7 wrz 2020

Od Conrada do Sharon

Klucze? Są. Pies? Siedzi pod schodami i patrzy na mnie wilkiem. Mała? Aktualnie biega dookoła stołu i opowiada o jakiejś kolejnej przygodzie w krainie magii. Super. Głęboko odetchnąłem i starając się nie zrobić sobie krzywdy, przeszedłem przez pole minowe w kuchni. Cała podłoga była usypana klockami Lego, które mała dostała na ostatnie urodziny. Pięcioletnie dziecko a oni mu dają klocki lego. To błaga o pomstę do nieba.
-Słonko, musimy iść, Pani doktor na ciebie czeka- Ja się naprawdę starałem mieć spokojny głos.
-Ale tatusiu! Tam jest straszny las!
-Wiem kochanie, może do niego pójdziemy, jak wrócimy? Proszę, nie chcę się spóźnić, a to ważne.- Błagalnie rozłożyłem ręce gotów na odmowę.
-Ale zabieram Flodzia!- Machnęła pluszowym konikiem w moją stronę i pomaszerowała do drzwi. Dzięki ci losie za czasem posłuszne dzieci! Zapakowałem wózek i wsadziłem małą do środka. W połowie drogi usnęła, co uznałem za moje małe błogosławieństwo. W poczekalni czułem na swoich plecach wzrok pielęgniarki z recepcji. Od początku mnie nie lubiła. Daph miała problemy z zatokami i wizyty u lekarza były niestety miesięczne, a ta stara baba z recepcji chyba wzięła sobie za punkt honoru udowodnić mi, że jestem złym rodzicem. Szczególnie jak dowiedziała się o braku matki małej. Kiedy tylko moje nazwisko zostało wyczytane, wbiegłem do gabinetu.
-Dzień dobry- Kobieta uśmiechnęła się uprzejmie i spojrzała na małą. Daphne już nie spała. Patrzyła na lekarkę ze zmarszczonymi brwiami i złą miną.
-Dzień dobry, znowu nas boli głowa- Przyznałem zmęczony.
-Zaraz coś zaradzimy...- Reszta wizyty przebiegła standardowo, mała broniła się przed kontrolą, lekarka uprzejmie starała się wykonać to, za co jej płacą, a ja trzymałem drobne ciałko, które nabijało mi milion siniaków. Kiedy skończyliśmy i wyjęliśmy z nosa mały klocek lego, który okazuje się, został jakimś cudem w nosie umieszczony, czułem, jak bym walczył z gangiem na ulicy. Daph zapłakana wtulała się w moją szyję i smarkała mi na koszulkę. Pielęgniarka z recepcji warknęła coś o kolejnej wizycie, a ja zapisałem datę. Wyszliśmy i poczułem, jak wylatuje ze mnie całe powietrze. Nienawidzę tych bab, myślą sobie, że uprowadziłem dziecko matce czy co? Po drodze mała zażądała wizyty w kawiarni. Nie protestowałem, sam miałem ochotę na kawę. Usiedliśmy przy stoliku. Młoda złapała kredki i kartkę i oddała się pracy nad kolejnym dziełem, a ja popijałem czarną kawę z nadzieją, że jednak odzyskam odrobinę energii życiowej. Zawieszenie zostało przerwane, kiedy do stolika podbiegła Daphne ściskając w małej ręce pęk kluczy. Nie moich kluczy. Za nią pojawiła się młoda dziewczyna.
-Mogę odzyskać klucze?
-Mają konika- Odpowiedziała mała, jak by to było coś oczywistego, że jak coś ma konika, to do niej należy.
-Daphne, to nieładnie kraść, bo to zrobiłaś...- Zacząłem, podnosząc się z miejsca. Kucnąłem obok jej krzesła.
-Ale konik...- Mruknęła pod nosem.
-Słonko, nie wszystko z konikiem jest twoje, dobrze o tym wiesz prawda?- Pokiwała głową w odpowiedzi. Dziewczyna stała z boku z lekkim rozbawieniem na twarzy.
-Widzisz, ta Pani bardzo potrzebuje swoich kluczy, wiem, że miałaś ciężki dzień, może babeczka poprawi ci nastrój? - Oczy małej zaświeciły się na słowo babeczka. Pokiwała głową i zeskoczyła z krzesła.
-Ale... Wracaj, musisz oddać Pani klucze, i przeprosić- Podniosłem się z cichym stęknięciem. Mała pomaszerowała do kobiety, oddała jej klucze i złapała banknot z mojej ręki, po czym z entuzjazmem ruszyła do lady baru, aby zaspokoić potrzebę pochłonięcia babeczki.
-Bardzo cię przepraszam, jest jeszcze mała i miała kiepski dzień...- Zacząłem się tłumaczyć niewysokiej brunetce.
-To nie problem, ważne, że kryzys się zakończył- Uśmiechnęła się lekko i spojrzała na klucze w swoim ręku.
-Spodobał jej się ten wisiorek z koniem, ma fiksacje aktualnie na ich punkcie, nie przejdzie obojętnie obok niczego, co ma na sobie konia...-Westchnąłem i złapałem portfel.
-Daj sobie jakoś zadośćuczynić, kawa, ciastko?- Uśmiechnąłem się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz