19 sie 2018

Od Nivana cd Antoniego

Wydawało się po raz pierwszy od dawna, na upartego to nawet i od dwudziestu lat, normalnie. Bo zasnąłem, tak po prostu, bez wysiłku, bez leków, z uśmiechem na twarzy i ulubionym zapachem wirującym w nozdrzach wraz z wdychanym i wydychanym powietrzem. Chyba tego od zawsze potrzebowałem, po prostu czegoś, co zapewni mnie o moim własnym bezpieczeństwie i bliskości jakiejś innej osoby. Bo wystarczał szal mamy, czy koc, albo głupi T-shirt, który kiedyś tam zabrałem Yamirowi i przez kilka dni jeszcze nim pachniał, a ja zaciągałem się tym zapachem, traktując go jak jakiś pieprzony narkotyk, który miał za zadanie sprowadzić mnie do stanu marzeń sennych.
A potem obudziłem się, zerknąłem na zegar w telefonie, bo było późno i zobaczyłem pieprzoną piątą rano, co znaczyło, że spałem godzinkę, może dwie. Przynajmniej tyle.
Przykryty, utulony po szyję, z głową na poduszce.
Cholerna Matka Teresa musiała mnie wymiętosić, prawda?
Uśmiechnąłem się, mimo wszystko, bo gest był naprawdę miły. Potem zapaliłem latarkę, dostrzegłem koszulkę i spodnie leżące przy kanapie, zanotowałem zniknięcie szklanki i względne ogarnięcie papierów, które w pewnym stopniu leżały w zwartej kupce na blacie. Śmierdziałem okrutnie, upocony, w ciuchach po całym dniu.
Ale nie trzeba było myśleć, trzeba było się zbierać i znowu zniknąć, przynajmniej tak mówiły mi wtedy instynkty, które agresywnie szarpały mnie w stronę drzwi, pragnąc uciec z pomieszczenia, które stało się swego rodzaju spokojną, bezpieczną przystanią.
Więc założyłem okulary, poprawiłem podwiniętą koszulkę i cichaczem, na paluszkach, znowu w stylu znanego już wszystkim Ninjy, do którego bycia miałem zajebisty talent, zacząłem zbliżać się w stronę przedpokoju, oświetlając wszystko latarką, którą w połowie zasłaniałem palcem, bo wiedziałem, że zbyt jasny promień mógł go obudzić. Sypialnia była tuż, tuż, do tego z uchylonymi drzwiami.
I nie wiem, co się stało, że w tym momencie zerknąłem na stół i zostałem zaintrygowany jakimś świstkiem papieru. Może jego aura mnie przyciągnęła. Może to było jakieś przeznaczenie, czy cholera wie co. Ale zerknąłem na niego z ciekawością.
Zostań na śniadanie.
Tak proste zdanie, ale jakże potężne. Może tylko mi się tak wydawało, ale wyglądało, jakby w tym małym świstku zaklął cały swój żal, jaki do tej pory do mnie skrywał. Wszystkie emocje, potrzeby, krzyki, zaległe opierdalanie.
Rozpłakałem się, chowając papierek do kieszeni. Nie mam zamiaru się więcej wyjaśniać, po prostu ryczałem. Ryczałem, wracając do kanapy, ryczałem, zabierając ciuchy, ryczałem, idąc do łazienki i przebierając się w ubrania, które mi podarował. Mieliśmy chyba ten sam rozmiar.
Ryczałem, zaciągając dekolt koszulki na nos, chowając się przed światem, a jednocześnie wdychając zapach, który, miałem nadzieję, powinien mnie ukoić i uspokoić.
Ryczałem, układając się na meblu i przykrywając szczelnie kocem, zatapiając się w Watsonie, wdychając wyjątkowo świeże powietrze. To było najczystsze, to, które nim pachniało.
I zasnąłem, ponownie, znowu wyjątkowo, oplatając się ramionami, podkurczając nogi i może nieco przeklinając, bo wiedziałem, że będę miał okropnie napuchnięte oczy.
Wymyślałem niestworzone scenariusze już niejednokrotnie. Myślałem, co by było, gdyby. Wyobrażałem sobie, że w rzeczywistości to nie chłodne powietrze zza uchylonego okna uderza mnie w kark, a gorący oddech innej osoby, która przy okazji leniwie oplata mnie ramionami, dając znak, że istnieje i wszystko jest dobrze.
Zrobiła się ze mnie straszna cipka.
Ba.
Zawsze nią byłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz