— Kiedy przestanę przedłużać umowę. Czyli może w wakacje, gdy za nic nie wejdę do tego śmierdzącego schowka. — Przejrzałam się w lustrze i stwierdziłam, że wyglądam jak siedem nieszczęść. Moja skóra przechodziła tę zimę z wyjątkowym trudem. Twarz była pełna przebarwień, a dłonie przesuszone.
Opatuliłam się szalikiem i po raz ostatni przed godziną dwudziestą drugą spojrzałam na Orchideę. Kotka nie wykazała żadnego zainteresowania moimi przygotowaniami do wyjścia. Łypała na mnie jednym niedomkniętym okiem ze swojego legowiska. Chyba tylko moja cera wymknęła się z rutyny. Wszystko inne było… po staremu.
Właśnie zamiatałam okruszki spod stolika numer pięć, gdy za przeszklonymi drzwiami Roseland usłyszałam jakiś chichot i piszczenie, które po chwili stało się głośniejsze. Kątem oka spojrzałam w tamtą stronę. Dwie zupełnie dorosłe dziewczyny obrzucały się śnieżkami – choć w duchu się uśmiechałam, na zewnątrz miałam swój standardowy, kamienny wyraz twarzy. Wyzbyłam się odstraszającego wrażenia, ale chyba nadal nie wydawałam się przyjazna, a tym bardziej radosna… Taką samą minę miałam gdy zobaczyłam, jak jedna z wchodzących kobiet otrzepała kurtkę z białego puchu będąc już wewnątrz, choć w duchu się krzywiłam i pytałam samej siebie, dlaczego nie zrobiła tego chwilę wcześniej, na schodach. Pewnie chroniła się przed ostrzałem, nie widząc biednej, zmęczonej, mizernej kelnerki (kelnerki, nie sprzątaczki) z miotłą w ręce, która zaraz musi poprawić efekty swojej ciężkiej pracy zaburzonej przez na pozór nic nieznaczące otrzepywanie odzienia wierzchniego. Śnieg momentalnie się roztapiał, więc mogłam już pójść do schowka, którego tak nie lubiłam (zwłaszcza latem, choć zimą też nie, sufit w nim przeciekał), wziąć ścierkę, wrócić, powycierać, odłożyć ścierkę i zająć się klientelą. Nie liczyłam na to, że Ellen przestanie trzepać rzęsami do chudego jak patyk bruneta w okularach, zamawiającego kolejnego drinka w barze na tyłach lokalu, więc przez następną godzinę, to jest do przyjścia spóźniającego się codziennie o dokładnie dziewięćdziesiąt osiem minut Tylera, który, gdyby nie był synem szefa, zostałby już dawno wyrzucony, musiałam radzić sobie sama i biegać nie tylko z miotłą, ale również z zamówieniami oraz paragonami między stolikami.
— Dzień dobry, witamy w Roseland — powiedziałam, wręczając dziewczynom od śnieżek menu, dzbanek ze świeżą wodą, talerzyk z plasterkami cytryny (o którym prawie zapomniałam) i dwie szklanki.
— Dziękujemy — odpowiedziała ta druga, która nie otrzepała kurtki zaraz po wejściu.
Stojąc za ladą i przecierając blat, przejeżdżałam wzrokiem od stolika do stolika, patrząc, czy ktoś już zjadł, wychodzi, czy może jest gotowy złożyć zamówienie. Państwo z dwójki ustawiali sztućce na godzinę piątą, gdy dziewczyny od śnieżek nie patrzyły w menu. W pierwszej kolejności poszłam do dziewczyn, bo głodni klienci byli mniej cierpliwi od najedzonego, większego towarzystwa, które zabijało czas rozmową.
— Mogę przyjąć zamówienie? — Raz spoglądałam na nie, a raz na swój żółty, malutki notes. W odpowiedzi otrzymałam skinienie, więc długopis miałam już przy papierze.
Zapisałam czarną kawę o smaku bananowym (sama w życiu bym jej nie wypiła), szarlotkę razy dwa, latte i… Nie spodziewałam się pytań, bo ludzie nigdy nie pytali o ciasta. Natomiast w drugiej części lokalu, to jest restauracji, z wejściem przy równoległej ulicy, gdzie pracowałam znacznie częściej, klienci często mieli problem z wyborem, bo nazwy potraw były dość niestandardowe. Wiele z nich zawierało nazwy kwiatów, kompletnie niezwiązanych z daniem, ale dające akompaniament wystrojowi i konceptowi Roseland. W kawiarni menadżer ograniczył się do odpowiedniego udekorowania wnętrza oraz menu.
— Brownie z truskawkami ostatnio robi furorę — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. — Na czekoladowej polewie umieszczone są pokrojone w plasterki owoce, podobnie jak pomiędzy kolejnymi warstwami ciasta. Jest mniej słodkie, niż by się wydawało.
— W takim razie poproszę. — Pokiwała głową. Jej czarne włosy lekko się poruszyły. Gdy już miałam okazję przyjrzeć się jej z bliska, zauważyłam, jak nietypowa była jej uroda. Nie przyglądałam się długo, a na pewno nie na tyle, aby mogła to zauważyć.
— Brownie z truskawkami i szarlotka dwa razy! — zawołałam po wejściu do kuchni. Nie usłyszałam jednak odpowiedzi.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu – przeszłam się między blatami, weszłam nawet do łazienki dla personelu, ale nigdzie nie widziałam Jasona (Beatrice i Astrid przychodziły na drugą zmianę, nawet nie wiedzieć czemu). Nie miałam czasu na szukanie go. Ruszyłam w stronę baru, który jednocześnie odgradzał restaurację od kawiarni. Skoro ja musiałam przygotować zamówienia, Ellen mogła równie dobrze ruszyć się z miejsca i trochę mi pomóc, chociażby zbierając zamówienia.
— Jesteś mi potrzebna. — Nie chwyciłam jej za ramię, choć skupienie na sobie jej uwagi mogłoby tego wymagać, ale po prostu się nad nią nachyliłam i odezwałam się prosto do jej ucha.
— Jestem zajęta. Poza tym, ty zawsze sobie tak dobrze radzisz… — Nie dokończyła.
— Jeden telefon do szefa. Jeden. — Nie chciałam być niemiła, ale wyglądało na to, że żaden z moich współpracowników nie miał w sobie krzty odpowiedzialności, a skoro tylko ona była na miejscu, musiała za to oberwać. Nie była szczególnie wzruszona, bo jedynie przewróciła oczami. — Zbieraj zamówienia i ogarniaj klientów na sali. Muszę przygotowywać żarcie, bo nie ma nikogo na kuchni.
Tak ze sprzątającej kelnerki, zamieniłam się w gotującą kelnerkę. Chociaż tak naprawdę zdążyłam tylko podejść do lodówki, gdy nagle drzwi do kuchni otworzyły się. Popatrzyłam w tamtą stronę z nadzieją. Widząc w nich Jasona poczułam ulgę, a jednocześnie złość. Co było tak naglącego, że po prostu sobie… wyszedł? Wiedząc, że poza nim nikogo tam nie ma.
— Patrzysz się na mnie tak, jakbyś chciała mnie zabić — zaśmiał się, beztrosko drapiąc się po karku. Miał czas na drapanie karku? Przez chwilę milczałam, więc dodał po chwili: — Coś się stało? Dlaczego w ogóle tu jesteś?
— A dlaczego ciebie tu nie było? — odpowiedziałam pytaniem na pytanie, zachowując spokojny ton.
— Poszedłem zapalić.
— Zajmij się zamówieniami. Dwa razy szarlotka i brownie z truskawkami.
Powstrzymałam się od trzaśnięcia drzwiami, jak na oazę spokoju przystało, stanęłam za ladą i zajęłam się przygotowywaniem kawy. Z tego wszystkiego zapomniałam, jaka miała być, czy dwie porcje, czy jedna, czy trzy, czy dziesięć, ale kiedy tylko sięgnęłam po notes, przypomniałam sobie o czarnej o smaku bananowej, której nigdy bym nie wypiła. Zanim skończyłam jej parzenie, przypomniałam sobie również o latte. Nie dałam po sobie poznać, że jestem wkurzona (nie licząc spojrzenia, które posłałam Jasonowi), ale kłopot z przypomnieniem sobie prostych rzeczy był już złym sygnałem. Czyli coś serio wyprowadziło mnie z równowagi. I pewnie gdyby była to pierwsza taka sytuacja, nie zareagowałabym tak. Natomiast nie był to ani pierwszy raz, ani drugi, ani piąty, ani nawet szesnasty. Dodając tego poranną, krótką rozmowę z Irmą, utwierdziłam się w przekonaniu, że im prędzej przestanę tu pracować, tym bardziej zmniejszam sobie szanse na przejście zawału. Z tak roztrzepaną gromadką ludzi mogłam mieć do czynienia tylko w przedszkolu. Zachowywali się jak dzieci, gdy w pobliżu nie było pani przedszkolanki, której porównanie do naszego szefa o mało co nie wywoływało we mnie uśmiechu. Tłusty Walliams opiekujący się rozwydrzonymi brzdącami.
Starając się uśmiechnąć (a uprzednio biorąc trzy głębokie wdechy), zaniosłam dwie filiżanki do stolika dziewczyn od śnieżek. Nie miałam nawet odwagi analizować, czy są bardzo niezadowolone z powodu zwłoki. Po wymruczeniu cichego „proszę”, obróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę kuchni. Zanim jednak otworzyłam drzwi, rozejrzałam się po sali. Ellen faktycznie zajmowała się klientami. Na pewno miała zamiar to sobie zapamiętać, ale tego wymagała sytuacja. Chudzielec mógł zaczekać. Jason na szczęście zostawił już dla mnie na blacie szarlotkę i brownie z truskawkami. W kuchni usłyszałam również głos Beatrice, i bardzo dobrze, bo napływało coraz więcej klientów. Szarlotki były na dwóch osobnych talerzykach, więc chwyciłam z szuflady czystą szpachelkę i przełożyłam jeden z kawałków (uprzednio bezpiecznie stawiając je na powierzchni blatu, bo robienie tego w powietrzu z brownie na ręce byłoby iście niebezpieczne). Coraz spokojniejsza zaniosłam zamówienie do dziewczyn od śnieżek. Stanęłam zaraz przy stoliku, przy zdecydowanie zbyt krótkim dystansie dwóch centymetrów (mniej lub więcej, nie chodziłam z linijką do pracy). Stawiałam brownie, gdy usłyszałam otwieranie drzwi, śmiech i wpadający do środka wiatr. Stawiałam szarlotkę, gdy poczułam, że coś wpada na mnie z impetem. Podparłam się o stół, ale coś się wywróciło, więc finalnie wylądowałam z biustem na szarlotce, a twarzą na brownie. Widząc krótkie, wściekle czerwone włosy, wiedziałam, że to na pewno Astrid z Tylerem. Wchodząc pewnie tańczyli, skakali, bądź robili coś równie idiotycznego i dziecinnego.
— Oj? — zapiszczała swoim i tak wyjątkowo niskim głosem, po czym zaśmiała się.
— Najmocniej przepraszam — powiedziałam, powoli podnosząc się ze stolika i posyłając gwoździe swoim spojrzeniem w stronę pewnej nieodpowiedzialnej dwójki. Chyba nie chciałam zobaczyć miny moich klientek.
No a z tego wszystkiego zapomniałam o klientach ze stolika numer dwa. Oby Ellen już to załatwiła.
Katfrin?
+10PD
+10PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz