16 cze 2020

Od Caina cd. Candice

Jasper wchodzi pierwszy do środka jak do siebie. Nie zwraca uwagi nawet na stojącą w przejściu ochronę. Z ciemnego korytarza, oświetlonego ledwo jedną żarówką, rodem z piwnicznego schronienia potwora z horrorów lub podrobionej sali przesłuchań dla jeńców, wychodzimy do bocznej sali, oślepieni blaskiem neonów, głosu tłumu ludzi i zapachem alkoholu. Już rozumiem, dlaczego tak mu zależało na zabraniu Candice. Właśnie wprowadził mnie do jaskini lwa.
Gdybym miał pojęcie, jakie katusze będzie przeżywać mój umysł, chyba byłbym skłonny nawet przemyśleć tę propozycję dłużej niż sekundę w samolocie, lecz dawno nigdzie razem nie wychodziliśmy. Okazja zawsze była, ale negatywne nastawienie Erica do naszych możliwości, dokładając do tego ówczesne, nadal w sumie siedzące głęboko we mnie problemy, ograniczały chłopaków do załatwiania sobie rozrywki na własną rękę.

Okey, dasz sobie radę. Prawda?
Podchodzę do Morissey'a i uderzam go w tył głowy. Krzywi się delikatnie, ale szeroki uśmiech nie schodzi mu z twarzy ani na moment. Cieszy się jak dziecko odpakowujące prezent pod choinką.
- Czy ty masz za dużo chromosomów, głąbie? Nie mówiłeś, że to ma tak wyglądać - wyciągam rękę, wskazując to wszystko, jakby ten gest miał jakieś znaczenie.
- To było zagranie czysto psychologiczne, którego nie zamierzam ci tłumaczyć z wielu powodów. A teraz zamknij się ty smędzący czopku i wykaż przynajmniej odrobinę optymistycznych chęci do tego, aby nie zniszczyć nic wokół siebie - chłopak klepie mnie po ramieniu, najwyraźniej dumny ze swojej błyskotliwej kwestii - Masz ochotę mnie uderzyć, prawda?
- Nie kuś losu, bo ci odda - przewracam oczami i ruszam przed siebie. Przyznaję sobie prawo wybrania miejsca, dlatego siadam najdalej od ryczącej muzyki i ludzi kotłujących się w centrum.
- Jeśli po tej nocy nigdzie nie będziemy na żadnym tabloidzie, artykule, gdziekolwiek, to zacznę wierzyć, że żyjemy w jakiejś symulacji - Snow siada naprzeciwko, nie mając zbyt dużego wyboru w sytuacji, w której bawimy się w to, kto dłużej wytrzyma. Na razie mam sporą przewagę.
- Nie wierzyłbym w to dosyć mocno - pełna nadziei odpowiedź Lawsona na to, że jednak jest jakaś szansa pozostać anonimowym, wydaje się doprawdy wzruszająca.
- Założyłem się z nim o stówę, że tak będzie, nawet nie starając się o to, by tak się stało. Wiszę mu już pięć takich stów, całe szczęście, że on też - rozwalam się na swoim miejscu wygodnie.
- Proszę. Pełne wyżywienie na mój koszt, nie ma za co - Jasper kładzie butelki na stół, zabiera jedną, otwiera i podaje mi z głupim uśmieszkiem - To dla naszego maleństwa. Pyszna lemoniada. Alkohol tylko dla pełnoletnich - unoszę brew, słysząc, jak Harvey zaczyna z boku rechotać.
- Jak stąd wyjdziemy, to ci jebnę - uśmiecham się sztucznie i zabieram z ręki przyjaciela butelkę.
Morissey szczerzy się wdzięcznie, a potem otwiera kolejną butelkę i podaje ją rudowłosej.
- Candy? - dziewczyna przenosi wzrok z chłopaka na butelkę, a potem kręci delikatnie głową, uśmiechając się niewinnie.
- Dzięki, ale nie piję.
- Jeśli chodzi o tego zjeba, to przysiągł mi, że będzie grzeczny - Jasper wskazuje na mnie ruchem głowy. Przewracam oczami z obojętnością, jaką obdarzam Candice od ostatniego czasu - Dawaj, cukiereczku. Wiemy, że nie jesteś taka święta, na jaką wyglądasz. Z nami się nie napijesz? Za owocną trasę i za to, aby pan maruda przestał nękać świat swoim bólem dupy do potęgi - dziewczyna zastanawia się przez chwilę w ciszy, wpatrując się w brąz butelki, jakby chciała zobaczyć tam odpowiedź na to, co chce zrobić. Ostatecznie jednak się zgadza.
- Zgoda, ale tylko jedną - zabiera butelkę z ręki chłopaka i spogląda na mnie. Odwracam wzrok, nie mając ochoty na żaden kontakt wzrokowy.
- No to tak jak mówiłem - Jasper unosi piwo do góry i rzuca naszej trójce po kolei spojrzenie - Za wszystko, czego można i nie można sobie życzyć na głos!
- Całe szczęście - mruczę.
- Zdrowie nam - mówi Harvey i stuka swoją butelkę o nasze.
- Pomyślności panowie - Candy dołącza się i w ten oto sposób toast zostaje zatwierdzony.
To prawda, że obiecałem Jasperowi, że nie będę próbował niczego, co mogłoby zepsuć ten wieczór. Głównie przez wzgląd na nasze plany, które nigdy nie kończyły się zgodnie z ustaleniami. Oczywiście swój udział w mojej zgodzie miał też dobry humor po koncercie, pomimo nieprzerwanie obecnej pewnej rudowłosej osoby, która przypominała mi o konkretnym incydencie. Cóż, obietnica była zawarta, także nie zamierzałem łamać słowa. Do pierwszej rzeczy, która nie wyprowadzi mnie z równowagi. Jasper zaryzykował i się zgodził. Mniej więcej tak właśnie wyglądała nasza umowa.
- Dobra, słuchajcie - zaczyna Morissey, opierając się łokciami o blat stolika - Eric budzi się równo o 6, ale załatwiłem mu robotę, która mu zajmie co najmniej godzinę, także mamy czas na ewentualne potknięcia.
- Chłopcy, w tym planie nie ma być potknięć - Candy unosi do góry rękę i mierzy Jaspera beznamiętnym spojrzeniem.
- To gratuluję wybrania odpowiedniej grupy muzycznej - prycham pod nosem, odpowiadając prześmiewczo i zwracając jej uwagę na siebie - Ten plan to jedno wielkie potknięcie.
- Tak się składa, że nikt wcześniej mnie nie ostrzegł przed urażoną księżniczką od siedmiu boleści, a szkoda. Powinien być wyryty wielki, świecący napis, aby go było widać z kosmosu.
Unoszę w górę kącik ust na jej uszczypliwą uwagę. Chłopaki milkną na chwilę, a ja rozkładam się wygodnie na fotelu.
- Twoja pamięć stuletniej staruszki najwyraźniej nie zarejestrowała, że ostrzegałem cię na samym początku, ale jak zwykle - cóż za nowość! - nie słuchałaś. To u ciebie kategorycznie się powtarza?
- Może lubię stawiać sobie wyzwania? Zupełnie jak ktoś, kogo znam - spogląda na mnie wymownie - Chyba kiedyś nawet użył tych słów, także moja pamięć ma się całkiem dobrze.
- Dajcie luz, bo zaraz pogryziecie się na tym stole jak dwa dorosłe pitbulle - przerywa nam Jasper - Zagrajmy. Ten, kto zbije w dwóch rundach najwięcej kręgli, wygrywa. Potrafisz grać? - chłopak trąca Candice ramieniem.
- Po co się pytasz? - wtrącam uszczypliwie, mierząc się z dziewczyną spojrzeniami - Nie zbije nawet połowy w pierwszej.
- Grałam kiedyś i uważam, że całkiem nieźle mi szło.
- Całkiem nieźle to nigdy nie będzie dobrze.
- Harvey nie umie nawet wycelować kuli - dodaje Jasper, chcąc uspokoić tę dialogową walkę pomiędzy nami.
- Ej, nieprawda. Potrafię grać lepiej niż ty, ciołku.
- No i super! - Jasper podrywa się z miejsca, o mało nie przewracając swojej butelki i kieruje się na podest - Zapraszam dwóch dupków i szanowną damę na miejsce.
- Proponuję, żeby jednak ktoś poszedł najpierw załatwić miejsce i grę - odzywam się - Dziękujemy, Jasper, że zgłosiłeś się na ochotnika
- Kto z nim idzie? - wzdycha Harvey i spogląda na mnie. Oczywiście napotyka wymowne spojrzenie. Chyba nie myślał, że zamierzam zgłosić się na ochotnika. Nie pójdę głębiej w tę jaskinię z dosyć oczywistych powodów - Dlaczego zawsze ja?
- Tak się składa, że ja sam jestem pilnowany, choć wcale tego nie chcę - podkreślam z impetem ostatnie słowa - Także zgodnie z myślą Demonicy i jej małego potworka Erica, z naszej trójki ty awansowałeś na opiekunkę Jaspera w takich sytuacjach. Lepiej idź tam, zanim dowiem się, że ktoś zamierza mi urwać głowę za coś, czego nie zrobiłem.
Harvey stoi skrzywiony, ale nic nie mówi. Dla mnie to jest jak zgoda, dlatego też odwracam się i pozostawiam chłopaka do momentu, w którym nie odwraca się i idzie śladem Jaspera.
- A więc znowu zostaliśmy sami - przenoszę wzrok na Candice, która nie spodziewała się ode mnie chyba żadnego słowa.
- Niezmiernie się cieszę - prycha.
Ja na jej miejscu rozważałbym, czy ta cisza pomiędzy nami nie jest przypadkiem lepsza, niż nieustanne dogryzanie. Domyślam się, że moje wcześniejsze słowa ją dotknęły i mimo chęci zgody, poczuła się urażona.
- Pokaż zatem na co cię stać.
- Nie zamierzam ci niczego udowadniać.
Uwielbiam tę jej nic niewnoszącą upartość i nieustanną wiarę, że cokolwiek zdziała. Gdybym miał sumienie, to być może nawet posunąłbym się do stwierdzenia, że mnie wzrusza, ale nie przeginajmy.
- I tak nie wierzę, że jesteś w stanie zbić wszystkich kręgli jednocześnie za pierwszym razem - podnoszę się z westchnięciem i pochodzę bliżej - Nie, żebym był seksistą, po prostu moja wiara wobec ciebie jest znikoma.
- Niech ci będzie, dupku - dziewczyna wyjątkowo szybko przyjmuje wyzwanie. Podejrzewam, że bardziej dla świętego spokoju.
Zabiera kulę i wykonuje pierwszy rzut. Ku jej szczęściu, zrzuca prawie wszystkie kręgle w pierwszym rzucie. Jej uśmiech przepełniony jest uszczypliwością i tym rodzajem dumy, która pojawia się za każdym razem, gdy okazuje się, że jednak nie poszło wszystko po twojej myśli.
- Brawo - klaszczę w dłonie. Oczywiście tyle w tym szczerości, co nic. Uśmiecham się bezczelnie, mając nadzieję, że sprowokuję tym Snow - Rzut piękny, ale technika prosi o pomstę do nieba. Poczekam, aż skończy ci się fart.
- Kręgle to żadna filozofia.
- Tworzenie muzyki też nie, a jakoś nie każdy zostaje mistrzem sceny.
- Dobrze, panie mądralo. To powiedz mi, co mam robić i przestaniesz się mnie czepiać o wszystko?
- Miałem ci powiedzieć, to mówię.
- Jak na razie czerpiesz z tego uciechę, że wytykasz mi wszystko, co robię źle. Wcale nie pomagasz - wyrzuca z siebie z nutą bezsilności - Dalej mścisz się za to, co zrobiłam? Gratuluję, świetnie ci idzie - uśmiecha się krzywo i odwraca bokiem.
Wzdycham na jej pretensjonalny ton. Skąd oni wzięli tę kobietę? Savannah zanurkowała w odmęt oceanu i poprosiła Posejdona o najbardziej pyskatą dziewuchę zaraz po mniej? Jeśli tak, to ja chyba powtórzę jej wyczyn, ale z innym życzeniem.
Dziewczyna próbuje utrzymać resztki godności, której pozbywa się z każdym dniem spędzonym ze mną. Naturalnie, że uważam przeprosiny za słuszne. Nikt nie śmie ruszać moich rzeczy, najwyraźniej rudowłosa nie pojęła tego wcześniej. Być może ta sytuacja była nieunikniona.
Do jednego się muszę przyznać. Nie byłem już na nią zły. Nie tak jak przed występem. Prawdą jest to, że dawno mi przeszło. Z powodu właśnie świetnego koncertu. Ta passa nie będzie się mnie trzymać wiecznie, także nie zamierzam tego marnować. Uczucie spełnienia było wyśmienite, ale krótkotrwałe. Zadowolenie przeradzało się w dalej postępującą ambicję, a ja zaczynałem powoli przestawać jej dorównywać, a tym bardziej dogadzać. Jednak nic nie przeszkodzi mi w delektowaniu się poczuciem winy Candice, gdy za każdym razem jej wzrok na chwilę pada na mnie. Jakby badała grunt, który jest niestabilny. Pragnęła wybaczenia, a ja za cholerę jej tego nie dam, dopóki nie znajdę sobie nowej rzeczy, za którą mógłbym ją obwiniać. Czyżbym znalazł złoty środek?
Podnoszę się z miejsca i podchodzę do niej bez słowa. Zanim zdąży się odwrócić i jakkolwiek zareagować lub rzucić kolejną, zapewne cudowną pogadankę o tym, że nie muszę się fatygować, zabieram z jej dłoni kulę i ustawiam się odpowiednio względem toru.
- Nie po to utrzymujesz postawę, by marnować całą siłę na wyrzut. Nie dasz rady pokonać dorosłego faceta tymi swoimi chudymi, małymi rączkami, nawet jeśli byłabyś zagorzałą feministką. Masz oko, także wykorzystuj swój cel - Candice stoi ze skrzyżowanymi rękami na piersi, uśmiechając się dyskretnie, słysząc ostatnie zdanie. Przewracam oczami, dając jej do zrozumienia, że nie ma czym się zachwycać - Chodź tu - wyciągam położoną na dłoni kulę do przodu, każąc jej podejść. Chwyta ją, wkładając odpowiednie palce w otwory i staje obok.
Przyciągam ją do siebie, ustawiając na środku i chwytam za biodra, zanim zdąży cokolwiek powiedzieć.
- Nie gryzę - parskam - Tylko czasem - wzruszam ramieniem - Widzisz środkową kropkę? - mówię, kierując jej uwagę na tor - To twój wyznacznik, w którym miejscu za nią ma lecieć rzucona kula. Linia przed nią to faul. Przekroczysz ją, nie dostajesz żadnego punktu, nawet jak zbijesz wszystkie kręgle. Nie mogę patrzeć, jak robisz kilkanaście kroków przed nią, kiedy wystarczą cztery. Jak baletnica - staję maksymalnie najbliżej niej, dopóki jej plecy nie dotkną mojej klatki piersiowej. Opieram dłoń na jej nadgarstku i kieruję kulę do tyłu, symulując rzut.
- A mnie też tak pouczysz? - o mało nie przewracam się, gdy chłopak obejmuje mnie ramieniem i zawisa na moim karku niczym bezwładny worek ziemniaków.
- Tobie jedynie mogę zamienić głowę na kulę do kręgli. A i tak będzie bardziej użyteczna niż ten twój pusty łeb - odpycham go od siebie - Gdzie Harvey?
- Zostawiłem go z grupą nawalonych typów spod ciemnej gwiazdy zaraz po tym, jak zwyzywałem ich od zarozumiałych, krótkich kutasów bez mózgu, wygrywając zakład o to, że wypiję pierwszy butelkę piwa przed największym debilem w tej grupie - Jasper śmieje się nisko - Miał na imię Thomas. Kto tak krzywdzi dziecko i daje mu na imię Thomas?
Patrzę na niego beznamiętnie, zastanawiając się nad tym, kto do cholery jasnej siedzi tam na górze i podkłada mi pod nogi takie osoby w życiu. Z każdym słowem Jaspera i coraz dumniejszym tonem chłopaka miałem ochotę oskarżyć wszystkich o to, że niesłusznie uważają mnie za tego najbardziej winnego. A to, co niby miało być? Za łyk piwa Matka Smoków rozerwie mnie na strzępy, a za takie akcje Jasper jedyne co dostanie, to ewentualny zakaz wychodzenia na imprezy przez tydzień. Co za niesprawiedliwość.
- Dobra, zadam inne pytanie. Czy on żyje?
- A widzisz go tu? - chłopak rozgląda się.
Przenoszę spojrzenie na Candice, która patrzy na Morissey'a tak wystraszonym wzrokiem, jakby zaraz miała tu zemdleć. Podejrzewam, że raczej nie z powodu możliwego morderstwa jednego z członków grupy.
- Wracaj tu! Nie skończyliśmy rozmawiać!
Z daleka roznosi się chrypliwy, nieprzyjemny dla (mojego) ucha głos. Jednocześnie nasza trójka odwraca się w tamtą stronę, widząc jak grupa rozwrzeszczanych, dorosłych facetów idzie w naszą stronę. A wraz z nimi Harvey, którego popychają do przodu.
- Ty niedorozwinięty płodzie! Zostawiłeś mnie - Harvey wskazuje palcem na Jaspera. Ten ściąga brwi i przeciągle wzrusza ramionami.
- Przecież ci mówiłem, że masz ich czymś zająć...
- Oddawaj pieniądze.
- Mówiłeś, że wygrałeś zakład - chłopak spogląda na mnie niewinnie, totalnie nie widząc w tym swojej winy. Gadam jak do słupa. Prawdę mówiąc, od dawna tak się nie bawiłem. I nie jest to w żadnym wypadku sarkastyczne.
- Bo wygrałem. Prawie.
- Zbiję ci tę ładną twarzyczkę tak, że twoja własna matka cię nie pozna - jeden z nich wychodzi przed szereg, opierając się o tego drugiego i marszczy nos.
- Twoja to już teraz ciebie nie poznaje, bo się pewnie nie przyznaje - rzucam obojętnie, a Jasper wtóruje mi śmiechem.
- Coś ty powiedział?
- Zróbmy zakład - Harvey próbuje załagodzić sytuację, póki banda osła jeszcze nie postanowiła użyć siły. A tak liczyłem na darmową rozrywkę, patrząc na cierpienie kumpla - Jeśli wygramy, rozejdziemy się w pokoju.
- I bierzemy pieniądze - dodaje Jasper, który obrywa od Harvey'a zaraz potem w bok.
- Dobra, ale jeśli przegracie, tobie wyrwę nogi z tyłka, a was powieszę w wejściu do toalety - facet po kolei wskazuje na nas. Jasper reaguje na to głośnym śmiechem, Harvey krzywi się nieznacznie, a ja przewracam oczami, nadal pamiętając, że to wszystko wina Morissey'a. Jeśli wygramy, to i tak zamierzam mu zrobić krzywdę, także w tej sytuacji akurat jest mi bez różnicy.
- Proponuję od razu po rozgrywce spierdalać, zanim ta banda rozdrażnionych psów rozszarpie nas na strzępy. Póki Jasper nie sprowokował ich na tyle, by zapragnęli krwawego odwetu - rzucam głośno propozycję - I póki najładniejsza twarzyczka w tej grupie nie została darmowym trofeum dla nixańskich debili z miasta - posyłam złośliwy uśmiech dziewczynie, która przypatruje mi się z niechęcią.

Candice?

+40 PD

2390 słów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz