7 sty 2019

Od Louise cd. Theo

         Zmierzyłam wzrokiem zbliżającego się Noah, podobnie jak mężczyzna siedzący na kanapie. Sama nie wiem, czy byłam bardziej zdziwiona jego obecnością, czy zadowolona z tego faktu, albowiem miał przyjść dopiero za dwie godziny (z tego względu poszłam po zakupy i zaprosiłam Theo. Miałam nadzieję, że jakoś się wyminą. Widocznie na marne). Posłałam mu krzywy uśmiech i zwróciłam się do gościa, objaśniając całą sytuację. Dość bezuczuciowo wypowiedziane "To Noah, mój chłopak", delikatnym gestem przywołując go, by podszedł bliżej. Widocznie chciał coś powiedzieć, lecz przerwał mu Theo, wyciągając dłoń w formie powitania. Noah, jak to na niego przystało, samej ręki nie złapał, lecz przybił mu dość "męską" piątkę, na jego usta wpełzł cień uśmiechu. Bezgłośnie modliłam się, by nie miał nic przeciwko chwilowym odwiedzinom, w końcu nie chcę przetrzymywać go całą wieczność.
         — Łazienka jest w tym korytarzyku. — Wskazałam na przejście. — A ciebie poproszę na słówko — warknęłam do chłopaka, odciągając go do kuchni.
         — Co ty tu robisz? — zapytałam, lecz tym razem ze spokojem.
         Wzdrygnął się.
         — O to samo zapytałbym jego. — Wychylił się za szereg wysokich szafek, które odgradzały nas od salonu, odprowadzając niepewnego Theo wzrokiem. Widząc, że oczekuję odpowiedzi, westchnął. — Twoja mama mnie wpuściła.
         Tym razem to ja prychnęłam, niespokojnie machając ręką.
         — Wyjechali jakieś dziesięć minut po tym, jak tu przyszedłem — przyznał. — Czyli jakieś półtorej godziny temu.
         — Żartujesz? — wycedziłam, próbując ukryć oburzenie.
         — Ale co się stało, Lou? Namieszałem, ukradłem coś, a może przeszkodziłem w twoim spotkaniu z tym gościem?
         No tak, przecież nic się nie stało. Kompletnie nic. Nie zjadł wzrokiem Theo, który speszył się niezwykle, nie odciągnął mojej uwagi i wcale nie wprosił się trzy godziny przed czasem, kiedy wciąż wyglądam jak największa porażka. Nawet nie chodzi o to, że siedział tu bezdomny, tylko o to, jak zareagował ten idiota. Dobra, może nic nie zrobił, ale czułam, iż zaraz go... no nie wiem, wyprosi czy coś w tym stylu.
         — Nie, Noah. — Pokręciłam głową. — Gdy wyjdzie, podaj mu herbatę. Zaraz wyłącz wodę, gotuje się. Ja idę na górę.
         Już miał protestować, lecz zrezygnował, tracąc mnie z oczu. Uśmiechałam się sama do siebie, bo uległ i wcale nie protestuje, pomimo jasnej niechęci. Tymczasem moim obowiązkiem jest wyszykować się na bóstwo, bo czeka mnie przecudny wieczór.
         Niecałe dwadzieścia minut później do moich uszu dobiegł odgłos łudząco przypominający rąbanie drewna, które, o ironio, okazało się być waleniem do drzwi. Zbiegłam na dół, odkładając pędzelki do makijażu, które przed chwilą tkwiły w mojej dłoni. Moim oczom ukazali się oba mężczyźni — Theo wyglądający ukradkiem przez okno i Noah powtarzający tę samą formułkę półkrzykiem. Dobijanie się nie ustawało.
         — Co się, do cholery, dzie...
         Trzask. Sama nie wiem, czy to drzwi wypadły z zawiasów, czy po prostu uderzyły o komodę stojącą za nimi, ale jedno było pewne — w progu stała dwójka dość masywnych mężczyzn, którzy z gniewem w oczach rozglądali się po pomieszczeniu. Szukali Theo.
         — Uciekamy — rozkazał jeden z nich, kiedy mężczyzna wyłonił się zza kanapy. — Kurwa, uciekamy, słyszysz mnie?
         Patrzyłam na nich kompletnie zdezorientowana, podobnie jak mój chłopak, który z miejsca gotowy był wydrzeć się "A nie mówiłem!". Próbowałam pozbierać do kupy wszystkie myśli. Czy to znajomi Theo? O co chodzi? Czy on był, nie daj Boże, kryminalistą?
         Nie wiem, co siedziało mu w głowie, ale nie zrobił ani jednego kroku dalej. Tyle że jego koledzy zrobili. I to nie jeden, a dwa, trzy, później kolejne. Ten wyraźnie starszy powtórzył rozkaz. Theo wstał i posłusznie opuścił dom, żegnając nas przepraszającym spojrzeniem. Odprowadziliśmy ich wzrokiem. Jakby nigdy nic, wyszli, pozostawiając nasze biedne drzwi wpół wyrwane. Noah zaklął cicho, zabierając się za naprawę drzwi.
         — Czy ja mogę za... — zawahałam się.
         — Nie, Louise — wymamrotał, wciąż zajęty drzwiami. W końcu odłożył je i odwrócił się w moją stronę. — Nie wiesz nawet kim są. Kim on jest. Wiesz? Z chęcią posłucham, Louise. Nie? No tak, zauważyłem. Także zostań tutaj i idź dalej robić to, co robiłaś.
         Ach, no tak, przecież to Noah. Jak zwykle bezuczuciowy, jak zwykle nie patrzy na krzywdę innych. Ja czuję, że on naprawdę nie chciał. Przecież to nie jego wina, że drzwi poszły... uszkodziły się. Na dodatek rozmyślałam, o co chodziło tym facetom. Uciekają? Cholera, miałam Theo za porządnego człowieka.
*
         Dwa dni temu spędziłam wieczór z Noah, który okazał się być totalną porażką. Film, kolejny, jakieś jedzenie i tandetne gadki, które miały za zadanie rozrzedzić atmosferę. Oczywiście na darmo. Zasnęłam po czwartej, kiedy to wczołgaliśmy się pod cienki koc i nareszcie zbliżyliśmy się na nieco mniejszą odległość, za sprawą której wtuliłam głowę w jego klatkę piersiową.
         Rankiem wyszłam na miasto, czekała mnie pierwsza zmiana. Nie spieszyłam się. Powolnym krukiem sunęłam po betonie, wymijając tłumy ludzi. Och, przeludniona stolico, oczyściłabyś się trochę.
         I wtedy moim oczom ukazał się TEN płaszcz. TEN człowiek przeciskający się, podobnie jak ja, między innymi. TEN wzrok i TA czupryna. Złapałam go za róg płaszcza i zatrzymałam, delikatnie przyciągając do siebie, byle nie zatrzymać się w samym centrum szerokiego chodnika. Jestem zdziwiona, jak szybko rozpoznałam Theo.
         — Co to było? — zapytałam, mój głos wprost krzyczał "wyjaśnij mi wszystko!". — To ostatnio, oczywiście.

THEO?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz