Kurwa studia, lata ślęczenia nad jebanymi klawiszami, pustym wzrokiem gapiąc się na te pieprzone ciągi cyfr, liczb, znaków niezrozumiałych dla pierwszego lepszego Kowalskiego, a wszystko po to, żeby skończyć, pomagając pani Zenobii przy komputerze, bo coś kliknęła i literki jej się powiększyły, kobieto zardzewiała, kurwa jego mać, miałem robić w NASA, miałem podbijać świat, miałem być drugim Cukierbergiem i co? I wielka, olbrzymia kupa gówna. Kurwa jego mać, tyle pracy, tyle nauki i wszystko jak krew w piach, tyle wam powiem, nic mi dobrego z tego w życiu nie wyszło, było dalej siedzieć w przemyśle mniej lub bardziej szemranym, przynajmniej miałbym co do gara włożyć, co z tego, że najpewniej nie miałbym już połowy zębów i przynajmniej jednej kończyny.
I co zrobić, gdy człowiek dochodzi do takich wniosków, a jest zbyt wielkim frajerem, żeby odważyć się zrzucić z jakiegoś wieżowca po lewej od twojego bloku? No oczywiście, że iść i się napierdolić, gorzej jak Rusek, czy inna cholera. Napiłbym się w sumie z jakimś Ruskiem, odpadłbym po dwóch kolejkach jego zbawiennego napoju, ale przynajmniej jako tako bym się wziął i odkorował, odleciał gdzieś hen, hen.
A gdzie znajdę Ruska? No oczywiście, że w najbardziej zapuszczonym barze w okolicy. Hipsterskie puby były już nadwyraz oklepane i nudziły człowieka do granic możliwości.
Dlatego przysiadłem się przy blaciku, rzuciłem coś tam o piwie, może whiskey, sam do końca nie pamiętam, wiem tylko, że dostałem złoty napój we względnie czystej szklance i odwróciłem się na taboreciku, byle mieć jakiś pogląd na sytuację w pomieszczeniu, skończenie z nożem w plecach naprawdę średnio mi się w tym wszystkim widziało.
I właśnie wtedy w tłumie błysnęły błękitne oczyska. Znajome, błękitne oczyska.
I przysięgam, nie wiem jakim cudem znalazłem się po chwili tuż za ich posiadaczem, lampiąc się na niego, jak drapieżnik na swoją nowiusieńką ofiarę, z wytrzeszczem oczu i niepewnym wyrazem twarzy, jakby miał mi zaraz zniknąć tuż sprzed oczu. Jeszcze nie piłem, cholera, dodać mi czego też nie mieli jak.
I przysięgam, nie wiem jakim cudem moja dłoń stuknęła go w ramię, delikatnie, z wyczuciem.
— Tak? — Niebieskie oczy, zmrużone oczy.
Znane mi oczy.
I przysięgam, nie wiem, jakim cudem na moją twarz w tym momencie wtargnął firmowy uśmiech numer trzydzieści cztery, skoro do tej pory pewien byłem, że zareaguję jedynie przerażeniem.
— Można się dosiąść?
Och, jak pięknie wydoroślałeś...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz