„Moliere się stacza”
Widziałem co się ze mną stało.
Umarłem. Siedziałem właśnie pod drzwiami, oparty o nie plecami. Pokłóciłem się
z rodzicami. Wygarnąłem im wszystko, co myślałem. Powiedziałem ojcu, jak bardzo
go nienawidzę. za to co mi robił. Zarzuciłem matce, że przez jej brak reakcji,
Hannah bała się ojca gdy była mała. Płakała po nocach. A ja sam miałem problemy
psychiczne. To wszystko ich wina. Nie opiekowali się nami, a przynajmniej mną.
Byłem pozostawiony sam sobie, co prawda, mama opłaciła mi lekcje śpiewu, ale
tylko początkowo. Pracowałem na to wszystko. Sam. To tylko dzięki mojemu
uporowi byłem teraz tu, gdzie byłem. Mój wzrok padł na podarte teksty piosenek,
na gitarę, porzuconą w kącie, zakurzoną. Nie dotykaną od długiego czasu. Nie
umiałem już grać, ani komponować. Po prostu nie umiałem.
— Billy — Ciche pukanie do drzwi
zwróciło moją uwagę, jednak po chwili było bardziej energiczne — Wiem, że tam
jesteś. Proszę otwórz, porozmawiajmy o tym. O tym wszystkim… To ja, Al.
Otworzyłem szeroko oczy, Al.? Co
ona tu robi? Z resztą, nie ważne. Wstałem z podłogi, po czym wchodząc do kuchni
sięgnąłem po leki. Zjadłem całą garść, kazali mi je brać, aby choć trochę
złagodzić ból po wypadku. Jednocześnie, dali mi też drugie, aby moje myśli
samobójcze sprzed lat nie wróciły. Sięgając po alkohol, na moją rękę padł
strumień światła, który przebił się pomiędzy roletami. Była cała we krwi,
zaschniętej krwi. Ignorując to, wziąłem łyk wódki.
— Billy Joe Moliere, do cholery.
Otwieraj te drzwi! — Pukanie było coraz bardziej irytujące. W jeden chwili,
nawet nie myśląc podszedłem do drzwi po czym otworzyłem je szeroko. Stała tam Al,
taka jak zawsze. Jednak, szok na jej twarzy był ogromny.
— Pani do mnie? Bo wydaje mi się,
że mnie z kimś pani pomyliła — Nie zamykając drzwi weszłem do mieszkania. Zaraz
za mną, powoli weszła Al, nie starała się zapalać Światała. Wszystko było
dobrze widać, mimo zasłoniętych rolet.
— Billy? Co ci się… — Odwróciłem
się do niej. Zamilkła, kiedy pokręciłem głową.
— Billy? Billy Joe Moliere?
Przepraszam, ale pani chyba naprawdę mnie z kimś pomyliła. Billy’ego Joe już
nie ma. I nigdy go nie będzie. Bardzo mi przykro — Czując jak narasta we mnie
ból, podszedłem znów do buteleczki z lekami, stojącej na szafce w kuchni.
Wysypałem ich tak dużo, jak się dało, po czym połknąłem. Następnie wziąłem łyk
alkoholu. Althea oglądała to z niedowierzaniem.
— Billy… co ci się stało? Kiedy widzieliśmy się ostatni
raz, wszystko było dobrze i… — Zaśmiałem się szyderczo, co sprawiło, że
dziewczyna znów umilkła.
— Dobrze? Nic nie było dobrze Al,
prawie umarłem. A z resztą, może to byłoby lepsze. Przynajmniej dali by mi
wszyscy spokój. — Stałem pośrodku
kuchni, powoli pijąc wódkę, jednak w jednej chwili Al. podeszła do mnie i
zabrała mi to. — Co ty robisz, oddaj to Althea.
— Nie, nie będziesz pił. Widzisz
jak to wszystko wygląda? Jak ty wyglądasz? Billy, wyglądasz jak wrak człowieka! — Zilustrowała mnie od stóp do głów wzrokiem — Jesteś blady, wychudzony, potargane włosy, pogięte ubranie. To nie jest
ten Billy, który grał dla chorych dzieci w szpitalu.
— Masz rację. To nie jest tamten
mężczyzna. On już nie żyje, nigdy nie wróci. Teraz, jestem ja. Lepiej będzie,
jeśli już pójdziesz Al. Doskonale sobie radzę. Sam. Nie potrzebuję pomocy.
Odwróciełem się i szybko
usiadłem na kanapie w salonie. Mimo bałaganu, ja czułem się tu dobrze. Spojrzałem
na ścianę z zdjęciami. Nic tam nie było. Wszystkie fotografie leżały teraz w
kartonie w garażu. Położyłem się, zakrywając twarz. Niechcący, trąciłem ręką butelki stojące jedna na drugiej.
— Billy… porozmawiajmy. Wyjaśnij
mi, co się z tobą dzieje. Martwię się. Twoja rodzina się martwi. Widziałam
twoją mamę, płakała Billy. Wyglądała tak, jakby opuściła ją wszelka nadzieja. — Althea powoli zbliżyła się do mnie i dotknęła mojej dłoni. Szybko zabrałem
rękę, podnosząc się do pozycji siedzącej.
— Co chcesz wiedzieć? Że, najpewniej
znów mam depresję? Że te cholernie rany, nie wszystkie są po wypadku? A, może
chcesz zobaczyć jak wyglądam w świetle? — Nie wytrzymałem, naciskanie Al zburzyło
jakąś barierę we mnie, która odgradzała wszelkie uczucia. Nie słuchałem jej.
Miałem gdzieś to co powie, dam jej to czego chcę, po czym wyjdzie, zapewne
obrzydzona tym co zobaczy, zacznie wyzywać mnie od nienormalnych, po czym już nigdy
się do mnie nie odezwie. Pierdolić to, tak będzie dla niej lepiej. Złapałem za
pilot, a kiedy wcisnąłem przycisk rolety poderwały się do góry.
Wzrok Al. przesuwał się po mnie.
Czułem nawet, jak krew z moich najświeższych ran ścieka powoli po mojej ręce,
dłoni, palcach, a następnie uderza w podłogę. Staliśmy w ciszy, jednak, Althea
zrobiła coś zupełnie odwrotnego do tego, co przewidziałem. Podeszła do mnie
powoli, bacznie obserwując moją reakcję, a kiedy znalazła się wystarczająco
blisko, wyciągnęła rękę i położyła dłoń na moim zakrwawionym ramieniu. Ja
jednak szybko się odsunąłem, nie chciałem aby mnie dotykała. Odszedłem od niej,
jednak czułem, że dziewczyna śledzi mnie wzrokiem.
— Chyba, lepiej będzie, jeśli
pójdziesz Al… Nie chcę, abyś musiała na to patrzeć. Jak widzisz, mam się
dobrze. Żyje. Dotrzymałem obietnicy i nie umarłem… — Usiadłem pod ścianą, miałem dość. Chciałem
aby wyszła, musiałem wziąć leki. Musiałem się napić. Teraz, w tym momencie.
Zerwałem się na równe nogi i z wręcz szaleństwem w oczach, znów połknąłem
tabletki zapijając je wódką.
— Nie wierzę w to, co widzę. Do
cholery Billy odstaw to! — Podbiegła do mnie i uderzyła w butelkę, wytrącając mi
ją z rąk. Rozbiła się, a alkohol rozlał się po podłodze. Wpatrywałem się w
szkło, oraz substancję — Billy, proszę, spójrz na mnie.
Althea?
+20PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz