25 cze 2020

Od Catona C.D Leah

W porównaniu do starych, dobrych czasów, kiedy to niezaprzeczalnie było się młodym uczniem tej szkoły, rajdy, wycieczki sprawiały zdecydowanie więcej frajdy. Teraz, w skórze nauczyciela, czuję się — i czuć się muszę — jak luźna wersja stojącej obok mnie historyczki. Siłą rzeczy moim wyjazdem rządzą kontrola i organizacja, chociaż w głowie zbyt dobrze migają mi pamiętne, ostatnie lata, podczas których sam byłem w tym miejscu ze swoją zgraną klasą. Odganianie się od komarów, gałęzie wbijające się w lędźwia — klasyk. Moje biwaki najczęściej kończyły się kacem moralnym kolegów, którzy niejednokrotnie żałowali ilości skrętów czy alkoholu, natomiast najdziwniejsze stanowisko wędrowało do mnie, czyli zazwyczaj trzeźwego, mającego kontrolę wówczas nastolatka, który nadal bawił się dobrze.

Rzecz jasna, nie zamierzam pozwalać swoim uczniom na nielegalne schadzki w lesie i używki, bo skończy się na tym, że swoje doświadczenie pedagogiczne zakończę na... tym roku. Może jeszcze kiedyś dopadłyby mnie wyrzuty sumienia, lecz teraz, widząc takie osoby jak Michael czy Tyler, niszczenie imprezy jest równie przyjemne co dzwonienie po policje przez stare konfidentki.
Pro po imprez. Złapanie z Leah kontaktu wzrokowego przy wieczornym pieczeniu pianek i kiełbasek przywodzi na myśl jedno, czyli kaca. Wcale nie mam ochoty wiedzieć, gdzie się podziewała i co robiła poprzedniego dnia, mimo iż jej wzrok przekazuje mi wystarczająco dużo. To mógł być równie dobrze kac, jak i potyczka z jej cudowną, barwną rodziną — efekt zgoła taki sam. Wszyscy rozłożyli już swoje namioty i większość uczniów napełnia żołądki paczkowanym żarciem, z wyłączeniem kiełbasek nadzianych na kije. Nie jem nic, dla mnie to raczej odpowiedni moment, żeby upewnić się, że nikt się nie zgubił, i wyciągnąć papiery dotyczące wycieczki. Siadam z Flickermanem na jednej z kłód umieszczonych naprzeciw potężnego ogniska i głośnym, sugestywnym chrząkaniem daję do zrozumienia wszystkim, że należy skupić na mnie uwagę.
— Dobra, ludzie. Karta wycieczki mówi mi, że mamy kłaść się spać do namiotów o dwudziestej pierwszej. Którą mamy godzinę? — spoglądam na nich.
— Dwudziestą drugą. — Ktoś odpowiada.
— Prawie perfekcyjnie. — Zdecydowanie. — Jutro z samego rana idziemy nad rzekę. Możecie zabrać stroje kąpielowe, ale nie obiecuję, że pogoda we wrześniu będzie was rozpieszczać, a nie chcę odpowiadać przed waszymi rodzicami. Proponuję wziąć naostrzone kije, często biorą tam jakieś ryby. Druga część dnia to — mrużę oczy, bo ciemność daje się we znaki i nic nie widzę — podchody. Wasza pani Shepard razem z profesorem Flickermanem zaplanowali nam trasę, cóż, nie znam jej nawet ja, więc może być ciekawie. — Chyba, że liczy się moja dziurawa pamięć sprzed kilku lat, ale nie sądzę, że jakieś konkretne drzewo, mogące być odniesieniem do trasy, zapadło mi w pamięć.
Na wieść o trasie planowanej przez niejaką Shepard, grupa zanosi się jękiem niezadowolenia. Z trudem tłumię cisnące się na usta „wiem, kochani, nasza historyczka to wyprana z życia jędza, ale nie załamujmy się”.
— A, no tak. Z soboty na niedzielę żadnych leśnych, dzikich imprez, bo nie mam ochoty zbierać was rozrzuconych po najbliższych kilometrach, tropić zaginionych po wymiocinach i nie mam tyle miejsca, by konfiskować alkohol. Jasne? — mówię entuzjastycznie, wykrzywiając usta w szerokim uśmiechu. Spotykam się z małą dezaprobatą, ale przeczucie każe mi myśleć, że i tak mnie nie posłuchają. Młodość rządzi się swoimi prawami. Zawsze tak było, jest i będzie.

Po naradzie gasimy ognisko. Wszyscy rozdzielają się do swoich posłań, gdzie jeszcze przez długi czas widzę co najmniej tuzin świateł telefonów rozświetlających wnętrza namiotów. Dopiero koło północy dźwiękiem zaraz obok chrapiącej młodzieży jest relaksujące granie świerszczy. Ciepłe, leśne powietrze czesze moje włosy, choć jest tak delikatne, że ledwo je czuję. Komary — gdzieś tam jakiś zabzyczy raz za czas, jednak żadne światło ich do mnie nie przyciąga, czuję się bezpieczny.
Gdyby ktoś mnie zapytał, co robię po północy przy drewnianym, piknikowym stole z przymocowanymi do niego ławkami, jakieś piętnaście metrów od pola namiotowego, odpowiedziałbym, że to dobry punkt obserwacyjny i że w ten sposób kontroluję młodzież. Ale trzymany w mojej prawej dłoni papieros zmienia tę postać rzeczy. Nie mogę spać, mój rak nieustannie prosi o więcej.
Koniec końców gdyby nie to, że wyszedłem, nie dowiedziałbym się, że ktoś jeszcze planuje pooddychać świeżym powietrzem tej nocy. Zdradzić mnie może tylko tląca się końcówka papierosa przy zaciąganiu, ale to jest mi zbędne, bo zdradzam się sam i to w pełni świadomie. Nie wiem, jak rozpoznaję w zacienionej, kobiecej sylwetce pannę Solberg, ale najwidoczniej gdzieś w mojej pamięci zapisał mi się cały jej zarys. Na pewno bardziej niż reszty uczniów. Bardziej niż bym tego chciał. 
Upuszczam papierosa i gaszę go pod podeszwą buta. Jest tak cicho, że moje kroki słychać wyjątkowo głośno, bo uginają się pod gałązkami.
— Dlaczego siedzisz tu sama? — marszczę brwi, siadam obok niej na ściółce leśnej, po czym opieram plecy o kłodę za nami. Mały płomyk nadal tli się w wygasłym ognisku, jednak daje tyle światła, co nic. — Nie możesz spać? Maggie chrapie?
— Nie chrapie — parska cichym śmiechem. — A ty czemu wyszedłeś?
— Nie odpowiedziałaś na moje pytania. — Wzruszam odrobinę ramieniem, uśmiechając się półgębkiem. — Teoretycznie rzecz biorąc mam prawo wiedzieć, dlaczego tu jesteś, a ja lubię wykorzystywać ten przywilej.
— W środku jest duszno, nie da się tam spać. Ale najwyraźniej Maggie to nie przeszkadza, bo od kilku godzin nie zmieniła pozycji i zajmuje cały namiot.
— Z tego co wiem to historyczka ma częściowo wolny namiot. Ale nie ryzykuj życia i nie idź tam spać, jesteś na to za młoda — śmieję się.
Dziewczyna na chwilę cichnie, co nie umyka mojej uwadze.
— Nie mam wiele do stracenia — przyznaje, z czym ewidentnie się nie zgadzam, i gdyby nie wszędobylska ciemność, miałaby okazję obserwować mój wręcz urażony wyraz twarzy.
— Dlaczego? — pytam przy okazji, a w tym pytaniu nie rozbrzmiewa żaden nacisk. — Zresztą twoja mina jest bardziej przybita niż zwykle. — Mogłem powiedzieć, że chodzi o jej głos, a wtedy to byłoby bardziej logiczne, biorąc pod uwagę to, że ledwo co widzę. — Co jest? Rodzina?
— A co innego? — pyta posępnie.
Wobec tej sprawy czuję się całkowicie bezsilny. Przecież nie wezwę rodziców do szkoły tylko po to, by wytłumaczyć im, jak nie zachowywać się względem nastoletniej córki, czego efektem byłoby to, że dwudziestoletni szczeniak uczy dorosłych. Posypałyby się komentarze typu brak szacunku, nic nie wiesz o życiu. Nie miałem takich sytuacji, ale całe szczęście jestem całkiem domyślny i lubię zapobiegać.
Więc reasumując, nie mogłem nic zmienić w sprawie Leah. 
— Wstawaj. Nie możesz smucić się całą noc i jeszcze tak zasnąć. — Wstaję pierwszy, spoglądając w dół. Leah patrzy na mnie błyszczącymi oczyma, w których czai się niezrozumienie.
Ponaglam ją ruchem ręki, aż w końcu robi to, o co ją proszę. Chociaż prośba to chyba nawet nie to słowo.
— W twoim wieku szkolne biwaki integracyjne wspominałem bardzo dobrze.
— To znaczy?
— W każdym razie w tych wspomnieniach nie było rozmyślania o rodzicach. — Prowadzę ją do stołów piknikowych, które znajdują się pod długą drewnianą wiatą. Teraz, w ciemności, konstrukcja rzuca na nas jeszcze większy cień, powodując, że oboje zlewamy się z mrokiem. — Pamiętam pierwsze złowione ryby w rzece, do której jutro was zabieram. — Kładę telefon na stole.
Leah nadal nie rozumie, co robię.
Teoretycznie ja też nie.
— Pamiętam pierwsze, cholera, libacje, które wypomina nawet Flickerman — śmieję się pod nosem. Kieruję głowę w bok i włączam z telefonu cichą, spokojną piosenkę, nie siląc się, by znacznie podkręcić głośność. — I pamiętam pierwsze uczucia.
Wzruszam ramieniem, uśmiechając się delikatnie. Wyciągam dłoń w jej stronę.
— Odstaw rodzinę na bok i zatańcz ze mną do Eda Sheerana. Na razie to nie rozkaz — śmieję się, nie spuszczając z niej wzroku.

Leah?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz