie znajdą, oczywiście później myśląc, że naprawdę jestem porywaczem. A teraz już moja katorga zaraz dobiegnie końca i będę mogła śmiać się w głos. Zerkam na lewo na morze, rozciągające się zaraz na klifem, który nie powinien być bardzo wysoki. Wyjeżdżamy właśnie z miasteczka i kierujemy się w stronę domku letniskowego moich dziadków. Znajduje się on dosłownie zaraz za miasteczkiem i zbudowany został w taki sposób, że taras za nim, już postawiony jest na palach, wbitych w zbocze miękkiego, pokrytego piaskiem klifu. Obok znajdują się oczywiście schodki, jednak wyraźnie pamiętam, jak skakałam z barierki tarasu, ponieważ klif ten nie jest bardzo wysoki, a czyste wydmy pokrywające go powodowały, że miękko lądowało się na piasku i turlało aż do płaskiego podłoża plaży. Kochałam tutaj przyjeżdżać w dzieciństwie.
- Mogę chociaż wiedzieć czy daleko jeszcze będziemy jechać? - odzywa się z tyłu Michael, a ja tylko kręcę głową. Gdyby tylko wiedział. - Ta cisza, oznacza, że nie? - naprawdę trudno mi przychodzi, aby powstrzymać się od śmiechu. W końcu zjeżdżam z drogi i po otworzeniu bramy wjeżdżam na posesję i parkuję samochód na kostce w taki sposób, że doskonale stąd widać rozciągającą się po horyzont wodę. - Dojechaliśmy? Co się dzieje? - wychodzę z samochodu i obchodzę go, otwieram drzwi od strony Mike'a i pochylam się do niego.
- Dojechaliśmy - szepcę i ściągam mu materiał z głowy. Przez chwilę patrzy na mnie przerażony.
- Kitty! Ja tutaj mało zawału nie dostałem! Praca na mnie czeka! Miałem do mamy pojechać! A ty co robisz?! - krzyczy. Mój uśmiech znika.
- W takim razie sobie tutaj siedź! - trzaskam mu drzwiami przed nosem i idę do bagażnika, żeby zabrać moją walizkę.
- Przepraszam Katy - słyszę z wnętrza samochodu. Wyciągam walizkę i wracam do niego.
- Załatwiłam ci zwolnienie, porozmawiałam z mamą i to miała być niespodzianka. Jesteśmy nad morzem, a ty kochasz morze i nie kłóć się, że góry, bo oboje wiemy, że to kłamstwo, którego się nauczyłeś, żeby Ginger była szczęśliwa. Jednak Ginger już nie ma, jesteśmy znowu tylko my, we dwójkę, więc ogarnij się troszeczkę i rozluźnij bo zawału to dostaniesz, ale nie przeze mnie tylko przez przemęczenie i stres.
- I to to mówi - mruczy pod nosem.
- Ktoś kto się martwi o ciebie bardziej niż o siebie samą - odpowiadam. Unosi na mnie wzrok. - Obiecujesz być grzecznym chłopcem i nie uciekać? - kiedy kiwa głową jak słodki pięciolatek, otwieram przednie drzwi od strony pasażera i sięgam do schowka po nożyczki, żeby uwolnić go od taśmy. Przecinam więzy przy nadgarstkach i kostkach. - Witamy na pierwszym urlopie od lat, życzymy udanych wakacji - rzucam w jego stronę, a sama łapię za rączkę walizki i idę w stronę domu.
Michael?
+30 PD
+30 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz