Telefon zawibrował, co świadczyło o kolejnym SMSie od przejętej Madison.
Mama: Przyjedź tutaj, teraz, Lou.
Westchnęłam głośno, bezgłośnie modląc się, aby samochodowi nie stało się nic konkretnie złego. Czułam, że wtedy byłoby definitywnie źle. Wybiegłam z pokoju, zgarnęłam kluczki z przywieszką-żabą i ruszyłam po rower. Chwilę później pędziłam ulicą w stronę najbliższego warsztatu.
Kiedy zjawiłam się na miejscu, półprzytomna ze strachu mama kręciła się wokół starszego gościa. Mechanik, Smith, o ile nie myli mnie pamięć. Bywałyśmy tu zdecydowanie zbyt często, abym była w stanie zapomnieć nazwiska cudotwórcy, który niejednokrotnie uratował wyblakłe punto stałej klientki. Tymczasem ja poklepałam rodzicielkę po ramieniu, szepcząc, że będzie z nim dobrze. Oddaliłam się od niej, starając oddychać spokojnie. Przysięgam, że kiedyś razem z tatą wywieziemy go na złomowisko, gdziekolwiek. Daleko od mamy.
Odwróciłam głowę za siebie po raz ostatni, żeby później zniknąć za ścianą budynku. Od razu wyczułam odór papierosów, a tak właściwie dymu, który miał źródło u fajki. Na ławeczce siedział na oko wysoki chłopak, najpewniej współpracownik, najpewniej nowy. Nie chciałam niczyjej obecności, tym bardziej kogoś, kto trzymał w ustach coś tak śmierdzącego. Zmierzył mnie wzrokiem, w jego oczach pojawił się błysk, a kąciki delikatnie uniosły się w górę. Cholera, skądś go znam.
— Widzę, że ktoś zrobił sobie przerwę — mimowolnie odezwałam się jako pierwsza, czego zdecydowanie nie kontrolowałam.
Gdzie podziała się kultura, Louise?
— Hm... no dobrze, nie będę niemiła. — Odgarnęłam włosy w twarzy, dokładnie przyglądając się twarzy nieznajomego. Skądś, skądś, skądś. Ale skąd? — Jestem Louise. — Podałam mu rękę.
Noah?
Marne 250 słów, ale powód jest prosty — wena odeszła po napisaniu charakteru, ale grunt, że jakiś odpis jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz