21 sie 2018

Od Althei C.D Billy Joe

    Tamten Billy, którego znałam ja, znał cały świat, stał się zaledwie wspomnieniem. Oglądając go, przesuwając po nim niedowierzającym spojrzeniem, mogłam tylko liczyć zaistniałe zmiany, które widoczne były gołym okiem. Żadnej jednak nie potrafiłam dopuścić do siebie. Ilekroć ogarniał mnie głęboki szok, ilekroć patrzyłam na niego, do pamięci próbował powrócić mi jego dawny, dobry stan. Obraz ten rozmazywał mi się coraz bardziej, powodując, że przede mną w końcu rozciągał się tylko widok Billy’ego, który sięga po kolejną dawkę alkoholu. A żeby tylko alkoholu. Garstka leków znalazła się w jego gardle zanim w ogóle zdążyłam się zorientować, że miał ją w ręku.
    Nie potrafiłam na to patrzeć.
    - Nie wierzę w to, co widzę. Do cholery, Billy, odstaw to! – Podbiegłam do mnie i uderzyłam z całej siły w butelkę, wytrącając mu ją z rąk. Rozbiła się z hukiem, tworząc na podłodze szeroką plamę. Tak właściwie plama leżała na plamie. Panował tu istny burdel, który przy odsłoniętych roletach stał się jeszcze wyraźniejszy. Jak to mogło stać się tak szybko… – Billy, proszę, spójrz na mnie.
    Nie reagował, więc podniosłam głos.
    - Spójrz. Na. Mnie. – Ostrzegawczo, może nawet groźnie, ucinałam jedno zdanie, wpatrując się w niego.
    W jego gardle prawie utknęła gula wódki. Odwrócił powoli głowę w moją stronę, przestając wgapiać się w rozlaną ciecz. Nie wiedziałam, czego mogę się po nim spodziewać. Jego oczy mogłyby mówić wszystko i nic; grozić mi i przepraszać. Obleciało mnie milion myśli naraz, a ja nie byłam w stanie żadnej się złapać.
    Teraz tylko rzut oka na jego ciało i ogólny stan pozwolił mi stwierdzić, że Billy był naprawdę nękany przez los. Czy w przeszłości czy w teraźniejszości, to w ogóle nie miało znaczenia. Wydarzenia odbiły na nim piętno; stał się słaby, ciął się. Inaczej nie określałam tego czynu, jak tylko słabością.
    - To właśnie ja. Ten, którego znałaś. – Rozłożył teatralnie ręce, na co bezwiednie pokręciłam głową w niedowierzaniu. – I gniję jak ta pizza pod moim łóżkiem. – Wydał z siebie delikatny uśmiech. Miałam ochotę go za to uderzyć.
    Dręczył mnie jeden fakt, ale od tak dawna, że zdążyłam o nim parę razy zapomnieć. Teraz, gdy wręcz wwiercał się w moją duszę, tworząc w niej głęboką dziurę, wydusiłam w końcu coś z siebie takim głosem, jakbym lada moment miała się popłakać.
    - A czy to… też przeze mnie? Wiesz, to wszystko… – Schowałam nieśmiały wzrok. A tam, był przestraszony, nie nieśmiały. Cała dygotałam, wpatrzona w oczy mężczyzny, które nieoczekiwanie złagodniały od momentu, kiedy ostatni raz je widziałam.
    - Nie, Al. Ty się do tego nie przyczyniłaś. Rozumiem twoją decyzją. – Te parę słów sprawiło, że wyzwoliłam z płuc głębokie westchnienie pełne ulgi. – Zależy mi na twoim szczęściu, więc lepiej będzie tak, jak jest teraz. To prawdziwy ja, którego nie widziałaś. – Zachrypł delikatnie. Zastanawiało mnie tylko jakim cudem trzymał się jeszcze na nogach po połknięciu tak wielu tabletek z wódką.
    - Lepiej? – Prychnęłam zirytowana. – Kpisz. A te ukrywanie się, po co to? Dałeś każdemu swoją fałszywą wersję czy mogliśmy widzieć prawdę na scenie? I nie będę szczęśliwa, wiedząc, co robisz ze swoim życiem… – Robiłam się coraz bardziej zawzięta.
    - Na scenie byłem szczęśliwy. Wszystko, co złe, szło w niepamięć. Ten Billy na scenie, to Billy sprzed lat, zanim wszystko się rozpierdoliło. – Mimo że zachowywał pozorny spokój, byłam pewna, że lada chwila ulegnie to zmianie.
    - Ale…
    - Al, ja radzę sobie sam. To moja sprawa. – Stawiał uparcie na swoim i mięśnie w moim ciele bez granicy się napięły. Nie wkurzaj mnie, Moliere, szeptały mi myśli. Pomimo że dokładnie powtarzałam tą samą śpiewkę, co on teraz, nie mogłam pozwolić, by tak to się potoczyło. Jego sprawa jest zupełnie inna od mojej.
    - Widzę, jak sobie radzisz i właśnie dlatego nie pozwolę, byś dalej to robił – ostro zaoponowałam.
    Parsknął w odpowiedzi.
    - Więc co proponujesz? Mam wyjść na ulicę i krzyczeć „hej, to ja, Billy Joe Moliere, facet, który nie radzi sobie z własnym życiem!”? – Zaczął chodzić po całym swoim mieszkaniu, a ja za nim, omijając skocznymi krokami każdą butelkę walającą się na podłodze. – Te blizny nie znikną, Al. Nawet jeśli z tego wyjdę, one dalej będą ze mną.
    - Pokazują, przez co przeszedłeś. Te blizny będą, ale jeśli tylko będziesz chciał, mogą udowodnić twoją siłę, nie słabość, z którą sobie nie radzisz. Po prostu…
    - Al, nie chcę pomocy. Nie mogę tym nikogo obarczać. – Jego język coraz bardziej się plątał. Alkohol zaczął dawać o sobie znać i to był fakt nie do zaprzeczenia. Mężczyzna wskazał ręką drzwi, a jego następne słowa nie wydawały się być wynikiem upojenia. – Powinnaś już wyjść.
    Szedł twardo w moją stronę, wymuszając na mnie kolejne cofnięcia, aż moje plecy nie dotknęły zimnych drzwi. Billy stanął przede mną, wyciągając dłoń do klamki, lecz zanim w ogóle jej dotknął, zatoczył się w powietrzu. Powstrzymałam go przed upadkiem i zaklęłam pod nosem.
    - Jesteś kompletnie pijany… nie zostawię cię, żebyś rozjebał sobie nogę tym szkłem na podłodze. – Zwinnie go minęłam, sprawiając, że oparł się rękoma o drzwi, i zaraz nachyliłam się nad sporymi odłamkami szkła, by je zebrać. Skrzywiłam się, gdy uderzył we mnie nagły smród alkoholu.

[Billy?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz