1 cze 2020

Od Vincenta C.D Josephine

     Donośny głos Josephine przebił się ponad melodią piosenki, której wówczas słuchałem, wybijając mnie z rytmu pracy nad pochłaniającą cały mój wolny czas, idiotyczną pracą domową z matematyki. Była ostatnią osobą, jakiej się tu spodziewałem, wyprzedzał ją nawet sam jaśnie pan Timothy i największe gwiazdki naszego miasta — nic nie zdziwiło mnie tak, jak nakłaniająca mnie do wpuszczenia jej przez balkon Josephine, która z zaskoczenia się pod nim zjawiła.
     Właściwie, może nie do końca z zaskoczenia, bo zanim wyszedłem na zewnątrz, sprawdziłem telefon i dopiero wtedy zobaczyłem dwie nieodczytane przeze mnie wiadomości i wszystko nabrało nieco więcej sensu, chociaż w dalszym ciągu nim nie grzeszyło. Przynajmniej nie muszę się fatygować. Wypełzłem na zewnątrz, oparłem o barierkę i spojrzałem na nią z góry.
     — Przyjechałaś, bo nie liczyłaś nawet, że ja to zrobię? — Zmarszczyłem brwi. — Czy zatęskniłaś za moim domem i znalazłaś idealny pretekst?
     — Powiedzmy, że było mi po drodze i wiedziałam, że moje chęci są na tyle rzadkim zjawiskiem, że je wykorzystam.


     Zaśmiałem się pod nosem i mocniej wychyliłem przez barierki, żeby ocenić dzielącą nas wysokość. W oczach co prawda linijki nie miałem, a moje zdolności określania… różnych rzeczy były marne, ale, na moje oko, gdybym zeskoczył, co najmniej złamałbym sobie rękę i kark, a przedostanie się na balkon, graniczyło z cudem. W filmach zazwyczaj mieli jakiś bluszcz albo przypadkowo wystający ze ściany drut, dzięki któremu można było się wspiąć — u mnie ściana była prosta, obrastały ją po prostu drzewa.
     — Potrzebujesz adrenaliny w swoim życiu czy wejdziesz drzwiami, jak na normalnego człowieka przystało?
     — Nie jestem normalna, teraz powinnam wspiąć się po bluszczu w drodze po twoją miłość — parsknęła. — A tak prawdę mówiąc to drzwi będą spoko.
     Nie wiedziałem do końca, jak, w świetle ostatnich wydarzeń, odebrać tę wzmiankę o miłości. I to, że p a r s k n ę ł a, uśmiechnęła się, nie fuknęła nic, tylko zabrzmiała jak jakieś słoneczko, które kocha wszystkich i w jakimś stopniu mnie szanuje, co, jak powszechnie wiadomo, było wielką bzdurą. Wykręciła swoim rowerkiem i skierowała się ku drzwiom frontowym, kiedy ja wróciłem do środka, żeby zbiec po schodach i w należyty sposób powitać ją w posiadłości Laurence’ów, jakby była co najmniej ważnym gościem. Znaczy się — była, rzecz jasna, niezwykle ważnym dla naszej scenki na kółko teatralne.
     Nie natrudziła się i nie zadzwoniła do drzwi, chociaż jeszcze moment przy nich postała, zanim pojawiłem się na parterze. Przekręciłem zamek w drzwiach, poinstruowałem, żeby zostawiła rower przy progu, dodając, że na to zadupie nawet złodziejom nie chce się jechać i zaprosiłem do środka.
     Było dziwnie.
     Za mało powiedziane.
     Mega dziwnie. Turbo dziwnie. Strasznie dziwnie. Albo lepiej — zwyczajnie niezręcznie. Wydaje mi się, że Josephine ów niezręczności nie odczuwała, tylko ja zachowywałem się jak wariat, wmawiając sobie to wszystko. Minęły trzy lata, odkąd ją tu widziałem. Popieprzone.
     — Możemy iść do mnie, ale jeśli wolisz tego uniknąć, usiądź w salonie, a ja pójdę po… — zerknąłem ku schodom — ...po coś na górę. Mam nie ma w domu, więc gdzie będziemy siedzieć, nie robi większej różnicy.
     Odbiła w prawo, żeby usiąść w zapadającym się fotelu. Pokiwałem głową.
     — Wody? — zapytałem przed wdrapaniem się na piętro. — Kawy, soku, herbaty? Czegokolwiek?
     — Masz coś gazowanego? — Drapie się po karku, wyczuwając niezręczny moment.
     — Szampana. Ale tego ci nie dam.
     Spojrzała na mnie spod ściągniętych brwi.
     — Wracasz rowerem, jesteś niepełnoletnia i boję się, że możesz mieć słabą głowę.
     A później zamilkliśmy. Oboje. Zacisnąłem usta, przekląłem bezgłośnie i, odwróciwszy się na pięcie, schodek po schodku skierowałem ku górze, żeby wdrapać się na piętro i z mojego pokoju wziąć laptop, kartkę i długopis, jakby miały jakąś większą wartość, kiedy w praktyce moglibyśmy zapisać wszystko w telefonach. Sam nie wiem, prawdopodobnie chciałem odwlekać konfrontację w nieskończoność. W takich momentach wychodziło, jaką to dopiero drama queen jestem ja, nie Josephine.
     Z powierzchni biurka zgarnąłem otworzony laptop, pierwszy lepszy niezużyty zeszyt i długopis wybrany spośród kilku innych leżących w tej samej kupce i nieużywanych od dawna. Wykorzystałem krótki moment samotności na wzięcie głębokiego oddechu. W drodze powrotnej skontrolowałem, czy aby na pewno Nessy nie było w domu i czy Avalon nie sterczała przypadkiem nad komputerem, a kiedy okazało się, że w domu z całą pewnością jesteśmy tylko my, wróciłem do mojego gościa, żywo zainteresowanego otaczającym go wnętrzem. Jakby widziała je po raz pierwszy. W salonie już zajrzałem do wbudowanego w szafkę przy kominku barku, wzrokiem odszukałem srebrzystej butelki szampana i wyciągnąłem delikatnie, żeby nie potłuc znajdujących się obok alkoholi, szczególnie faworytów matek. Ten kategorycznie do nich nie należał, więc satysfakcja była zasadniczo niewielka, kiedy go otwierałem. Josie przez cały ten czas śledziła mnie wzrokiem i przysięgam, że widziałem, jak raz po raz przewracała oczami, zbyt dyskretnie, żebym mógł zwrócić jej uwagę kąśliwym komentarzem. Na stoliku, zaraz obok zeszytu i komputera, postawiłem dwa pełne do połowy kieliszki i skinąłem ku nim głową, wyraźnie dając do zrozumienia, że zmieniłem zdanie i upicie jej brzmi nieźle.
     — I jak? — zapytałem, kiedy upiwszy łyka, skrzywiła się.
     — Nie gustuję w takich… takim czymś — odparła z odrazą i odstawiła kieliszek na stolik, jednocześnie sięgając po kartki. Puste, rzecz jasna. — Więc?
     Wystarczył łyk, żeby z kieliszka zniknęła połowa wlanego wcześniej szampana. Był dobry, jeden z lepszych, ale nic dziwnego, kiedy od parunastu miesięcy piłem z chłopakami najtańsze, byle zaoszczędzić trochę na inne alkohole. Przekładaliśmy ilość nad jakość i nikomu to nie przeszkadzało.
     — Więc? — powtórzyłem za nią. — Jak to było? Półtora tygodnia na napisanie i naukę krótkiego scenariusza? Wiesz o tym, że możemy zrobić cokolwiek, popełnić najgorsze gówno, a jego i tak najbardziej zadowoli twój angaż?
     Miałem przed oczami obraz rozweselonego, zadowolonego Hughesa i skrzywiłem się mimowolnie na myśl, że wszystkie zasługi przypisałby wyłącznie sobie.
     Josephine zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc.
     — A to niby dlaczego?
     — Ponieważ bardzo mocno zależy mu na twoim rozwoju i wydaje mi się, że jeśli osiągniesz… pewny poziom, — upiłem łyk szampana — zaprezentuje cię wszystkim, przypnie łatkę największego sukcesu w karierze i pochwali dyrektorowi, który z kolei poklepie Hughesa po głowie i powie coś w stylu: gratulacje, nareszcie zrobiłeś coś dobrego. — Wzruszyłem ramionami. Hughes, istotnie, pomimo swojej dobrotliwej powłoczki, był egoistą i czekał na okazję, żeby wybić się ponad rządek szarych uczniów z koła teatralnego, zabłysnąć. Ale kto go tam wiedział. — Scenka, Josephine. Możemy się pospieszyć? Masz jakikolwiek plan?
     — Myślałam nad czymś, ale to nic niezwykłego. Skoro mamy wczuć się w role, by nie zrobić sobie obciachu na próbie generalnej i w ogóle na spektaklu, to może weźmy coś odpowiednio mocnego, ale czego nie było w scenariuszu. Nie uśmiecha mi się umierać zbyt szybko, nawet jako Liv, więc powinniśmy zrobić tak, że wspaniałomyślny Jude jednak ratuje jej życie. Wiesz, laska próbuje połknąć tabletki, ale on zjawia się jako wybawca w ostatniej chwili.
     — Brzmisz, jakbyś mówiła o swoim ukrytym pragnieniu. — Oparłem się wygodnie o kanapę, uprzednio odstawiając kieliszek na ławę. Josephine zabrała się za notowanie czegoś w zeszycie. — À propos ukrytych rzeczy, czuję, że to moment, w którym powinienem cię opierdolić za umawianie się z Timothym. Josephine, mam nadzieję, że wiesz, że…
     Uniosła spojrzenie. Mordercze.
     — To duupek — jęknąłem, rozkładając ręce. — Ty też jesteś dupkiem, ale on jest… gorszy.
     Zmarszczyła brwi, żądając ode mnie wyjaśnień. Ni chuja się nie odezwie, co za…
     — Dlaczego milczysz? Boże. — Odchyliłem głowę. — W tym tygodniu pieprzył się z co najmniej pięcioma, a ty… — Wskazuję na nią palcem. — Ty łazisz na jakieś schadzki z nim.
      Uniosła dłoń w nakazującym mi zamknięcie się geście.
     — Zwolnij trochę, Vinc, nie wiem, która wyrocznia ci to powiedziała ani w jakim stanie wtedy byłeś, ale po pierwsze: jeśli myślisz, że możesz mnie za cokolwiek opieprzyć, to się grubo mylisz. A po drugie nie chodzę z nim na żadne schadzki, to było jedno cholerne spotkanie, na które mnie namówił, i nie wiem nawet, dlaczego się z tobą o tym wykłócam.
     Prychnąłem drwiąco.
     — Ponieważ Timothy jest moim słoneczkiem i nie mogę dopuścić do tego, żebyś złamała mu serce. — Pochyliłem się w międzyczasie nad stolikiem, żeby uzupełnić szampana. Był faktycznie dobry, choćbym wzbraniał się od tego rękami i nogami. — Właściwie to, wiesz co, wcale mnie to nie interesuje. Tak tylko zapytałem. — Machnąłem dłonią, próbując udowodnić jej, jak bardzo mnie to nie obchodzi. Poważnie, spływało po mnie jak po kaczce. — Mówisz więc, że Jude ma uratować Liv od samobójstwa?
     Nad scenką spędziliśmy następną godzinę, która, przynajmniej mi, zleciała, jak z bicza strzelił, nie tylko na wytężaniu umysłu, ale i sączeniu szampana. Josephine odpuściła mi swoją działkę, dzięki czemu w żadnym razie nie musiałem się nim dzielić — na dobre mi to nie wyszło. Nie wypiłem też za dużo, pomimo wyraźnych chęci, ponieważ chciałem w choćby najmniejszym stopniu przyczynić się do naszego scenkowego dzieła, żeby Josie nie wypominała mi tego, dopóki nie skończę szkoły, a było ją na to jak najbardziej stać.
     Wszystko, co ustalaliśmy, notowała w zeszycie, laptop właściwie pozostawał nieużywany, więc stał sobie rozładowany, pod kablem, jakby był dekoracją i dowodem naszej ciężkiej pracy. Scenariusz nie był mistrzostwem, więc nieszczególnie cieszyłem się na wizję przedstawiania go przed kołem, ale kreatywności Josephine nie mogłem odmówić.
     Odchrząknąłem, przejmując od niej zeszyt z zapiskami. Wyrwałem odpowiednie kartki — na których zapisane były wszystkie wypowiedzi — żeby nie targać całego zeszytu.
     — Liv, pro-... — przerwałem swoją kwestię w pół zdania. Zerknąłem na Josephine porozumiewawczo, ale nie wydawało mi się, żebyśmy nawiązali jakąkolwiek nić zrozumienia. Westchnąłem męczeńsko. — Mam już dość, powtarzamy to po raz siódmy. — Rzuciłem kartką.
     Odchyliła głowę, głośno jęcząc ze zmęczenia i niechęci.
     — Może i jestem stworzona do Liv, ale chyba niezupełnie się rozumiemy. — Patrzyła wprost na moją twarz. — To nie to, co dawniej...
     Zgromiłem ją wzrokiem, w jednej chwili przywracając wszystkie zmysły do sprawności.
     Co to miało być?
     Czy to jakaś sugestia z kategorii tych subtelnie niesubtelnych?
     — To ma jakieś znaczenie? — zapytałem najspokojniej, jak potrafiłem. — Nie musimy się rozumieć, wiesz, wystarczy, żebyśmy wkuli to na pamięć i tyle, grali dalej.
    — Znaczy... Tak, wiem, że nie ma znaczenia, oczywiście — zaśmiała się nerwowo, jednak jej twarz równie szybko skamieniała. — Hughes mówił, że tekst na pamięć to nie wszystko. Po prostu... nie potrafię podołać jego oczekiwaniom.
     Uśmiechnąłem się smętnie i pociągnąłem łyk szampana.
     — Co się dzieje, Josephine i stres? — zakpiłem nieco przyjaźniej, niż definicja tego słowa wskazuje. — Uspokój się, przecież jesteś wspaniała… w roli Liv, oczywiście. Poza tym… — dźwignąłem się i pochyliłem nad stolikiem — ...Hughes ma humorki i nie powinnaś się nim, no wiesz, — machnąłem ręką, niemalże rozlewając zawartość kieliszka — przejmować, bo jest cięższy, niż my oboje razem wzięci.
     Nie patrząc przed siebie, postawiłem kieliszek na stoliku. Właściwie nie, ta historia jest nieco dłuższa i wstyd się przyznawać, ale wcale go nie postawiłem — zahaczyłem o kabelek ładowarki do laptopa, całą zawartość, czyli mojego wspaniałego szampana, rozbryzgując na całej długości i szerokości blatu. Całej, włączając leżące na nim kartki, jedyne kopie naszego scenariusza i odrobiona praca domowa, jeden z kluczy do zdania roku przez Josephine.
     — Kurwa.
     Kartki pływały w morzu bąbelek, a tusz ładnie rozmazywał na powierzchni papieru w kratkę. Na domiar złego rozległo się trzaśnięcie drzwi, świadczące o niesprzyjającej obecności… no właśnie.
     Primrose z szokiem wymalowanym na twarzy przekroczyła próg salonu, a za nią, jak ogon, ciągnęła się obładowana teczkami Avalon. Obie, jak wryte, stanęły przy ścianie — mama numer jeden załamana zastałym chaosem (gdzie ja skakałem wokół stołu, próbując uratować tę porażkę, a Josephine… nawet nie wiedziałem, co z nią, nie rejestrowałem żadnych bodźców), a druga — przepełniona złością i negatywnymi emocjami. Nie tylko ze względu na tragedię, jaka miała wówczas miejsce w jej salonie, a siedzącą w fotelu Josephine, którą tak szczerze i niepodważalnie gardziła.
     Na tę listę powodów, dla których warto nas powybijać, zapewne dopisała dopuścił do rozlania szampana i prawdopodobnie zjebał własnego laptopa.
     — Nanne — warknęła. — Co to jest? — Chociaż wskazała na stół, byłem absolutnie pewny, że nie chodziło o niego. A na pewno nie tylko o niego.
     Zmieszany wyprostowałem się, otrzepując mokrą rękę z kropel.
     — Dlaczego znowu tu jest?
     Czy już wspominałem, jak bardzo się nie lubią? Tak? A wyjaśniłem dlaczego? Nie, prawda? Avalon, druga mama, była pieprzoną materialistką, egoistką i snobką, a Josephine wcale nie prowadziła żadnej marki ani firmy. Traktowała ją jak psa za każdym razem, kiedy nas odwiedzała, a ja dziękowałem Bogu, kiedy miała za dużo roboty, żeby wyściubić nos poza gabinet. Miała problemy ze zrozumieniem, dlaczego jej syn znalazł to coś w kimś pokroju Josie. Dlatego też, na przekór Avalon, zapraszałem Jo coraz częściej. W głębi duszy było mi cholernie wstyd i zawsze ukrywałem ją w pokoju, nie chcąc narażać nas obojga.
     Jak zawsze, niczym bezbronne dziecko, tylko skuliłem się w sobie.
     — I dlaczego panuje tu chlew? Dlaczego po raz kolejny musisz wchodzić nam na głowę i martwić Primrose, Nanne?
     — Ja…
     — Cały dzień pracowałyśmy tylko po to, żeby zastać tu taki syf. Pięknie, Nanne. — Wypuściła powietrze, jej głos ociekał sarkazmem. — Masz siedemnaście lat i nie dość, że pijesz należącego do nas szampana, jak ostatnia sierota marnujesz go i niszczysz w ł a s n e g o laptopa. Primrose, zrób coś, pójdę odnieść te dokumenty, bo zaraz odpadnie mi ręka — zwróciła się do mamy. — Ty, — wskazała na Josephine — do domu, a z tobą jeszcze porozmawiam. — Zmrużyła oczy, obrzucając mnie pełnym wyrzutów spojrzeniem.
     Sierota.
     Wesołego dnia dziecka.

+40PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz