8 cze 2019

Od Louise C.D Theo

     Kiwam lekko głową i odwracam się na pięcie. Mam wrażenie, że emocje szarpią mną dosłownie na wszystkie możliwe strony — jednocześnie czuję podekscytowanie, strach, nadzieję i nieco ekscytacji, która pcha mnie do przodu i mobilizuje do działania. Louise Watson zabawi się w małego detektywa i uratuje swojego niewinnego przyjaciela. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie to, że nawet nie wiem, jak się za to wszystko zabrać i udowodnić, iż winowajcą jest Rocks, co wydaje się być dość trudną sztuką. Och, jeszcze trudniejsze będzie przeszukanie tych ruin nawet pod nieobecność tych badziorów, w każdym momencie mogą wrócić i bum, pomimo tego, że zabiorę dwóch policjantów ze sobą, najpewniej będzie ich pięć razy więcej i pobiją nas tak, że nie będziemy mogli się ruszać. Powracając do rzeczywistości, wychodzę z tego pomieszczenia i kieruję się w stronę biura komisarza sprawującego pieczę nad całą tą sprawą. Puk, puk, otwieram drzwi i wślizguję się do oświetlonego słabym światłem żarówki pokoju. Mężczyzna unosi wzrok znad papieru i unosi czapkę, tak właściwie to zdejmuje ją i odrzuca na fotel stojący przy ścianie.
     — Watson. — Delikatnie unosi kąciki ust. — Usiądź. Co takiego cię sprowadza? — Odwraca się i zaczyna grzebać w segregatorach. Jeden z nich zatytułowany jest “Theo Andrews” i należy do cieńszych zbiorów, w końcu sprawa jest świeża jak pierwsze grzyby. — O, czyżby sprawa pana Andrews? Powiem ci, że mnie to nieźle zamieszało w głowie — oznajmia, kładąc segregator na blacie biurka. Przerzuca kilka stron, aż dociera do koszulki ze zdjęciami. — Spójrz. — Wskazuje na mężczyznę uchwyconego na fotografii. Kadr z monitoringu. — To sprawca pożaru. A to… — Idzie kartkę dalej — …to jest postura Theo, który był widziany rano pod pomnikiem w zachodniej części miasta.


     Przypatruję się obu zdjęciom, opuszkiem palca wodząc po plecach, cóż, najpewniej Rocksa. Komisarz Robinson jest święcie przekonany, że się nie myli, a winowajca właśnie gnije w dobówce. Sama nie wiem, czy mogę liczyć na jego pomoc, jednak każda sekunda się liczy — muszę załatwić wszystko tak szybko, jak tylko to możliwe, w przeciwnym wypadku mogę powiedzieć Theo “do zobaczenia” i zobaczyć się z nim za jakieś… dobre parę lat, znając nasz system prawny. Dla nich to wszystko jedno, czy zamkną bezdomnego, niewinnego czy zbira, ale ja stracę przyjaciela, a on należną wolność, co nie jest w żadnym stopniu w porządku.
     — Musi mi pan pomóc — odzywam się po minutach milczenia. — Sprawa jest poważna, a ja potrzebuję wsparcia.
     Zamyka segregator i patrzy w moje oczy.
     — Watson, to tak nie…
     — Mam pełne prawo powęszyć — przerywam mu. — Potrzebuję dwóch policjantów, najlepiej takich, którzy nie narobią w spodnie, gdy zobaczą kilka umięśnionych brutali.
     — Nie poślę swoich ludzi, nie znasz podstawowch zasad! — wybucha dość szybko, spodziewałam się bonusowych sześćdziesięciu sekund. — Policja się tym zajmie, do cholery, nie wtrącaj się. — Nakazuje. Opiera się o biurko dłońmi, zaciskając usta. — Przestań zachowywać się jak twój ojciec, Louise.
     — Nie martw się o to, wujku. — Uśmiecham się serdecznie. — Z tego już wyrosłam.
     Pewnym krokiem kieruję się w stronę drzwi.
     — To których mam wziąć? — pytam, kiedy palcami dotykam klamki.
     — Ni… kurwa — zawiesza się. — Sand i Robinsona II Powiedz, że taki jest rozkaz.
     Odwracam się zwinnie i unoszę brew.
     — Naprawdę? Nazwałeś Tylera Tylerem tylko po to, żeby miał przydomek II? — pytam z kpiną.
     — Idź już, Watson i zajmij się tym swoim pożal się Boże śledztwem.
***
     Po dość długiej i męczącej sprzeczce pod tytułem “Mamy jechać radiowozem czy zwykłym samochodem” wsiadamy do czarnego samochodu Sand, która od początku była za wyborem właśnie jego. Sama kobieta wygląda na profesjonalistkę i myślę, że jest świadoma tego, jak barwnie może być za jakieś pół godziny w ruinach, których adres podał mi Theo jeszcze na policji. Tyler z kolei dąsa się ile wlezie i próbuje wmówić mi, iż to bez sensu, bo “ten zapchlony bezdomny” prędzej czy później okaże się sprawcą. Momentami mam ochotę powiedzieć coś w rodzaju “jesteś taki, jak ojciec, Robinson”, ale gryzę się w język — przede mną istotne zadanie, muszę wziąć przykład z Sand i zachować powagę, bez względu na humorki Tylera. Oboje doskonale wiemy, jak kończą się nasze spory, ileż razy popychaliśmy się jeszcze za dzieciaka.
     — Zaparkuję tutaj. — Madison wjeżdża na opustoszały parking. — Weź to, w razie potrzeby, kliknij czerwony przycisk, a my przybiegniemy. Będziemy w pobliżu, za siatką.
     Kiwam delikatnie głową i wspólnie opuszczamy samochód, kierując się w stronę ruin. Żadne z nas nie wie, czy szajka czai się w pobliżu, czy na tę chwilę ich nie ma. Omijamy krzaki i druty wystające z ziemi, aż stajemy tuż przed starym, walącym się budynkiem. Dobiegają nas szelesty, głosy i śmiechy, wszystkie są męskie. Przez okno wpół pozbawione szkła widać kilka głów, na środku pokoju szaleje płomyczek świeczki. Rozglądam się, wzrokiem wyszukując sylwetek kompanów, na kilka chwil zapominając, iż zostali oni w samochodzie. Adrenalina w mojej krwi szaleje, jednakże priorytetem nie jest dobre samopoczucie, a uniewinnienie Theo, czyli, tak właściwie, robota trudna jak nic innego.
     Głosy są coraz głośniejsze, nie jestem w stanie rozszyfrować, o czym tak zawzięcie dyskutują zbrodniarze, aczkolwiek przypomina to kłótnię, już nie kulturalną wymianę zdań. Cóż, czego można spodziewać się po bandzie przestępców, oszustów i agresorów. Kiedy próbuję się skupić, zaczynają przekrzykiwać się coraz bardziej, aż finalnie ucisza ich mężczyzna, który kilka sekund temu stanął na środku pokoju. Widać, że przewodzi grupą i w głowie mam jedną myśl — Nathan Rocks. Wysoki, raczej szczupły, kolor jego włosów jest ciemniejszy od tych Theo, co jest raczej zasługą słabego światła świecy, aniżeli faktyczną różnicą. Nie jestem w stanie opisać dokładnie, co ma na sobie, jednak staram się zapamiętać najważniejsze elementy, byleby jakoś pomóc w świetle. Choć początkowo rozumiem jego słowa całkiem dokładnie, tak z każdym kolejnym słowem jest coraz gorzej, bo albo jego grupa hałasuje, albo on mówi zbyt niewyraźnie. Gdyby nie wybite okno, dosłownie nie słyszałabym nic. Ale tak, słyszę, rozmawiają na temat podpalenia tego budynku, tego jestem akurat pewna. Klikam zielony przycisk na tym dziwnym sprzęcie i przykładam go nieco bliżej, aby Robinson i Sand mogli usłyszeć istotne fragmenty rozmowy.
     — Ale szefie, co będzie, jeżeli cię złapią? — pyta czarnoskóry siedzący dosłownie na przeciwko mnie. Drapie się po brodzie i wbija wzrok w Rocksa.
     Rocks milczy, po czym przystaje w miejscu, bo nie słyszę już kroków. Wcześniej były słyszalne.
     — Nie złapią, Kaden. Nie złapią.
     Jest cholernie pewny siebie. Mam ochotę wstać i wykrzyczeć, że są zatrzymani i oskarżeni o podpalenie punktu, jednakże, po pierwsze, nie jestem policjantem, po drugie, jest nas trójka, zaś po drugiej stronie ringu z dwudziestka, jak nie trzydziestka napakowanych, doświadczonych ludzi, hm, ulicy. Słucham dalej.
     — Podrzucimy jeszcze to — dodaje. Staram się wychylić jak najmocniej, żeby zobaczyć, co trzyma w dłoni. Na darmo, prędzej mnie zauważą, aniżeli ja osiągnę sukces. — Wtedy psy będą mieć pewność, że to Andrews.
     Nagle wszyscy zaczynają klaskać. Nie wiem, co właśnie się stało, ale moje zgięte nogi zamieniają się w watę, zaczynam się trząść i po prostu robi mi się słabo. Wtedy psy będą mieć pewność, że to Andrews. Przypominam sobie o nagraniu, iż to wszystko słyszą Madison z Tylerem, ale to mi nie pomaga. Nie kucam tam dłużej, jak najciszej oddalam się od budynku i wsiadam do samochodu z ciemnymi szybami. Jest zamknięty, jednakże po kilku próbach dopukania się do niego, udaje mi się wsiąść do środka.
     — Trzeba poczekać — mówi Maddy. — Jeżeli to, o czym mówił ten gościu to tak zabójcza broń, z pomocą tego nagrania odwrócimy kota ogonem i wyjdzie na to, że wykorzysta swoją broń przeciwko sobie.
     — Nie możemy czekać — jęczę. — Nie wiemy, kiedy oni zaczną…
     — Zaufaj mi, Watson — odzywa się Tyler. — Zaczną działać już jutro.
***
     Tego dnia nie wybieram się do Theo. Poprzedniego również tam nie byłam. Właściwie to tylko leżę na łóżku, obok mnie rozłożył się kocur, który raz po raz pomrukuje, kiedy moja ręka trąci jego łepek. Mama krząta się po kuchni, tata wybył gdzieś poza miasto i pewnie wróci za kilka godzin. Wpatruję się w sufit i staram się ignorować tę ciszę, jaka wyraźnie dobija się do moich uszu. Raz coś nucę, innym razem mówię do Kota, po prostu próbuję odciągnąć swoje myśli od tej jeden sprawy, która dręczy mnie od kilku dni. W głębi duszy tłumaczę sobie to wszystko i wybielam te oskarżenia głupimi argumentami, iż go przecież znam i że to musiał być Rocks. Odwiedziłam policję trzy dni temu, kilkanaście godzin po tym, jak wraz z Sand i Robinsonem II odwiedziliśmy jego bandę, a dokładniej miejscówkę, w której się znajdowali. Tyler powiedział, że zaczną działać jutro. Jutro? To jutro było właśnie trzy dni temu. A teraz cisza. Nikt nic nie mówi, nikt mnie nie informuje. Ba!, po prostu Rocks wciąż nie zadziałał. Wciąż siedzi na dupie i czeka na moment, gdzie dolanie oliwy do ognia będzie najlepszą decyzją i skończy się najtragiczniej. Policja nie potrafi działać, a my jesteśmy bezsilni. Policja ma nagranie, ale nic z tym nie robi. Próbują działać, ale nie są w stanie. Oni nie wierzą w niewinność Theo, bo nie mają wglądu na to, co tam się działo. Wtedy powiedzieli mi, że to niewystarczający dowód i stanie się nim tylko wtedy, kiedy do podłożenia tej rzeczy faktycznie dojdzie. Tylko kiedy? Gdy będzie już za późno?
     Nagle telefon dzwoni, na ekranie pojawia się numer nieznany, a kiedy kilkam na zieloną słuchaweczkę, rozlega się męski głos.
     — Odnaleziono identyfikator Theo — mówi rozmówca po moim “halo”. — Pracowniczy, plakietka z cukierni.
     Odgaduję, iż rozmawiam właśnie z Tylerem Robinsonem, w sensie, tym pierwszym, ojcem Tylera Robinsona II. Nie brzmi na zadowolonego, pewnie oczekuje ode mnie szybkiej reakcji i zakończenia tego. Ale nie, nagle we mnie zaczynają mieszać się najróżniejsze emocje i mam wrażenie, że zaraz pęknę. Nie wiem, czy to szczęście, czy co innego, jednak teoretycznie mamy szansę uniewinnić mojego przyjaciela i wsadzić do więzienia Rocksa. Jest taka okazja i nie mogę jej zmarnować.
     Już pół godziny później wchodzę na komisariat i kieruję się w stronę dobrze znanego pomieszczenia. Wujek siedzi przy biurku, jakby czekał na mnie od tych trzydziestu minut.
     — Dzień dobry, Louise — wita się, ale nawet nie drgnął. Jedynie jego wargi uniosły się i opadły. — W piątek jest rozprawa w tej sprawie. Nie pomyślałem, że kiedykolwiek to powiem, ale musisz znaleźć panu Andrews dobrego prawnika. Nie oceniam jego szans, jednak to zawsze mniejsze ryzyko. Mamy nagranie, mamy ten identyfikator, na tym kończy się nasza rola, wszystko jest w rękach władz wyższych. Do czasu rozprawy twój kolega będzie siedział w policyjnym więzieniu, jak głoszą przepisy.
     Nie mam ochoty na rozmowę z nim. Jest oschły, jest po prostu chujem. Kiwam głową i wychodzę, w pełni świadoma tego, że teraz mogę liczyć tylko na siebie, prawnika i na szczęście, o ile w ogóle mi ono dopisze.
***
     Jest poniedziałkowy poranek. Do rozprawy pozostało pięć dni, a na mojej głowie było jeszcze odnalezienie dobrego prawnika i kilku poszlak, które pomogłyby mi w przekonaniu sędzi, iż Theo jest naprawdę niewinny i nic nie łączy go z tą sprawą. Cały weekend szukałam w internecie kancelarii, które mogłyby pomóc mi i jemu w tej sytuacji, jednakże zawsze było jakieś ale. Będąc w przysłowiowej kropce, decyduję się na rzecz, która nawet nie była w moim planie. Schodzę na dół, aby porozmawiać z rodzicami. Na moje szczęście, wiedzą o całej tej sytuacji i przynajmniej nie wypytują mnie, po co mi prawnik.
     — Cholera. Naprawdę potrzebujecie kogoś dobrego. — Ojciec łapie się za brodę i pociera krótkie, siwe włoski palcami. — Kiedyś miałem takiego znajomego, nazywał się jakoś dziwnie, ale powinienem mieć do niego numer, to nie było tak dawno. — Spogląda na mamę, która szuka czegoś w telefonie. Po kilku chwilach odwraca go w stronę taty i pokazuje mu coś. — Atlas Hawthorne. Albo Hawthorne Atlas. Nie mam pojęcia. Poczekaj, zadzwonię.
     Tata wstaje od stołu i zostaję z mamą sam na sam. Wbija we mnie spojrzenie, jakby trochę z politowaniem i zarazem współczuciem. Zastanawiam się, co takiego ma w głowie, patrząc na swoją córkę. Dorosłą córkę, która wplątała się w coś takiego i teraz szuka prawnika, żeby ochronić przyjaciela. Własne dziecko, jakie ma za sobą już nieco więcej, niż zdarte kolanko, jedynkę z kartkówki z matematyki czy śmierć ukochanego zwierzaka. Nie wiem, co chciałabym jej teraz powiedzieć, bo ta sytuacja jest dziwna. Nie przyszłam tutaj po to, żeby się rozżalać nad tym, jak potoczyły się sprawy. Potrzebuję pomocy prawnej, nie rodzicielskiej. Jestem świadoma tego, że najchętniej by na mnie nakrzyczała, co ja takiego wyprawiam, ale wtedy powiedziałabym, iż już odpowiadam za siebie. Po moich słowach byłoby tylko gorzej, bo odparłaby, że skoro żyję według własnych zasad, niech wyprowadzę się w domu. Wyszłabym z salonu i trzasnęła drzwiami dokładnie tak, jak robiłam to jakieś sześć lat temu po każdej kłótni. Po prostu nie potrafiłabym opuścić tego domu.
     Tata wraca z uśmiechem, oznajmiając, że Theo ma już prawnika, a przynajmniej tak mu się wydaje.
***
     Przedostatnim elementem mojego śledztwa jest rozmowa z jego przyjaciółmi. Przyjaciółmi, kompanami, to bez różnicy, po prostu muszę ich przesłuchać, zapytać, co Theo robił i czy, w razie, gdyby coś wiedzieli, mogliby zeznawać w sądzie. Byłam u Theo we wtorek, co prawda nie mówiłam mu jeszcze o prawniku, aczkolwiek zapytałam, gdzie mogą przebywać Thor z Trevorem. Swoją drogą, nie przyznałam mu się, ale bawi mnie fakt, że imiona ich i jego zaczynają się na T, choć dotychczas naprawdę nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nocy z wtorku na środę nie przesypiam. Można powiedzieć, że koczuję przy oknie i zastanawiam się, co teraz. Wszystko jest tak pokręcone, a ja sama nie wiem, co robić teraz. Tyle możliwości. Tyle wyjść. Czy to Rocks zawinił? Czy Theo powiedział samą prawdę? Jak dobrym prawnikiem okaże się Atlas Hawthorne? Nie wiem, nie wiem i jeszcze raz nie wiem.
     — Nie zasnęłaś? — pyta Noah, siadając na łóżku. — Lou, nie możesz się tak męczyć. Widzę przecież, jak to na ciebie działa. — Dopiero wtedy, kiedy słyszę skrzypienie materaca, odwracam się do niego. Stoi kilka metrów ode mnie, co wcale nie pomaga. Niech podejdzie, potrzebuję tego.
     Uśmiecha się delikatnie, a blask wschodzącego słońca oświetla jego twarz, ale tylko w połowie. Patrzę na jego oczy, które wywołują przedziwne uczucie w brzuchu. Czuję się tak źle, ale część mnie jest przeszczęśliwa, bo naprzeciw mnie stoi ten cudowny mężczyzna, za którego oddałabym życie. Nie chcę, żeby się martwił. Nie z mojego powodu. Nie zasługuje na to.
     — Hej, Louise. — Podchodzi bliżej, pokonując całą odległość między nami. Dotyka mojego ramienia i znów unosi kąciki ust, gdy spoglądamy na siebie. — Theo to twój przyjaciel i wiem dobrze, że to naprawdę trudna sytuacja. Ale spójrz na to inaczej. Macie dowody, prawnika, jeszcze jeden krok i będziecie przy mecie, a po rozprawie to już w ogóle będziesz mogła odetchnąć. Poza tym, zajmij się też sobą, nie możesz zaniedbywać swojego zdrowia psychicznego.
     Zastanawiam się, kiedy Noah stał się… taki. Kiedy go poznałam, nie lubiłam go. Był niemiły, cyniczny, naprawdę ciężki i irytujący. Ale z czasem wszystko zaczęło układać się inaczej i po jakimś czasie nareszcie związaliśmy się, nie mówiąc sobie tego niesamowitego Kocham cię. Mam wrażenie, że jesteśmy nieco inni. Inni pod każdym względem. Różnimy się charakterem, w niektórych momentach też poglądami, zachowaniem czy podejściem do świata i problemów. Nasz związek nieco odbiega od związków moich przyjaciół, którzy wkładają sobie języki do gardeł w każdym miejscu i pieprzą się gdzie popadnie. Teoretycznie teraz powinniśmy uprawiać seks, a nie rozmawiać o tym, jak rozwiązać problem z sądem. To nie jest złe. Nie jest złe w żadnym stopniu.
     — Wiem, Noah. Próbuję cały czas. Tylko to wszystko jest tak… tak chore. Prawo panujące w tym kraju jest okropne i niesprawiedliwe, tutejsi policjanci również inteligencją nie grzeszą. Nawet nie wiemy, czy wygramy tę rozprawę, bo wszystko jest możliwe. Groźby, łapówki albo… coś zwyczajnego, po prostu idiotyzm sędzi czy cokolwiek. Wszystko może stanąć na drodze — wyznaję. — Ja tylko chcę pomóc.
     Kąciki oczu zaczynają mnie piec, powoli ból przejmuje cały obszar oczu. Mrugam kilkakrotnie, aby w jakiś sposób zatamować łzy, jednak, jak to zazwyczaj, nie udaje mi się kompletnie. Zrzucam nogi z parapetu i siedzę przodem do Noah. Nie czekając ani sekundy dłużej, układam swoje ręce na jego szyi i przysuwam się do potężnej klatki piersiowej. Słyszę jego bicie serca i równy oddech, tak niepozorne rzeczy zawsze mnie uspokajają. Czuję bijące od niego ciepło, które przenika do mojego ciała i już po chwili czuję się lepiej, bo wiem, że on tu jest i mogę na niego liczyć, bez względu na wszystko. Głowę odsuwam najwcześniej, żeby następnie unieść się nieco wyżej i złożyć pocałunek na ustach Noah. Odwzajemnia go i w głębi duszy modlę się, aby trwało to jak najdłużej. Widocznie czyta mi w myślach, bo delikatnie wsuwa dłonie pod moje uda i pomaga mi się podnieść. Oplatam go nogami. Chłopak odchodzi od parapetu, ściskając mnie najmocniej, jak tylko może. Wbrew pozorom, to cudowne uczucie, szczególnie, kiedy nie przerywamy pocałunku.
***
     Idę jedną z ulic Carry, w dłoni ściskając pasek od małej torebki, w której ukryty jest dyktafon. Z jednej strony czuję strach związany z nimi (w końcu to oni chcieli mnie okraść), a z drugiej wiem, że to wszystko będzie nagrywane, a kilka metrów dalej czekać będzie Noah, Robinson II i Sand, gotowi na pomoc.
     Thor i Trevor wcale nie wyglądają przyjemnie. Oboje ubrani są w jakieś szmaty (naprawdę rozumiem ich sytuację, jednakże właśnie po tych szmatach widać, że mają totalnie gdzieś to, jaki stan materialny towarzyszy im przez życie), przegryzają coś i na zmianę łykają piwo z jednej puszki. Nie czuję tak strasznego smrodu alkoholu, więc chociaż mam nadzieję, że są w miarę trzeźwi.
     — Hoho, Thor, kogo tu mamy! — mówi jeden z nich, wskazując na mnie palcem. — Co taka dziewczyna robi w tych okolicach?
     Biorę głęboki wdech. To będzie ciężka rozmowa.
     — Nazywam się Louise Watson, jestem znajomą Theo. Z tego, co mi wiadomo, znacie się dość dobrze.
     Mężczyźni wymieniają spojrzenia i wybuchają gorzkim śmiechem.
     — Pewnie, że tak. Ciebie też znamy. Jeszcze pytasz — odzywa się, jak mniemam, Thor. — Strasznie niemiły chuj. Niby to umięśnione, ale mózg ma jak orzeszek. Poza tym, handluje narkotykami, więc chociaż taki z niego pożytek.
     — Słucham?
     — To, co słyszysz. Nieprzyjemny typ, nawet zniżki nie chciał dać!
     — Kurwa, Thor, nie pij już tyle, bo ci się w tym łbie przewraca. — Trevor wyrywa mu puszkę z dłoni. — Pyta pewnie o naszego Theo, baranie.
     — Aaaa. Było tak od razu, ruda — mruczy. — Niewiele lepszy. Ten łajdak jest niewdzięczny jak nic. My mu całe życie dupę ratujemy, nie pozwalamy umrzeć z głodu, a on… och, Boże.
     Mrużę oczy, jakby to pomogło mi w upewnieniu się, czy znowu nie pomylił osób. Ale na to nie wygląda, drugi facet kiwa głową, jakby z uznaniem. Co jest? Nie powiedział mi o czymś?
     — Wiecie o tym, że jest w areszcie? — pytam.
     Tym razem kręcą głowami i unoszą lekko brwi.
     — Jest oskarżony o podpalenie budynku — wyjaśniam. — Był z wami w zeszły czwartek?
     — Eee — Trevor zawiesza się, a Thor milczy. — No nie. O której to było?
     — Późno w nocy.
     — Mówił, że będzie koło kościoła.
     — No ale znamy typa, który miał się z nim spotkać chyba koło północy.
     — Po co? To znaczy… kto to jest?
     — Na pewno nie po narkotyki — chichocze Thor.
     — Przygłupie, bałwanie, skończony głąbie, kurwa, zamknąłbyś się! — Uderza go w bok Trevor. Następnie przenosi spojrzenie na mnie. — Nie powiemy ci, bo nakablujesz na nas.
     W jednej chwili wszystko pokręciło się jeszcze bardziej. Nie, nie, nie. Theo nie może. Theo nie bierze narkotyków. Proszę, niech to nie będzie prawda. Wszystko, ale nie to. Każdy, ale nie on.
     Wyjmuję z torebki sto avarów.
     — Jak się nazywa i gdzie go znajdę? — pytam po raz drugi.
     Jeden wystawia rękę, ale drugi każe mu ją cofnąć.
     — Więcej.
     Wyjmuję pięćdziesiąt.
     — Jeszcze trochę.
     Kolejne pięćdziesiąt trafia do mojej dłoni, dając łączną sumę dwustu avarów. Przechwytują je.
     — Mars Wellington — odpowiada w końcu Trevor. — Kręci się za budynkiem teatru w Nashville. Jeżeli nie tam, znajdziesz go w okolicach starej fabryki w Orlando. Tylko ani słowa o nas, bo znajdziemy cię i poszatkujemy.
***
     Tym razem sprawa jest jeszcze gorsza. Nie idę sama, a ze sznurem policjantów, którzy powinni uratować mnie w sytuacji, gdyby Wellington chciał zrobić mi krzywdę. Szczerze powiedziawszy, nie chciało mi się wierzyć, że diler koczowałby za tak popularnym miejscem, jakim jest teatr Nashville. Z tego względu udajemy się do Orlando. Jedyną fabryką znajdującą się w tamtym regionie jest, a właściwie była fabryka, gdzie produkowano bodajże dywany i inne takie rzeczy, jednakże upadła już szmat czasu temu. Budynek to ruiny, dosłownie ruiny, które są w stanie zawalić się w każdej chwili. Noah trzy razy pyta mnie, czy aby na pewno chcę iść sama, lecz za każdym razem odpowiadam, że sama dam radę. Tylko najgorsze jest to, że sama nie wiem, czy to mi się uda.
     Idę po wydeptanej ścieżce, omijając kałuże i większe błoto. Kiedy zaglądam za wschodnią ściankę ruin, moim oczom ukazuje się wysoka sylwetka. Zakapturzony mężczyzna jest bez wątpienia sam, zapewne na kogoś czeka. Nie widzę wiele, na pewno ubrany jest na czarno i, cóż, to zapewne właśnie Mars Wellington. Serce bije mi jak oszalałe.
     — Wellington? — wyrywa mi się. Zaczyna się szalona zabawa.
     Chłopak odwraca się gwałtownie.
     — Zależy, kto pyta — odpowiada, a na jego twarz wpełza uśmiech. — Oho, widzę, że pyta ktoś ładniutki. Tak, złotko, we własnej osobie.
     Mój brzuch zaczyna wariować. Dosłownie. Kurwa, boję się jak nigdy. Mogę się założyć, że jest pod wpływem jakiejś substancji.
     — Nie przyszłam tu po to, żeby się z tobą umawiać — ucinam ten temat. Cóż, on wyraźnie nie jest taki pewny co do tego.
     — Mój następny klient przyjdzie za jakąś godzinę, więc na spokojnie zaliczymy szybki numerek — kontynuuje. — No chodź.
     I wtedy przed oczami pojawia mi się ten obraz. To było rok temu. Rok, może rok z hakiem. Ta noc, było tak ciemno. Wyszłam z domu Browna po kłótni i szłam, po prostu szłam, moje policzki piekły od łez, podobnie zresztą jak oczy. Wtedy nie wiedziałam, że nie powinnam. Chciałam wrócić do siebie, mieć to wszystko za sobą, bo doskwierał mi nie tylko chłód, ale i poczucie sumienia za tamten spór. Ale nagle pojawił się on. Nie wiem, kiedy zaciągnął mnie gdzieś w krzaki. Płakałam, płakałam i jeszcze raz płakałam. Rozbierał mnie, był brutalny i zarazem podekscytowany. Stopniowo przestawałam czuć i w pewnej chwili było mi już obojętne, co ze mną zrobi, bo mógł zrobić wszystko. I tak czułam się jak szmata, bez względu na to, czy tylko mnie rozebrał, czy doszłoby do czegoś innego. Ten człowiek prawie mnie zgwałcił.
     Choć nie stoję przed nim, tylko przed Marsem Wellingtonem, czuję te same emocje. Tylko teraz on powiedział, czego chce. Ogarnia mnie paraliż, choć mężczyzna wyraźnie się do mnie zbliża. Mogę nacisnąć ten pieprzony przycisk w sprzęcie ukrytym w moim telefonie i policja przybiegnie. Uratują mnie.
     Dłoń Marsa układa się na mojej talii, zjeżdża nieco niżej, aż finalnie zaciska się na pośladku.
     — Jak ja uwielbiam takie uległe dziewczynki.
     Mnóstwo myśli. Coś mnie blokuje. Nie jestem w stanie się ruszyć. Tylko patrzę na niego i zastanawiam się, dlaczego, do cholery, to wszystko tak wygląda. Dlaczego ja.
     Powiedział coś obrzydliwego, a ja nic nie zrobiłam. Dokłada drugą rękę i po raz kolejny ściska moje pośladki, jakby były jakąś zabawką. Albo piłeczką, którą ściska się, gdy oddaje się krew. Dlaczego nie zaufałam Noah i nie zostałam tam?
     Delikatnie rozpina guzik swoich jeansów. Próbuję odnaleźć dłonią torebkę. Zacina mu się suwak, mam dodatkowe sekundy. To wszystko okazuje się zbawienne, bo odsuwam suwak i szybkim ruchem naciskam guzik. Oddycham ciężko, acz nieco pewniej. Przyjdą. Za moment. Przyjdą. Tylko niech zdążą. Błagam, niech zdążą.
     Mars unosi brew i spogląda w dół, jakby dając mi do zrozumienia, bym zrobiła to samo. Robię to, w przeciwnym razie mogłoby być tylko gorzej. Wellington układa jedną z dłoni na swoim przyrodzeniu, a ja zamykam oczy. Zaraz zwymiotuję. Czuję, jak w moim gardle rośnie gula.
     Nagle ktoś przybiega. Uścisk rozluźnia się, a mężczyzna stojący tuż przy mnie ląduje na ziemi. Z jego nosa leci krew, która rozlewa się po całej twarzy. Zza mojego ciała wychodzi Noah, spoglądający na dilera spod przymrużonych powiek. Przykuca przy nim.
     — Theo Andrews — syczy. — Widziałeś się z nim?
     Mars delikatnie kręci głową.
     — Powiedz kurwa prawdę. Prędzej czy później to wyjdzie na jaw i policja o wszystkim się dowie.
     Nie wiem, czy kłamie, czy faktycznie mówi tak, jak było. Może powiedzieć, że tak i być wolnym, ale równie dobrze, iż nie, wtedy Noah go wypuści. Żadne z nas nie wie, jak było naprawdę. Ale wypuszcza go. To znaczy, taki był plan. Nie spodziewaliśmy się, że policja obstawi całą fabrykę, choć, cóż, jaki normalny komisarz przepuściłby okazję na schwytanie dilera, który na dodatek chciał zmusić kogoś do stosunku?
     Największym problemem jest to, że Thor i Trevor kłamali.
***
     — I właśnie to mnie niepokoi — mówię, opierając się głową o kraty. — Twoi koledzy powiedzieli przecież, że kupowałeś od niego narkotyki. Monitoring przy kościele zarejestrował ciebie samego, Wellington również mówił, że cię nie widział. Więc dlaczego mnie okłamali?
     Theo krąży po celi, siada na łóżku, po czym znów wstaje i tak w kółko. Widzę, jak drży, szczególnie, kiedy znajduje się blisko i wyraźnie dostrzegam jego dłonie. Czy to wyraz jego strachu? Najpewniej.
     — Nie wiem, Louise — odpowiada z namacalną bezradnością. — Sam już nie wiem.
     Siadam na stołku, który pożyczyłam sobie od strażnika. To pomieszczenie zaczęło przyprawiać mnie o zawroty głowy. Mam dość tej całej sytuacji i tego, jak strasznie pomieszane są te wszystkie fakty. Wszystko szło dobrze, a tu nagle Thor i Trevor zburzyli idealną, logiczną wieżę, której zadaniem była obrona Theo. Grunt, iż wciąż mamy dobrego prawnika.
     Jego przyjaciele mówili, że jest niewdzięcznym łajdakiem. Jego przyjaciele kłamali na jego temat.
     — Może to dlatego, że spędzam z tobą tak dużo czasu. Może tego nie rozumieją…
     Kiwam lekko głową, bo to brzmi całkiem sensownie.
     W takich chwilach chciałabym go przytulić, jednak coś nam to uniemożliwia.

theo?

+40PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz