5 cze 2020

Od Josephine C.D Vincent

To był właśnie powód, dla którego podczas wieloletniej przyjaźni z Vincentem nigdy właściwie nie pokazywałam się jego matkom. Nie wchodziłyśmy sobie w drogę, co poskutkowało tym, że nie spotykałam się z ich chamstwem na co dzień. Momentami byłam nawet gorszym śmieciem, bo komentowałam ich zachowania wobec Vince'a zbyt dobitnie jak na gówniarę — rzecz jasna nie tak, by to słyszały, inaczej moja twarz pewnie wyglądałaby gorzej niż zwykle.


To wcale nie tak, że ich nie lubiłam, bo właściwie to z jakiejś nieznanej mi przyczyny to one nie trawiły mnie. Doszło nawet do tego, że w zaciszu domu nazywałam je kwokami i nawet Lotta była tego samego zdania.
Jedna z matek Vincenta wskazała na mnie palcem.
— Ty do domu, a z tobą jeszcze porozmawiam. — Zmrużyła oczy, obrzucając chłopaka pełnym wyrzutów spojrzeniem.
Przez dobrą chwilę czułam się tak, jakbym dryfowała w eterze. Wydarzenia przewijały się przede mną zbyt szybko i odniosłam wrażenie, że nie do końca je rozumiałam. Gniew kobiet był dla mnie zupełnie przesadzony, przyłapałam się nawet na myśli, że współczuję chłopakowi, bo miał mocno przesrane, bez względu na to, że to, co zrobił, nie było tego warte choć w połowie.
Przemokły pseudo-scenariusz trawiły ostatnie bąbelki musującego szampana, tak że nie starałam się nawet ograniczyć strat. W głowie niby coś zapamiętałam, a niby nie, jednak w tej przepełnionej tylko nerwami chwili marzyłam o tym, żeby rozkaz jednej z kobiet się ziścił i bym opuściła te niemiłe ziemie.
— Vincent jest niezdarą i przegrywem, ale nie sądzę, by należał mu się taki wpie... taka kara.
Nie, nie powiedziałam tego.
Kurwa mać, powiedziałam. Trzymałam się paska od torby tak jakbym trzymała się ostatniej deski ratunku, chociaż, szczerze mówiąc, te szczere słowa były całkiem satysfakcjonujące. Atmosfera zgęstniała gotowa do cięcia ostrym nożem. Dwie pary oczu niczym laserowe pociski wycelowały się między moje oczy.
Vincent otworzył usta, próbując coś powiedzieć, ale kobieta, ta wredniejsza, go uprzedziła. Jej słowa spluwały jadem, tak że niewyobrażalnie wykrzywiłam twarz w niezrozumieniu. Dobra, miała takie prawo, bo rzeczywiście niepotrzebnie się wtrąciłam.
— Absolutnie nikt w tym pomieszczeniu nie pytał cię o zdanie.
— Żyjemy w wolnym kraju. — Poprawiłam pewnie torbę na ramieniu, która już wbijała mi się w skórę, i powiodłam do dobrze znanego mi wyjścia.
— Ale to mój dom. Najlepiej sama odszukaj wyjście, zanim cię w tym wyręczę, a to nie będzie uprzejme.
Czułam wzrok pełzający mi po plecach, a gdyby był choć odrobinę materialny, zapewne wypchnąłby mnie za próg jeszcze szybciej.
— Czołem, Vince.
Musiałabym być totalną idiotką i nie kochać życia, by teraz się odwrócić. Nie to, że kochałam życie, bo to za dużo powiedziane, jednak wystarczyło mi dawki niechęci w oczach silniejszej od tej, którą sama dawałam ludziom. Vincent miał totalnie przejebane, mając taką pseudo dysfunkcyjną rodzinę, do tego tak ubarwioną charakterkami, że pożal się Boże.
Dopiero za bramą zrozumiałam, że nie wzięłam telefonu z paszczy lwa, dlatego byłam zmuszona wrócić zupełnie po ciemku drogą polną, która bezpiecznie doprowadziła mnie do domu. To tego typu zapomniana droga, że nawet wandale czy szefowie mafii nie wpadają na to, by z dala od cywilizacji zakopać tam swoje ofiary bądź zapolować na łatwy obiekt, na przykład taki na rowerze. Zresztą — ja jestem całkowicie nieopłacalna pod żadnym względem.

Środa bez kółka teatralnego była środą pełną szczęścia. Szczęście najpewniej nie widniało na mojej twarzy, ale odczuwałam zdecydowaną ulgę bez potrzeby zostawania po lekcjach, a tym bardziej nie musząc wracać myślami do wczorajszego wieczoru.
Siedząc beztrosko na szkolnym korytarzu, otoczona wyłącznie muzyką płynącą ze słuchawek, poczułam chłonący mnie cień. Wywróciłam oczami, próbując to daremnie zataić, po czym uniosłam spojrzenie, by upewnić się, kto burzy mój spokój.
Oczywiście.
— Cześć, Josie, wiem, że cieszysz się, że mnie widzisz. — Timo mrugnął porozumiewawczo, dając jedno, krótkie spojrzenie kolegom z końca korytarza. Nie wiem, dlaczego to zrobił, ale nie zamierzałam przejmować się tą mało znaczącą rzeczą.
— Powiedziałabym, jak bardzo, ale obraziłbyś się. — Dźwignęłam się na nogi, w dalszym ciągu nie zdejmując słuchawek. Wcisnęłam tylko przycisk, który odciął mnie od muzyki w ramach słuchania głosu Timothy'ego, co było zdecydowanie mniej przyjemne. — Co cię tu sprowadza? Czyżbym wyłamała się z mroków korytarza i cię oświeciła?
— Jak zawsze, Josie. — Wyszczerzył się.
— Nie, ja nie oświecam — mruknęłam, siląc się na mało szczery uśmieszek.
— Dzisiaj mam trening po lekcjach. Proponuję ci spotkanie gdzieś około szesnastej, wtedy będę miał czas, by skupić się tylko na tobie, słońce. — Zbliżył się, choć nie musiałam nie wiadomo jak wysoko zadzierać głowy, mimo iż był wysoki. Wprawdzie gdybym założyła szpilki to czuję, że bym mu dorównała, ale ta era nigdy nie nastąpi.
Wzruszyłam ramieniem.
— Nie wiem, dam ci znać gdzieś... kiedyś. — Standardowe pierdolenie Josephine Odair uważam za rozpoczęte. 
— Dobra, w takim razie będę pisać. — Zaśmiał się, przeciągając ręką po włosach. W ciągu jednej chwili jego głowa znalazła się tuż przy mnie, ustami obok mojego ucha, omiatając je ciepłym oddechem, takim że wzdrygnęłam się jakby przewiał mnie letni wiatr. — Ale dzisiaj zamierzam cię zabrać w nieco inne miejsce.
— Na burgera?
— Też nie zgadłaś. Dowiesz się. — Mrugnął i oddalił się kilka kroków do tyłu. Posyłając mi tylko ostatnie spojrzenie, zniknął w morzu tłumnie poruszających się uczniów.
Nie miałam ani chęci na spotkanie, ani chęci na protesty. Czułam tylko pogłębiającą się obojętność i prawdziwy problem wynikający z psującego się odtwarzacza do muzyki. Porzucając całkiem temat Timothy'ego, skupiłam się na tym, że jak nigdy w życiu chcę odzyskać telefon, bo inaczej będę musiała zadeklarować pełną uwagę nauczycielowi od przyrody. Przecisnęłam się przez grono uczniów w ślad za Timothy'm, bo z nim prawdopodobnie, jak sądziłam, byłby Vincent. Nie myliłam się, bo oboje rozmawiali oddaleni wystarczająco od sali lekcyjnej, pomimo iż wybił własnie dzwonek.
Wystarczyło spojrzenie Timo za ramię Vincenta, by mój były partner w zbrodni odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, po czym skrzyżował ze mną spojrzenia. Raczej nie musiał być geniuszem, by od razu zrozumieć, o co chodzi — wyciągnął mój telefon z kieszeni, ja byłam wystarczająco blisko, żeby go odebrać.
Timothy, jak na oczywisty znak, wycofał się do sali lekcyjnej, wpasowując się w sznur uczniów.
— Wow, nie sądziłam, że przeżyjesz po tej akcji z wczoraj.
— Wow, no popatrz, nie zesikałem się ze strachu.
Wywróciłam oczami i skrzyżowałam dłonie na klatce piersiowej, co podkreśliło moją rzadką w wykonaniu powagę. Zanim cokolwiek powiedziałam, obejrzałam go od stóp do głów, jakby Vincent z dzisiaj zdecydowanie różnił się od Vincenta z wczoraj, a pomiędzy nimi wisiała jakaś wielka przepaść. Vincent z dzisiaj miał podkrążone oczy, był blady jak ściana i nie grzeszył urodą — w gwoli ścisłości ten ziemniak nie grzeszył nią nigdy, ale dawno nie wyglądał tak źle, co dziś.
Z jego oczu zniknęła jakakolwiek barwa, wydawał się obecny, a jak tylko spoglądał, to w nic konkretnego.
— Więc przywykłeś do tego?
— Może — rzucił od niechcenia.
— Nasz żałosny scenariusz nie przeżył — wymamrotałam. — Nie chce mi się wcale w to bawić. W pamięci nadal mam cokolwiek z tego, co pisaliśmy, ale zdaje mi się, że będziemy improwizować.
— I co? Poddajemy się?
— Nie nazwałabym tego poddaniem się, a bardziej, nie wiem, pójściem na łatwiznę? Sam mówiłeś, że możemy stworzyć najgorsze gówno, więc to zróbmy. Może bardziej postaramy się w improwizacji. W sensie, może być albo gorzej albo jeszcze gorzej — odparłam. Nie zależało mi na tym. Ani trochę. Chciałam po prostu odbębnić swoje i nie przejmować się tym zbyt długo, choć wiem, że na spektaklu przez te podejście całkowicie zje mnie stres.
Vincent tylko mruknął na moje słowa coś niezrozumiałego, na co zmarszczyłam brwi, bo jak gdyby nigdy nic po prostu odwrócił się i powiódł w stronę sali.
Pierwszą sprawą, która nie powinna mieć miejsca, było to, że mówił mniej ode mnie. Mniej. To nie było normalne. Wyglądał jak trup i poruszał się jak zombie na mniejszych levelach.
— Noob. — Olał mnie. 
Nie wiem, co kryło się za tym stanem, podejrzewałam, że oczywiście dwie gwiazdki z nieba — matki Vincenta, jednak starałam się w to zbytnio nie wczuwać. Na swoją lekcję matematyki spóźniłam się jakieś dwie minuty. Nauczycielka i tak nie baczyła ani na ubytki, ani nabytki, dlatego jak gdyby nigdy nic usiadłam tam, gdzie moje miejsce: na samym końcu sali, w prawo pod oknem. Otworzyłam zeszyt, by przynajmniej stwarzać jakiekolwiek pozory nauki, a pod ławką uruchamiałam grę na odzyskanym telefonie. Urządzenie błagało o ładowarkę i choć odrobinę energii, bo bateria wskazywała równe piętnaście procent.
Grę zasłonił mi zaraz dymek czatu. Zmarszczyłam brwi i przeniosłam się do rozmowy z siostrą, która chyba napisała do mnie pierwszy raz od zawsze, bo w pseudonimie nadal widniało Charlotte Odair-Crawford, a konwersacja miała standardowy, niebieski kolor, prawie jak chłód naszej siostrzańskiej miłości.
Charlotte: Naprawdę był Vincent?
Josephine: gdzie?
Charlotte: No u nas.
Charlotte: U nas w domu , ciamajdo.
Josephine: używasz spacji przed przecinkiem, sama jesteś ciamajda, śmierdzielu XD
Charlotte: Dobra wal się. Więc odnowiłaś przyjaźń z Vincentem?
Zmarszczyłam brwi. Głos nauczycielki opowiadający o trójkątach i kwadratach niemal dudnił mi w uszach.
Josephine: nie, skąd ta myśl? i był ostatnio, ale to nie ma nic do rzeczy
Charlotte: Nie wiem, bo mama zaprosiła go dziś rano na obiad, jak mijała go na drodze... także myślałam, że coś się zmieniło.
Charlotte: Może mama tak pomyślała.
Wstrzymałam oddech na jedną chwilę.
Josephine: co zrobiła........ przyjął to? boże, powiedz, że nie
Charlotte: Mama robi dziś swój specjał, więc możliwe, że to dla gościa, ale nie mam pewności. Zresztą przyjaźniła się kiedyś z ojcem Vincenta, zanim życie mu się spieprzyło.
Josephine: czy ta dygresja jest nam w czymkolwiek potrzebna?
Wiedziałam, że jeśli chciałabym pojawić się na tym całym sympatycznym, obiadowym spotkaniu, to i tak długo nie usiedzę. O szesnastej miałam spotkać się z Timo.
Życie zdecydowanie lubiło się komplikować.

Vincent? 
Masz wolną rękę w tym czy się zgodzi czy nie

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz