16 cze 2020

Od Michaeli C.D Carneya

Było po prostu idealnie. Carney odcięty od środowiska pracy i trudów z nią związanych był fantastycznym mężczyzną, umiejącym rozbawić do łez, a jednocześnie otoczyć ciepłym płaszczem troski. Za każdym razem, gdy chociażby musnął moją skórę, całe ciało drżało z powodu dostarczanej przyjemności. Każda opowiedziana przez niego błaha rzecz była powodem szerokiego uśmiechu, który raz za razem pojawiał się na mojej rumianej twarzy, ale można było się spodziewać, że te chwile wytchnienia zostaną przerwane. I to niestety w nieprzyjemnie brutalny sposób.
Zasępiona skerowałam się na górę, zgodnie z poleceniem prokuratora. W jednej chwili stał się kimś zupełnie innym, poniekąd wypaczonym z emocji wrakiem, mającym wygodę swojego stołka za najwyższą wartość w życiu. Można powiedzieć, że odgłos dzwonka zabrał ze sobą ten cudownie spędzony czas, zawłaszczył go, co oznaczało, że przepadł nieodwracalnie. Ciężko wchodząc po wypolerowanych, białych stopniach, nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że porozrzucane po stole na piętrze dokumenty wpłyną na zmianę opinii na temat osoby Carneya. Po pchnięciu przeszklonych drzwi gabinetu, mój wzrok natychmiastowo padł na barwną fotografię. Uchwycono na niej Adriena, całego w skowronkach. Na twarzy tkwiącego w bezruchu chłopaka zastygł promienny uśmiech, wywołany najprawdopodobniej z jakiegoś trywialnego powodu, chociażby zerknięcia przez ramię na jędrne krągłości mijanej kobiety. Ot co, cały Adrien, nic dodać, nic ująć. Szkoda tylko, że jego zimne, pogruchotane zwłoki spoczęły kilka łokci pod pulchną glebą, którą upodobały sobie wszelkiego rodzaju żyjątka, swoimi działaniami przyspieszające proces rozkładu gnijącego, ludzkiego mięsa.
Drżącymi palcami zgrabiałych dłoni musnęłam zdjęcie, po czym niepewnym ruchem odsunęłam je na bok. Z napięciem rosnącym w żyłach przyglądałam się ścianom tekstu w dokumentach, które Carney – zapewne – chciał skryć z daleka od wścibskich oczu i chciwych łapsk ludzi koczujących na jego zdrowie niczym wilki na wyjątkowo sycący kąsek. Na kilku stronnicach grubego papieru zapisano najistotniejsze wiadomości o osobie Adriena, typu miejsce zamieszkania, rodzinę zmarłego, tragiczne okoliczności zgonu, powiązania z innymi osobami... Zdezorientowana chwyciłam plik kartek i pędem puściłam się schodami na parter, nie zważając na prośbę mężczyzny. Ten, pogrążony w rozmowie ze znajomym, ocknął się dopiero wtedy, gdy ryknęłam na cały głos.
– Co to ma, do cholery, być?! – wycedziłam przez zęby każde słowo, namaszczając je jadem. Ani na chwilę nie oderwałam spojrzenia od opanowanego wzroku Carneya, który pokwapił się odwrócić w moją stronę i odprawić drugiego mężczyznę niedbałym machnięciem dłoni. Srebrny zegarek na jego nadgarstku wydał charakterystyczny, metaliczny szczęk, gdy prokurator zamknął drzwi wejściowe i przekręcił klucz w zamku.
– Carney... Co to jest? – furia momentalnie wyparowała z mojego głosu, a na jej miejsce wskoczyło drżenie warg i histeryczny bełkot wydobywający się spomiędzy nich.
– To wszystko mialo służyć temu, abym mógł wyplątać cię z problemów i oczyścić z zarzutów, Mish, niczemu więcej – odparł, niemal niezauważalnie stawiając kilka kroków w moją stronę. – Ten cały spis był mi potrzebny tylko do tego.
Zakładając ramiona na piersi, odparłam ostrożnie ważąc słowa:
– Brzmi sensownie – mruknęłam niezadowolona. Odwróciłam wzrok, niezdolna, aby spojrzeć mężczyźnie w oczy i przyznać się do tego, że dałam się ponieść emocjom, w tym przypadku tylko negatywnym. Po dłuższej chwili ciszy, zdecydowałam się spytać: – Kim był ten mężczyzna i co tobie przekazał? Wydajesz się być bardziej spięty niż zazwyczaj.
– Muszę pojechać w jedno... miejsce. Tak, miejsce – odpowiedział na zaledwie połowę pytania, ale nie chciałam na niego naciskać. – Jedziesz ze mną? Droga zajmie najwyżej kwadrans, a właściwa część mojego pojawienia się tam może z pół godziny. Na marginesie, wolałbym nie zostawiać ciebie samej – po krótkim wyjaśnieniu zaczekał równie niedługą chwilę na jakąkolwiek reakcję z mojej strony.
– Mhm, jadę z tobą, ale jeszcze jeden drobiazg... wciąż pracujesz nad zaginięciem Dominica? – spytałam, chwytając za cienką kurtkę pozostawioną na wieszaku obok drzwi wejściowych.
– Robię tyle, co mogę i to w każdej wolnej chwili. Staram się, Mish, ale mam wrażenie, że gonię własny ogon – dla dodania mi otuchy, być może tej fałszywej, na chwilę trwającą zaledwie mrugnięcie okiem, położył przyjemnie ciężką dłoń na moim ramieniu. Jego miękkie usta uniosły się w niepocieszonym i chyba naprawdę nieudawanym uśmiechu. Po tym geście niespiesznie otworzył drzwi i puścił mnie przodem, instruując, abym udała się do garażu za domem.

~***~

– Zatem do samiuśkiego dna, panowie – oznajmiłam donośny głosem przed przechyleniem kieliszka i wydudlaniem jego mocnej, palącej w gardło zawartości. Skrzywiłam się niezauważalnie, przez chwilę mlaskając językiem, aby uporać się z ostrym smakiem alkoholu. Nim się zorientowałam, między mną na wypolerowanym blacie  w rządku ustawiły się szkła kilkunastu kieliszków, co przyćmiło mój umysł zaledwie trochę. Nieszczególnie wadziły mi wszędobylskie łapska, chcące znaleźć się pod moją zwiewną, prowokującą bluzką czy grzeszne myśli wypływające z ust mężczyzn wokoło. Carney natychmiastowo po przekroczeniu progu lokalu udał się na wyższe piętra w celu rozwikłania własnych spraw biznesowych i prawdopodobnie także tych osobistych, nie miałam większej ochoty zagłębiać się w jego konflikty, ryzykując tym samym, że gniewnie mnie oszczeka, gdy będę chciała poznać o kilka rzeczy za dużo niż rzeczywiście powinnam. Myśli obracające się wokół osoby czarnowłosego szybko zostały zmiecione przez następne trunki.
Ostatecznie skończyłam bez bladego pojęcia na temat swojej tożsamości.

~***~

– Wiesz co, Carney? Tak po części to jednak zazdroszczę tej twojej małżonce. Nawet po takiej większej części i naprawdę nie bredzę! – moja prawa dłoń opadła na ramię mężczyzny, gdy zawzięcie przekonywałam go o mojej zazdrości. Wydęłam dolną wargę, pochylając się nieznacznie i wzdychając męczeńsko. – Nie wiem dlaczego, ale tak już jest, nic nie poradzisz, przepraszam – zawiesiłam się na karku prokuratora, oplatając jego szyję ramionami. Cały ciężar ciała przeniosłam na klatkę piersiową czarnowłosego, gdy byłam pewna, że tkwimy w mocnym uścisku. – Uwielbiam cię, z chęcią wpakowałabym się tobie do łóżka, ale jestem zbyt śpiąca, więc raczej dobranoc – mruknęłam sennie. Na zwieńczenie wypowiedzi ziewnęłam szeroko i pozwoliłam zapuchniętym powiekom opaść, odcinając tym samym od siebie  rozmyty obraz rzeczywistości.
Prawdę powiedziawszy, nie chciałam już nigdy więcej otwierać oczu, a dać im pozostać zamkniętym już na zawsze, aby nie musieć zmagać się z kolejnymi dniami, które wszystkie razem, a jednocześnie każdy z osobna, wysysały ze mnie motywację do utrzymywania się na powierzchni biernej egzystencji.
W tamtym momencie zrozumiałam, że wszystko, o co miałam dbać i pielęgnować, przepadło na zawsze. Mogłam jedynie wracać myślami do podnoszących na duchu momentów stworzonych z osobami, które nieodwracalnie straciłam. Skomplikowanym jest skondensować tabun szarszujących myśli, w dodatku łepetyną zamroczoną podmuchem procentów, ale jedno wiedziałam na pewno – nie wykorzystałam odpowiednio czasu, który był przeznaczony na konkretnych bliskich. Moje błędy, niedbałości i liczne podwinięcia nóg wyszły na światło dzienne, a we mnie nawet nie tliła się iskierka zapału, aby spojrzeć tym pomyłkom prosto w oczy i zmierzyć się z nimi tak, jak przystało na porządnego człowieka.
Dlatego też wolałam, aby akurat to oddanie się w objęcia Morfeusza nie zostało zwieńczone pobudką w świeżej pierzynie.
Ilość słów: 1080
[ Carney? Miała być kochanka, a wyszedł raczej zgon. Zostawiam Tobie wolną rękę, nie musisz dalej ciągnąć tego wątku 

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz