31 mar 2019

Od Bridget do Charlie

     Irma powinna zostać pozbawiona połączenia z internetem. Albo przynajmniej dostać blokadę na wszystkie informacje na temat wydarzeń, na które mogłaby mnie zaciągnąć. Miałam o wiele lepsze zajęcia od szlajania się po mieście. Dodatkowo płatna zmiana w restauracji, zrobienie jakiegoś ciekawego rysunku, analiza konceptu otrzymanego od klienta, czy nawet drzemka z Orchideą gdzieś przy moich stopach. Można powiedzieć, że jestem wolnym człowiekiem i nie muszę się na nic zgadzać – dopóki nie zna się Irmy i jej umiejętności skutecznej perswazji. Jej magicznego “proszę!”.
     — Bridget, chodź tuuutaj — zawołała z głośnym ziewnięciem w środku “tutaj”. Była w swoim pokoju. Długa droga.
     — Jeśli czegoś chcesz, to ty przychodzisz do mnie. Pamiętasz? — Bo taka była umowa. Znudziło mi się chodzenie w tę i z powrotem.
     — O nie moja droga, to ja mam sprawić, byś ty czegoś chciała — odpowiedziała tajemniczo z cichym chichotem. — Nie daj się prosić. Kicia jest u mnie.
     Miała mocny argument. Mogłam zobaczyć jak miewa się kotka. Nie podważałam zaangażowania Sivan w życie domowe, ale powiedzmy sobie szczerze, że częściej patrzyła na nowe wiadomości na Rivenley, niż na to, co działo się poza ekranem, więc to przede wszystkim ja doglądałam naszego pupila. Zwlokłam się z łóżka z sapnięciem. Właściwie to nie do końca łóżka, a materaca, który znajdował się na niskiej, drewnianej konstrukcji. Mimo to, był wygodny i nie bałam się, że Orchidea sobie coś zrobi przy zeskakiwaniu z niego. Nawet nie patrząc się na podłogę, lecz w okno, odszukałam stopami kroksy. Tak, chodziłam w kroksach po domu. Na moje białe, puchate kapcie, została wylana kawa, którą Irma chyba próbowała zaleczyć efekty jakiejś sobotniej imprezy... Przy uchylaniu drzwi od swojego pokoju, natrafiłam na coś twardego. I to coś głośno zamiauczało.
     — Nie masz u siebie kota, kłamczucho — sarknęłam, zatrzymując się w miejscu. Jeśli go tam nie było, to po co miałam tam iść?
     — Ale miałam. Skoro już wstałaś, to chodź. Nie pożałujesz, obiecuję.
     — Żałuję każdej spędzonej z tobą minuty — odpowiedziałam śmiertelnie poważnie. Tak, jakbym mówiła to na serio. Irma często mówiła, że musi być wyjątkowo cierpliwa, bo zawsze akceptuje moje nieśmieszne żarty, które w gruncie rzeczy mogłyby nie być żartami. Wychodzi na to, że mój ton głosu rzeczywiście był bardzo monotonny.
     Nie otrzymałam odpowiedzi, więc (znów) westchnęłam i tym razem całkiem bezpiecznie dotarłam do pokoju. Scrollowała coś. Na laptopie. Usiadłam obok i zajrzałam jej przez ramię.
     — Nie ma tak — krzyknęła, momentalnie zgaszając ekran. — Co lubisz robić zaraz po rysowaniu?
     — Gotować — odparłam lakonicznie, nawet na nią nie patrząc, tylko drapiąc za uszami Orchideę, która właśnie do nas dołączyła.
     — No a co gotować?
     — Coś, co nie wymaga ode mnie wydawania połowy swoich oszczędności.
     — Jaką lubisz kuchnię? Oprócz orientalnej?
     — Lubię cukiernictwo.
     — Znalazłam ci super festiwal, na którym pogadasz sobie z takimi świrusami jak ty — powiedziała cichutko, dotykając mojej dłoni. Chyba udawała, że się o mnie troszczy.
     — Nie pójdę tam — pokręciłam głową. Uśmiechnęłam się blado. — Poza tym nie bardzo mam czas.
     — Kruczku, proszę. Może poznasz jakiegoś przystojnego szefa kuchni. Albo piekarza. Albo cukiernika. — Irma zaśmiała się tak głośno, że przestraszona Orchidea wybiegła w podskokach z pomieszczenia.
     Może nie chciałam poznać przystojnego szefa kuchni, ale po obejrzeniu galerii zdjęć i programu, który miał zostać przeprowadzony na festiwalu, nie mogłam odmówić. Poza tym trwał kilka dni i nie mogłam potwierdzić, że każdego dnia będę zajęta. Przecież nie mogłoby być aż tak źle.

***

     Starannie złożyłam swoją białą koszulę. Na czarne spodnie chłopak od zmywaka wylał mi resztkę zupy pomidorowej. Były już w pralni, przechodziłam w nich resztę zmiany, choć zapasowe były na miejscu. Złota plakietka z moim nazwiskiem odbijała światło starej, żółtej lampy. Zamknęłam swoją szafkę, po czym upewniłam się, że zrobiłam to dobrze. Mogłam spokojnie opuścić restaurację i udać się prosto do domu. Ignorowałam ciągłe brzęczenie mojego telefonu, bo charakterystyczny dźwięk rechotania żaby rozbrzmiewał tylko wtedy, gdy wypisywał do mnie jeden konkretny numer. Należał on do Irmy. Brzmiało to całkiem śmiesznie, zwłaszcza w komunikacji miejskiej. A ja właśnie wsiadałam do autobusu bez wcześniejszego wyciszenia telefonu lub odczytania choć jednej wiadomości.

     — Zajrzy pani do tego telefonu, czy mam to zrobić za panią? — burknął jakiś nastoletni rudzielec siedzący obok mnie. Okulary zsuwały mu się z nosa, gdy grał w jakąś grę na swoim własnym urządzeniu.

     Chrząknęłam nieco nerwowo i sięgnęłam po komórkę. Pięćdziesiąt dwie wiadomości, z czego większość prawdopodobnie była powtórzeniem poprzednich. Mimo to, powoli zaczęłam czytać jedną po drugiej. I wtedy to do mnie dotarło. Miałam jechać na festiwal prosto po pracy, a ona jeszcze mi o tym przypominała! Najwidoczniej naprawdę zależało jej na poznaniu włoskiego ciacha. Bez podskakiwania i z opanowaniem wstałam ze swojego miejsca, aby popatrzeć na tablicę, na której wyświetlały się kolejne przystanki linii. Nie pamiętałam dokładnego adresu, ale mogłam być prawie pewna, że przewinął się gdzieś w SMS-ach od Sivan. Nazwa ulicy była mi kompletnie nieznana, więc spytałam o nią kierowcę na najbliższym postoju. Ten odburknął coś o przesiadce na Penelope Ave i śmierci chomika córki siostry, więc żeby nie zawracać mu głowy, sprawdziłam gdzie to jest i kiedy powinnam wysiąść, aby się tam dostać (bo po co nazywać przystanek tak jak ulicę, na której się znajduje).

     W końcu niezbyt szczęśliwa wygramoliłam się z pojazdu, nieco poluźniając mój szalik. Kwiecień pozwolił cieszyć się mieszkańcom ciepłą, słoneczną pogodą, sprzyjającą wyjściom do parku i rodzinnym piknikom na świeżym powietrzu. Wystarczył jednak jeden podmuch wiatru, aby zaserwować sobie chorobę na następny tydzień. O ile uczniowie mogli chcieć ominąć szkołę, tak ja nie posiadałam wystarczająco dużo płatnego urlopu i nie zamierzałam zbijać bąków, już nie mówiąc o tym, że… lubiłam swoje zajęcia. Bycie kelnerką trochę mniej od bycia grafikiem, ale przecież to też był potrzebny zawód, choć oblegany głównie przez osoby młode, ze średnim wyczuciem czasu. Bardzo dawało mi się to we znaki, bo nie raz pracowałam nie tylko na swojej zmianie – zgarniałam również te po swoich kolegach i koleżankach.

     Wkroczyłam do zatłoczonego centrum handlowego. Nie spodziewałam się niczego innego w piątkowy wieczór, a tym bardziej w TOLI. Festiwal miał trwać przez cały weekend, a ja postanowiłam sobie przychodzenie każdego dnia, o ile rzeczywiście będzie to tak fajne i kolorowe, jak przedstawiali to na ulotkach. Odgarnęłam włosy za ucho i przekroczyłam przez próg ruchomych drzwi. O mało co nie zostałam do nich przyciśnięta, bo do środka wpakowała się jeszcze banda dzieciaków. Westchnęłam cicho, nie siląc się na skomentowanie bluźnierstw, jakie wypadały z ich ust. Nie mogły mieć więcej, niż trzynaście lat, więc wyglądało to dość komicznie. Obok mnie stała zdecydowanie od nich starsza, ale młodsza ode mnie, o ciemnej cerze z kontrastującymi jasnymi włosami nastolatka. Na twarzy miała bezwiedny uśmiech i zdawała się być zamyślona. Już już miałyśmy obie uwolnić się z tej zgrai smarkaczy, gdy coś się zacięło. Zacięło się, ruszyło gwałtownie i znów zacięło. Jedno z dzieci miało w ręku porzeczkowy sok, sprzedawany w budce przed wejściem. Cała jego zawartość wylądowała na koszulce nieznajomej, której przed chwilą się przyglądałam.

     — O mój Boże… — mruknęłam, od razu przechodząc do szukania chusteczek w torebce. A cielaki dodatkowo się cieszyły i chichotały. — Co was tak bawi? Pośmiejmy się razem.

     Choć wciąż na gębach miały szelmowskie półuśmieszki, umilkły. A wszyscy wciąż byliśmy uwięzieni w przejściu.

     — Proszę. — Podałam dziewczynie chusteczkę, kątem oka obserwując sprawcę zdarzenia, który zdawał się być najbardziej zadowolony ze wszystkich. — Jestem pewna, że zaraz się stąd wydostaniemy i przemyjesz bluzkę…

     Przechylałam głowę to w jedną, to w drugą stronę, żeby zobaczyć przez szybę, czy coś się dzieje. Na razie ludzie tylko patrzyli się na nas jak na rybki w akwarium.

<Grahameczko, Pisaneczko, Pierniczku mój???>

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz