Jestem w stanie posunąć się do ostateczności.
Lustruję nieruchomym wzrokiem Dearden. Mam wrażenie, że mimo względnego spokoju, nadal nie ochłonęła. Nie rozumiem jej pretensji, tym bardziej że sama się wprosiła w sprawę. Wcale jej nie potrzebowałem, sama się zasugerowała. Wkurzyła mnie tym swoim nieracjonalnym wybuchem, jakby co najmniej ją to obchodziło. Moja moralność jest moją moralnością. A ona wyskakuje mi z jakimś złośliwym komentarzem. Nawet jeśli, to będę sypiał, z kim tylko chcę, a to akurat nie jej kłopot.
Dlatego nie mam pojęcia, czemu decyduję się na jakiekolwiek wyjaśnienia dziewczynie. Być może z powodu jej obecności, bo mimo zdobycia małej ilości informacji na temat tajemniczego faceta, to jakieś informacje zdobyła. I są przydatne.
- Firma w połowie jest przepisana na mnie - jej mina wskazuje na to, że jednak miała rację co do oddania dokumentów. Powstrzymuje się jednak przed negatywną odpowiedzią, która zapewne będzie wyrażała jej sprzeciw - Ojciec jest prezesem do momentu, gdy nie zdecyduję się przejąć jego stanowiska. Wtedy będzie musiał mi oddać swoją część. Taka była wola dziadka - mam wrażenie, że konflikt pokoleniowy trwa w naszej rodzinie już od dawna. Jak jakaś klątwa. Nie zagłębiałem się dużo w relacje ojca z dziadkiem, ale nie była ona też najlepsza. Co świadczył testament, gdyż wyraźnie było napisane, że połowa majątku po śmierci staruszka nie idzie na Malvina, ale na jego wnuki. Dlatego większość przepisana jest na mnie. Auburn jest za mała, ale gdy dorośnie, również otrzyma swoją część. O ile tylko będzie tego chciała.
- I co w związku z tym? - odzywa się Dearden w odpowiedzi. Jej kąśliwy ton jest nie do zniesienia. Tak jakby decyzja co zrobię w obecnej sytuacji, podlegała dyskusji. Nie uwzględniam jej zdania. Nie uwzględniam zdania nikogo - Chcesz oddać pół firmy dobrowolnie, a pół firmy należącą do swojego ojca... sprzedać? - nie kryje się z ironią. Nie kryje się także ze zdenerwowaniem.
Co ją to właściwie obchodzi? Jest poza wszystkim. Jest obcą osobą, która przypadkiem się pojawiła, bo musiała. Najpierw twierdzi, że chce skończyć znajomość, jak najszybciej, od razu po załatwieniu projektu, a teraz sama się wpycha i to w dodatku w sytuację, od której uciekłby każdy.
Wyrażam swoją dezaprobatę po własnych przemyśleniach przewrotem oczu i wstaję z miejsca. Podchodzę do okna i wyglądam za nie ze skrzyżowanymi rękoma na piersi.
- Ku twojemu myśleniu, wiem, co robię i nic nie dzieje się przypadkiem, bądź jest wynikiem nieprzewidzianego pojawienia się jakiegoś czynnika. Mam plan i on nie uwzględnia ciebie - nie kryję się z tym, że wolę, aby zrezygnowała z dobrowolnej pomocy. Miałem chwilę na przemyślenie i stwierdziłem, że wolę, aby faktycznie jak najmniej ludzi o tym wiedziało, a tym bardziej ingerowało w tę sprawę. O ile groźby nieznajomego były realne, Dearden sama pcha się pod lufę - Więc dziękuję za pomoc, ale jedź do domu i zajmij się swoimi sprawami - rzucam i wcale nie oczekuję, że zacznie się kłócić z tym.
Najwyraźniej się mylę, bo dziewczyna staje w swojej obronie. Na początku wyraża całą swoją mimiką zaskoczenie moimi słowami, ale wyraźnie widać, że nadal próbuje uratować resztki swojego opanowania, a przede wszystkim nie dać splamić godności. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego próbuje chronić swój honor, skoro może stracić życie.
- Ty chyba czegoś nie rozumiesz - wstaje, okrąża kanapę i zatrzymuje się za nią.
- Nie, to ty nie rozumiesz - nie daję jej skończyć.
Wiem, że w ten sposób mogę zaostrzyć nasz konflikt... który właściwie bez sensu prowadzimy, ale ona potrafi być taka irytująca. I jest uparta w sprawie, która do niej nie należy. Jest ogólnie uparta.
- Wróć do siebie - mówię, nawet nie zastanawiając się nad tym, czy mam jej cokolwiek tłumaczyć. Dearden ma swój honor, więc jestem pewny, że w obliczu próby jego umniejszenia, po prostu wyjdzie.
Tym razem się nie mylę. Ubiera się i wychodzi. Dobrze robi. Jest inteligentna. Nie mam jej za złe, że próbuje mi pomóc. Zrobiła to, co mogła zrobić. Resztą zajmę się sam i to stanowi dla mnie samego lepsze rozwiązanie.
~*~
Odbieram z rąk Sarah dokumenty, które miała mi przynieść. Wydaje się zestresowana. Nie jest to dziwne, mam tylko nadzieję, że nikt jej nie widział. Przeglądam na szybko kopię papierów i obserwuję ją kątem oka. Chce o coś spytać, ale się waha. Zamykam teczkę i wrzucam ją na miejsce pasażera w aucie.- Dzięki - rzucam niesłyszalnie i odwracam się, aby odjechać.
- Czekaj... - zatrzymuje mnie, gdy siedzę już w aucie. Unoszę spojrzenie i czekam. Odgarnia kosmyk włosów z twarzy i zakłada go za ucho. Naprawdę mi się spieszy i nie będę tu tkwił, i czekał, aż podzieli się swoimi wątpliwościami - Ta dziewczyna w twoim domu - staram się nie przewrócić oczami. Ludziom nie wystarczy powiedzieć coś raz. A tym bardziej kobietom. One potrzebują zapewnień, jakby coś nie było oczywiste.
- Nikomu nic nie powie. I o ile sama będziesz cicho, w niczym nie uczestniczyłaś - mówię. Zaciska usta w wąską kreskę i kiwa głową. Dla mnie jest to oznaką zakończonej rozmowy, więc odpalam silnik i zamierzam zamknąć drzwi. Kobieta jednak przytrzymuje je dłonią i nie pozwala mi odjechać. Nadal się powstrzymuję.
- Podobno nie jesteście razem - unoszę brew i wzdycham z dezaprobatą.
Za prawie każdym razem to samo.
- To nie ma żadnego znaczenia. Do widzenia - łapię za drzwi i zamykam je. Kasztanowłosa cofa się i zanim zdążę ruszyć, odchodzi w swoją stronę.
Nie wiem, co sobie pomyślała, ale niezbyt mnie to obchodzi. Cokolwiek to było, faktycznie nie ma znaczenia.
Tak samo, jak to, że właśnie jadę do swojego domu w zamiarze rozmowy z własnym ojcem. Absolutnie nie wiem, na czym ona ma polegać, na jakim fundamencie ma się opierać, nie wiem nawet, czy jest ona potrzebna. To tylko strata czasu, ale mimo tego trzymam się planu, który wypisałem sobie sam w myślach.
Od firmy do domu ojca nie jest daleko. W końcu specjalnie się przenieśliśmy, aby dojazd był jak najlepszy. Wtedy było to dla mnie bez różnicy. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że być może, gdybyśmy zostali w starym domu, miałoby to jakieś znaczenie.
Zatrzymuję się przed bramą, ale nie wysiadam od razu. Spoglądam na drzwi wejściowe i przeczesuję włosy.
Nie układam żadnej rozmowy w głowie. Nie wyobrażam sobie sytuacji. Nie targają mną żadne skrajne emocje, bo uważam swój cel na tyle nadrzędny, że jestem w stanie wyciszyć w sobie możliwie wszystko.
Nie mogę jednak zaprzeczyć, że nie jestem zdenerwowany. Widać to po moim ciele - spięte mięśnie, nieruchomy wzrok i mocno zaciśnięte usta. Nie wiem czego mam się spodziewać. Nie wiem nawet, po co tu właściwie przyjechałem. Mam dokumenty, leżące obok na siedzeniu, na które obecnie patrzę. Mam pieniądze, które chcieli. Mam wszystko, co tylko żądali.
Jestem właściwie gotowy, a jednak moja psychika domaga się upewnienia. Nie wiem, co jest gorsze. To, że jestem w połowie drogi i będę marnować czas na pogadanki z ojcem, czy fakt, że naprawdę chcę to zrobić. Cokolwiek mnie pcha w tę stronę, trudno mi nie przyznać, że posiadam wątpliwości. Być może decyzja już została dawno podjęta, to idę w stronę budynku dla własnego świętego spokoju.
Wchodzę do swojego domu. Jeszcze swojego. Z tego, co zdążyłem się dowiedzieć, to jeśli mój ojciec ożeni się z Renesmee, to ten dom może być mniej mój niż kiedykolwiek, choć względnie mam do niego większe prawo, niż ona. Kto jednak chciałby tu mieszkać?
Kieruję się od razu do gabinetu ojca. Wiem, że tam jest. Zawsze tam siedzi. Pieprzony pracoholik. Może powinien się ożenić z własnym biznesem? To by mu wyszło na lepsze.
To był zły pomysł, Julien. Jeden z możliwie najgorszych, na które udało ci się wpaść. Konfrontacja z ojcem może tylko pogorszyć sprawę. Jeśli będziesz zbyt bezpośredni, zorientuje się, bo choć jest ślepy, to niegłupi.
Nie wiem, co chcę osiągnąć, wybierając za temat rozmowy ich ślub. To wiadome, że nie skończy się to dobrze. Wiadome, że ta rozmowa nie będzie wyjątkiem pośród wszystkich dotychczasowych. Pora to przyznać... chcę sprawdzić po raz kolejny, czy jest szansa na nasze dogadanie się. A jeśli tak, to czy jestem w stanie oddać wartościowe dokumenty. Jeśli jakimś cudem dojdziemy do porozumienia, nie zrobię tego. Jeśli jakimś cudem zobaczę, że mu jeszcze zależy, oddam mu dokumenty.
Tylko co wtedy z Auburn?
Otwieram drzwi i wchodzę. Ciemny i zimny pokój tylko przyćmiewa wszystkie nadzieje. Staję na środku i patrzę na ojca, który swój wzrok ma wlepiony w jakąś gazetę. Nie należy do najmłodszych, ale nie wygląda na swój wiek. Jest wysoki, dobrze zbudowany, a nadal czarne, choć nieco już szpakowate włosy, nadają mu tylko wyrazu. Na pierwszy rzut oka wygląda jak typowy, reprezentacyjny przykład mężczyzny w średnim wieku w garniturze na okładce magazynu biznesowego, w dodatku z podpisem "Wygląd czy pieniądze?".
Jedyną wadą w jego wyglądzie Mary Sue jest widoczne zmęczenie. I ono nie trwa od kilku dni, ale od ładnych paru lat. Może i nie lubię swojego ojca, ale żyję z tym człowiekiem na tyle długo, by zauważyć najmniejszą zmianę.
- Miło, że nauczyłeś się pukać - nie znoszę się do niego porównywać, ale wiadomo, że sarkazm jest w naszym przypadku dziedziczny - Nie masz w zwyczaju się tu często pojawiać, więc pewnie przywiódł cię tutaj interes? - nie podnosi głowy. Jego twarz nawet nie drgnie. Obieram miejsce i siadam w fotelu naprzeciwko. Wygodnie rozkładam ręce na oparciach i przelatuję wzrokiem po komodzie upakowanej w książki i segregatory za biurkiem.
- Chcę porozmawiać - mówię krótko - O twoim ślubie - mężczyzna unosi wzrok. Nie wyraża on niczego. Nawet zainteresowania. Jest pusty i mogę się jedynie domyślać, że być może coś go ruszyło.
- Ty chcesz porozmawiać o ślubie moim i Renesmee - powtarza. Bawi go to. Mnie ewidentnie nie jest do śmiechu.
- Bardziej o tym, w którym miejscu znajdzie się Auburn - milczy, a to znaczy, że czeka, aż wyjaśnię mu swoją myśl. Staram się być oszczędny w słowach. Tym bardziej przy ojcu, bo jedno słowo potrafi wyprowadzić nas obydwóch z równowagi - Porozmawiałeś z nią o tym? Pytam z czystej ciekawości, bo jakoś nie zauważyłem, aby była przekonana co do waszej informacji przy obiedzie.
Oszczędny w słowach... dobre sobie. Właśnie próbuję go sprowokować.
- Renee z nią rozmawiała - opiera się o swoje krzesło i odwraca wzrok. Ja natomiast staram się nie roześmiać. Ta, tym razem nie powiem w myślach kto, rozmawiała z moją siostrą. Teraz już wiem, dlaczego tak bardzo zależało jej na tym, abym nie krył się z tym, że wiem o ślubie.
Ta zdzira jest najgorszą osobą, która mogłaby rozmawiać z moją siostrą. Słodka i niewinna, zawsze wyciągająca dłoń. Jej cudowny uśmiech mami wszystkich wokół. Anioł nie człowiek. I tylko ja widzę, jaka jest naprawdę. Auburn musi z nią żyć. W jednym domu.
- Renee nie jest jej rodziną. Za to ty jesteś jej ojcem - unoszę brew i staram się nie spinać mięśni. To zdradziłoby moje zdenerwowanie, co z kolei może przynieść odpowiedź z drugiej strony. Podobną odpowiedź.
- Renne to kobieta i lepiej przemówi do Auburn niż ja - on chyba sobie żartuje - Poza tym, zostanie jej matką...
- Macochą - przerywam mu i nawet nie zauważam, kiedy zdążyłem wstać. Jego jednak to nie wzrusza. Lustruje mnie wzrokiem jak cholerny głaz.
- Twoją również i proszę cię, Julien, abyś nie wypominał mi tego, znając twoją naturę - to ciekawe, że zna mnie, choć tak naprawdę, nie wie o mnie nic. Jestem skory nawet twierdzić, że jest zdolny widzieć tylko przez pryzmat wszystkiego.
- Nie zamierzałeś mi powiedzieć nawet o ślubie, więc czego oczekujesz?
- Rozmawialiśmy już o tym - jego ton głosu wskazuje na to, że oczekuje końca tej dyskusji. Fakt. Rozmawialiśmy o tym. I ta rozmowa podzieliła nas bardziej niż jakakolwiek. To temat tabu, bo tak wygodniej. Dla niego. Nie rozmawiać o czymś, o czym nie ma się przyjemności rozmawiać. Nawet z własnym synem.
- Nie chcieliśmy ci mówić, bo... - do gabinetu wchodzi Renesmee. Tak po prostu. I odzywa się też w sposób, jakby miała prawo wtrącać się w rozmowę. Jedynie posyła spojrzenie swojemu partnerowi, który odpowiada jej tym samym - Wiedzieliśmy, jak zareagujesz - albo to jakieś cholerne jasnowidztwo, albo się przesłyszałem.
- I stwierdziliście, że lepiej milczeć - rzucam, ignorując obecność kobiety.
- Nie prosiłem Auburn, żeby ci mówiła - mówi, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Sądzę, że gdyby posadzić jakąś psycholog, bądź kogokolwiek, kto się zna na problemach rodzinnych bądź psychicznych, jego stwierdzenie byłoby jedno - nie jesteśmy normalni.
- Najwyraźniej jako jedyna pomyślała, że to ma znaczenie. Dziwię się, że w swojej decyzji nie uwzględniłeś jej położenia. Nawet nie starałeś się o rozmowę. Jesteś egoistą, obydwoje jesteście.
- Dość - mówi od razu, gdy kończę zdanie. Nie zamierzam kontynuować. Ta konwersacja wystarczająco naprowadziła mnie na podjęcie decyzji. Nie, żebym drastycznie ją zmieniał. To tylko upewniło mnie, że niepotrzebnie posiadam jeszcze takie coś jak wątpliwości.
Odwracam się i wychodzę bez słowa z gabinetu ojca. Niech robią, co chcą. Nie obchodzi mnie to w najmniejszym stopniu. Oddając dokumenty, jeszcze będę miał satysfakcję. Gdzieś z tyłu głowy pojawi się myśl, że to jakiegoś rodzaju zemsta. Sam ojciec uczył mnie, że nie należy mieć litości dla przeciwników. Dzisiaj wykorzystam tę lekcję w pełni. Nawet jeśli w gronie takich ludzi znajdzie się moja rodzina.
- Julien - słyszę z końca korytarza. Zatrzymuję się, choć naprawdę się staram nie rzucić spławiającego "nie mam czasu".
Odwracam się i patrzę prosto w oczy Renee. Jest ona naprawdę ostatnią osobą, z którą zamierzam obcować. Jeszcze przed chwilą błagalne i empatyczne spojrzenie zamieniło się w szalejącą burzę. Wspominałem coś o naszej małej wojnie? To może być kolejna, mniejsza bitwa pośród całego zamieszania. Jej postawa wyraźnie wskazuje na to, że czuje się na tyle bezpieczna, aby znowu pokazać swoją dwulicową naturę.
- Nie pozwolę ci tego zepsuć - rzuca i choć jest ode mnie niższa, to unosi głowę z taką dumą, jakby miała nade mną przewagę - Ten ślub się odbędzie, a jeśli będziesz próbował cokolwiek zrobić przeciwko temu, to nie będę miała skrupułów, aby ostatecznie się ciebie pozbyć - unoszę wzrok nad jej głowę i patrzę na drzwi od gabinetu ojca, w którym ciągle jest. Jak można być tak ślepym idiotą?
Parskam pod nosem rozbawiony. Bawi mnie jej zachowanie i szczerze powiedziawszy to mam dość tej wojny. Może pora po prostu złożyć broń i zrezygnować? Ich małżeństwo to przedostatni punkt.
- Nie zamierzam nic z tym robić. Żyjcie sobie, jak tylko chcecie, to wasza sprawa - wydaje mi się, że jest nieco zbita z tropu. Zazwyczaj nie rezygnowałem. Teraz też nie do końca rezygnuję, ale nie okazuję wszystkich swoich intencji, bo w myśli dodaję, że jeśli tylko będzie chciała zaszkodzić mojej siostrze, to sprawdzimy, kto się kogo pozbędzie szybciej.
Posyłam jej uśmiech ociekający niechęcią i ze skrzywieniem wychodzę z domu, zamykając za sobą drzwi.
Po raz kolejny okazałem się głupi, licząc, że cokolwiek zdziałam. Widocznie nie warto odchodzić od swoich przyzwyczajeń. Skoro jestem zmuszony działać sam, to nawet wiem, co muszę zrobić. Choć mi się to nie podoba, a konsekwencje mogą się okazać większe, niż sobie sam zdaję z tego sprawę, to pozwoli mi na załatwienie obecnej sprawy w sposób szybki i cichy.
Droga nie zabiera dużo czasu. Większym problemem okazała się niechęć. W każdym bądź razie jestem z powrotem, a nigdy nie miałem się tu już pojawić.
Nie znoszę być od kogoś zależnym. A właśnie będę o to prosił.
Siadam na znajomym mi już miejscu, rzucając tylko ukradkiem spojrzenie na boki.
- Napijesz się? - pytanie skierowane jest ewidentnie do mnie. Patrzę na trzymaną przez mężczyznę w dłoni białą, grawerowaną szklankę ze złocistym trunkiem. W duszy się krzywię.
- Prowadzę - odmawiam i wtedy unoszę spojrzenie.
Viggo, bo tak nazywa się mężczyzna (a przynajmniej nie słyszałem, aby jakoś inaczej go nazywali), z którym łączy mnie parę dobrych lat znajomości, zakończonej niezbyt przyjemnym incydentem, kiwa głową ze zrozumieniem i sam wypija za jednym razem całą zawartość. To dziwne, że akurat siedzi sam, chociaż też całkiem zrozumiałe. Powiedziałem mu, że się pojawię. Nie wiem, czy był bardziej zaskoczony, czy wkurzony, chociaż mam wrażenie, że obydwa rodzaje emocji krążą w nim, a uśmierza je tylko alkohol. W ciszy obserwujemy lokal, w którym bawią się ludzie. Cierpliwie czekam, aż po raz pierwszy od wielu lat, będę musiał poprosić kogoś o pomoc.
- Jak zawsze bezczelny. Zero skruchy. Całkiem dobrze wyglądasz - próbuje budować pozory normalnej rozmowy. Zastanawiam się, czy dołączyć się do zabawy, czy też ostatecznie z niej zrezygnować.
Nie odzywam się i dalej mam wlepione spojrzenie gdzieś w dal.
- Nie pojawiłbyś się bez powodu - kontynuuje, tym razem przechodząc do rzeczy, jakby wyczuwał, że nie ma tu żadnego sensu próba prowadzenia normalnej konwersacji. Viggo jest pragmatyczny i nieraz pretensjonalny, ale nie głupi. Wyczuje okazję z każdej odległości. Przewidzi zamiary. I wie, że moją obecność musiało spowodować coś mocnego, co zmusiło mnie do ponownego przybycia tutaj. W innym przypadku musiałbym się okazać jedynie głupi.
- Owszem. Jest sprawa - odpowiadam bez zamiaru ujawniania, że oczekuję wsparcia. Być może jestem na to zbyt dumny, ale ci, co mnie mniej więcej znają, doskonale o tym wiedzą.
- Julien Callière prosi mnie o pomoc - mężczyzna wydobywa z siebie gardłowy rechot w postaci śmiechu - Nie spodziewałem się tego. Lubię, gdy ktoś mnie miło zaskakuje - mówi bardziej do siebie, więc nie odpowiadam. Zaczynam go nieco bardziej uważnie obserwować, więc mój wzrok skupia się na jego sylwetce - Nie lubię za to, gdy ktoś ze mnie żartuje - przykłada szkło do ust i bierze łyka, wbijając we mnie wzrok, który nie kryje, że jest zdenerwowany.
Uśmiecham się jednym kącikiem. To prowokacja, ale nauczyłem się działać na psychikę człowieka. Wiem też, że Viggo nie zrobi nic, dopóki nie dam mu dobrego powodu do działania. Potrafi słuchać i jest zainteresowany sprawą.
- Ktoś uważa, że bezkarnie może grozić mojej rodzinie - mówię i z pozorami wyluzowanej postawy, odwracam się z powrotem w stronę sceny - Wiem, mniej więcej kim są, ale weszli na niestabilny grunt. Chcę ,abyś się ich pozbył - od razu mówię, czego oczekuję. Wiem, że nie dostanę natychmiastowej odpowiedzi pozytywnej bądź negatywnej. To nie jest pomoc bezinteresowna. Tu liczy się biznes.
- Ktoś jest wyjątkowo głupi - cieszę się, że w tym jednym się zgadzamy - Ale nie zajmuję się morderstwami na zlecenie. Poza tym nawet nie wiem, kim on jest. Dlaczego mam narażać siebie, swoich ludzi i wszystko, co mam w twojej sprawie? - dobrze wiem, co ma oznaczać to pytanie. Mam złożyć propozycję, która będzie korzystna dla niego. Jestem świadomy, czego oczekuje i znam cenę tego, jeśli się na to zgodzę. Można powiedzieć, że wpadnę z deszczu pod rynnę, tyle że lepszy kapuśniaczek niż ulewa, podczas której zagrożone jest życie mojej siostry.
- Choćby dlatego, że będę musiał spłacić dług - widzę, że jest zainteresowany i o to właśnie mu chodziło. Opiera się plecami o siedzenie i wykrzywia usta w uśmiechu - Będę dla ciebie pracował. Do momentu, gdy wszystkiego nie spłacę. A wiesz, że nie rzucam słów na wiatr - słyszę ciche mruknięcie i tracę kontakt wzrokowy z Viggo. Miesza lód z whisky w szklance i widać, że myśli. Wyrok już zapadł.
- Odejdziesz na moich warunkach. Tym razem - cokolwiek to oznacza, zgadzam się. Jego wyraz twarzy od razu robi się przyjemniejszy. Wypija trunek i oblizuje usta - Witaj z powrotem, Julien. Mam nadzieję, że będziesz się bawił równie przednio, co kiedyś - nie jest mi do uśmiechu, ale zawarliśmy umowę. A problem z ludźmi, którzy porwali Auburn, zniknie i jestem tego pewien.
- Dam ci namiary na nich i cały plan - mówię bez grosza emocji.
- Czekam na informacje - odpowiada na pożegnanie. Zanim jednak wychodzę, zatrzymuje mnie jego głos - I tym razem, Julien, nie pozwolę ci się w spokoju wywinąć. Pamiętaj, co dzięki mnie zyskałeś.
Nic dobrego.
Nabieram głęboko powietrza do płuc i wychodzę.
Nie jadę nigdzie od razu. Najpierw wracam do domu, bo sam przekonuję się w myślach, że to jeszcze nie jest najodpowiedniejszy moment. Mimo wielogodzinnego nastawiania się na wszystko, co tylko możliwe, nadal nie czuję się psychicznie przygotowany. Impulsywne działanie mi tu nie pomoże, a przez ten krótki czas wpakowałem się w więcej kłopotów, niż sobie nawet wyobrażam. Nie zamierzam jednak z niczego zrezygnować. Nadal jestem przekonany do tego, że gdy tylko nadarzy się okazja, mogę odpłacić pięknym za nadobne. I tak zamierzam. Mój plan uległ małym poprawkom, nabrał nie tylko więcej spontaniczności, ale i ryzyka.
Zabieram dokumenty z siedzenia obok i przez chwilę waham się co do złapania broni. Nie jestem przestępcą czy kryminalistą. I nie zamierzałem być, ale skoro to jedyne rozwiązanie... Sytuacja i tak nie będzie lepsza.
Zabieram ostatecznie wszytko i wchodzę do domu, nie rozglądając się nawet. Nagle suszy mnie w gardle, więc idę po butelkę wody do kuchni. Rzucam dokumenty na blat stołu i kładę obok nich broń oraz klucze. Wchodzę do kuchni i doznaję niemałego szoku. Na jego miejsce wchodzi dezaprobata i próba opanowania emocji pomieszana z coraz większym stresem, na widok pewnie stojącej przede mną Dearden.
To już nie jest upartość. To głupota.
- Co tu robisz? - pytam szorstko, jakby to miało poskutkować i zmusić dziewczynę do odwrotu. Nie wiem tylko właściwie jakiego odwrotu. Nie wiem, jakie ma intencje, ale zabawa w miłosiernego Samarytanina ani mnie nie bawi, ani nie pomaga.
W tamtym momencie jestem jednak bez sił. Przyznaję wyłącznie sobie samemu, że przygnębienie spowodowane ostatnimi wydarzeniami wzrosło do poziomu maksymalnego. Odwracam głowę i szukam wzrokiem wody, udając, że obecność Bee wcale mnie nie obchodzi.
Dearden?
+30 PD
+30 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz