22 cze 2020

Od Candice C.D Cain

Ten z góry bezustannie testował moją cierpliwość, podkładał mi kłody pod nogi, szczuł ludźmi, z którymi normalnie bym nie obcowała. Już stawiając pierwszy krok w tym miejscu, bezpieczeństwo nas wszystkich było niezwykle wątpliwe. Zważywszy na to, że w tym gronie tylko jedna osoba, ja, posługiwała się największym procentem rozumu, to nie mogło się skończyć dobrze, a już na pewno nie dla wszystkich.

— Proponuję od razu po rozgrywce spierdalać, zanim ta banda rozdrażnionych psów rozszarpie nas na strzępy. Póki Jasper nie sprowokował ich na tyle, by zapragnęli krwawego odwetu — rzuca głośno. — I póki najładniejsza twarzyczka w tej grupie nie została darmowym trofeum dla nixańskich debili z miasta. — Zakładam zabójczy, kamienny wyraz twarzy, który wprawdzie nie potrzebuje ani słowa ode mnie, żeby mieć sens i znaczenie.
— Nie udawaj, że mi schlebiasz, bo wyczuwam twój fałsz na kilometr. Poza tym myślę, że twoją kartą kredytową będą bardziej zainteresowani.
— Są rzeczy cenniejsze od pieniędzy, materialistko — odpiera sarkastycznie. — Spokojnie, to zdecydowanie nie twoja twarz. Hej, masz szansę w końcu nie spieprzyć i nam pomóc.
— Wierzysz we mnie? — prycham, krzyżując ramiona na piersiach. Harvey prowadzi zaciętą dyskusję z nixiańską hołotą, ale jestem zbyt skupiona na przepychance z Hawthornem, by cokolwiek zrozumieć.
— Powiedzmy, że wierzę bardziej w to, że zbijesz wszystkie kręgle jednym rzutem niż w to, że ta pizda Harvey wynegocjuje nam pokój na świecie.
— Bardziej beznadziejny nie mogłeś być.
— Twoja postawa przy rzucie prosi o tą samą opinię.
— Och, na szczęście dałeś mi tyle drogocennych, przydatnych rad, na które prawie się zarumieniłam, że zbiję te pieprzone kręgle w dobrym stylu — mówię, siląc się na sztuczny uśmiech. Mężczyzna ściąga brwi i już zbiera oddech na to, by mi dokopać, gdy w ciągu chwili dobiega nas Harvey.
— Mamy tor i parę rund. Nie zepsujmy tego — odzywa się, lekko pochylony w naszą stronę. Jasper dumnie opiera się o jego ramię, swoim uśmiechem sprawiając, że niepokoję się jeszcze bardziej.
— Nie musicie dziękować.
— Za co? — prycha zniecierpliwiony Harvey, obracając głowę w jego stronę. — Za to, że wpakowałeś nas w ostre gówno? Przemyślę to, czy mam złożyć ci podziękowania.
— Swoimi sprytnymi, psychologicznymi gadkami sprawiłem, że wymiar kary w razie przegranej będzie mniej surowy.
— Urwą nam tylko po jednej nodze, żebyśmy jakoś dokicali do taksówki? Świetnie — wtrącam.
— Jeśli ty jesteś psychologiem, to ja pierdoloną matką Teresą. Wpierdol tak czy srak cię nie ominie, nawet gdybym miał włożyć ci do gardła tą jebaną kulę do kręgli. — Pierwszy raz zgadzam się z Hawthornem.
— Brzmi seksownie. Mogę być twoją Anastazją, panie Grey'u? — Jasper trzepocze rzęsami, splatając palce i napierając na Caina, który, podobnie zresztą jak ja, miał już dość na dzisiaj niepotrzebnych dygresji.
— Spierdalaj na drzewo.
Ktoś z towarzystwa obok zaklaskał.
— Możemy zaczynać. — Wysoki blondyn z Nix przemawiał za całą swoją grupkę. Mimo iż starałam się trzymać w cieniu chłopaków, czułam jak światła neonów docierają do mnie i wyłaniają z mroku. — Panie mają pierwszeństwo. — Obleśny uśmiech sprawił, że zanim dosięgłam kuli, poczułam nieprzyjemne mrowienie w żołądku, które nie miało absolutnie niczego wspólnego z motylkami.
— Jestem silną feministką, ale nie będę utrudniać — podkreślam te słowo, patrząc na Jaspera, który aluzji nie łapie — naszej uroczej rywalizacji.
Kilka par oczu okazuje się sporym rozpraszaczem, jakie próbuje wyrwać mnie z sideł skupienia, jednakże udaje mi się zbić cały szereg kręgli jednym rzutem. Wprawdzie uwaga ludzi jeszcze nigdy nie utrudniała mi sprawy, dlatego też czułam się zupełnie w porządku.
Dziesięć punktów dla nas.
Obracam się i sprawnie staję na miejscu wśród mojego dzisiejszego towarzystwa. Następny rzut wykonuje drużyna przeciwna. Rosły, opalony brunet, swoją drogą niezbyt urodziwy jak na standardy Nix, przymierza się do strącenia kręgli. Obserwuję jego najmniejsze gesty, których efektem okazuje się dziesięć punktów.
— Cain, nie zbłaźnij się — rzuca Jasper, kiedy Hawthorne wybiera swoją kulę.
— Zrobiłeś to dziś za nas wszystkich. Nie zbłaźnię się. — Wyrzuca kulę, która turla się równo po środku toru i owocuje kolejnymi dziesięcioma punktami.
Z każdą dyszką nasi rywale tracą swój animusz. W tabeli wyników miejsca co chwila ulegają zmianie. Jesteśmy przodem, potem w tyle, aż nadchodzi czas na mój ostatni, decydujący ruch, co jest powodem głośnych komentarzy, które w mniemaniu rywali mają osłabić moje morale. Przechwytuję kulę, którą trzymał Harvey i skupiona na torze całkowicie wyłączam się ze świata zewnętrznego.
Kula posuwa po torze, jednak nie po jego centralnej części. Mrużę oczy, jakbym swoimi nadprzyrodzonymi zdolnościami miała możliwość zmiany jej kierunku, ale niestety takie rzeczy wszędzie, tylko nie w rzeczywistości. Kula zderza się z pięcioma kręglami, reszta ani drgnie.
Przegrywamy.
— Szykuje się wpierdol! — Banda naszych przeciwników rechocze, tak że nabieram przekonania, że w ich groźbie była nuta zarówno prawdy, jak i sadyzmu.
Przy mojej prawej stronie twarzy pochyla się Jasper.
— Nie martw się, Snow, gdyby nie to, że Harvey celował jak ciota, to byśmy to wygrali.
Harvey zwiesza ramiona, mocno wzdychając, jakby właśnie wszystkie winy spadały na jego barki.
— Jasper, przysięgam, zaraz zrobię światu przysługę i pozbawię cię możliwości posiadania dzieci. Musimy...
— Spierdalać. Musimy spierdalać zanim przerobią nam pyski na pierdolone origami — słyszę Caina, któremu nie brakuje wiele, by wtopić się w tłum za sobą. Rozumiem, że nie ma zbyt wielkiej ochoty walczyć w obronie ani Harvey'a, ani Jaspera, ani mnie.
— A dokąd wam spieszno? — parska blondyn, wtrącając do dyskusji swoje trzy grosze. Ze swoją bandą zataczają łuk, niemal nas w nim zamykając, gdyby nie luka, którą przy odrobinie sprytu bardzo łatwo się wydostać.
— Wiesz, późno się robi, musimy spadać. Naszej koleżance dzieci w domu płaczą. — Za ten tekst mam ochotę wypchnąć Caina poza szereg, by sportretować naszym rywalom ich dzisiejszą ofiarę, którą od nas otrzymują w zamian za pokój. Podejrzewam jednak, że o pokój nixiańscy wojownicy nie walczą. Spoglądają po sobie, parskając śmiechem. Hawthorne natomiast unosi brew tak protekcjonalnie, jakby prowokował wszystkich na raz do ataku — niczym czerwona płachta na byka, którą jest na co dzień.
Facet z Nix chwyta ten wzrok, przyjmując wyzwanie, ale ja otwarcie pokazuję, że nie chcę tu żadnego starcia — wbijam się przed Caina i kładę dłonie na swoich bokach, w ten sposób podkreślając swoją zaciętą, feministyczną postawę.
— Chłopcy, może załatwimy to w bardziej humanitarny sposób? Ustawki są już niemodne.
— Chcieliśmy być bardzo humanitarni, ale kręcicie takie androny, że coraz mniej nam się to podoba. Thomas, co robimy? Wyrywamy im nogi, wrzucamy do lodowatego stawu czy bierzemy dziewczynę?
— Staw brzmi dobrze. — Lepsze to niż pozostałe opcje.
— Bierzemy dziewczynę, w sumie jest dosyć wygadana. Ciekawe, czy jest taka w łóżku.
Oczy mam teraz jak dwie monety. Chcę im nawrzucać ile wlezie, tak że te słowa będą odbijać się echem w ich głowie jeszcze długi czas, ale moje ciało reaguje szybciej. Odruchowo odsuwam się o krok, wpadając na Hawthorne'a, przed którym wcześniej stanęłam. Nie mija chwila, a sytuacja odwraca się i teraz to ja podziwiam jego plecy.
— W normalnych warunkach, uwierzcie, oddałbym ją i jeszcze dopłacił komuś, kto chciałby męczyć się z tą prawdziwą jędzą — obrażam się — ale dziś muszę was rozczarować. Poza tym jest bezużyteczna, w życiu widziała może parę fiutów, nie będzie z niej korzyści.
Mam ochotę przyłożyć mu kostkami palców w nerkę, czego dowodem może być mój posępny wyraz twarzy, ale dosyć szybko pojmuję, że po prostu chcemy wybrnąć z sytuacji, nieważne jak idiotyczny sposób Hawthorne sobie obrał.
Thomas, wodzu całej tej bandy, patrzy na Caina nieodgadnionym wzrokiem.
— Czekaj. Ty jesteś Hawthorne?
Muzyk, całkowicie zbity z tropu, marszczy brwi, jakby sam nie wiedział, czy w chwili obecnej stosownie będzie się do tego przyznawać.
— We własnej osobie.
— Chłopcy! Bierzmy jego portfel i spadamy!
Przełykam ślinę, patrząc na Caina.
— Musimy skorzystać z pierwotnego planu.
— To znaczy?
— Ucieczka, geniuszu.
Nie wiem, ile milisekund zajmuje nam patrzenie na siebie spojrzeniami pełnymi wątpliwości, ale zrywamy się z miejsca niemal tak szybko, jak nasi towarzysze niedoli. Kiedy z Hawthornem znikam w tłumie, nie słyszymy już dzikich, niskich wrzasków, które zgubiły się w rytmie klubowej muzyki. Nie widzimy też ani Jaspera, ani Harvey'a, bo uciekli tę sekundę szybciej od nas, co dało im ogromną przewagę. Wiem, że odłączenie się od Caina oznacza zgubę w samym sercu Nix, dlatego trzymam się go tak, by chociaż czuć materiał jego kurtki ocierający się raz za czas za moje odkryte ramię. Znajdujemy się gdzieś na korytarzu i zamykamy za sobą drzwi, co powoduje, że całkowicie odcinamy się od basu muzyki i nieludzkich wrzasków.
— Nie sądzę, by tak szybko się poddali — mówi Cain. Kiwam głową, lekko zmęczona biegiem.
— Co to za korytarz? — rozglądam się w konsternacji. Jest ciemno. Tylko małe światełka ulokowane szeregiem na suficie oświetlają drogę, przypominając przejście do sali kinowej.
Ktoś mocno wali w drzwi, z których przyszliśmy. Jak na sygnał odwracamy się w tamtym kierunku. Wytężam słuch tak mocno, że jestem w stanie usłyszeć nerwowe pomruki dobiegające zza drzwi. Nim mówię chociaż słowo, nixiańscy faceci postanawiają być humanitarni i używają klamki. W tym wszystkim ubiega ich Cain — jednym szarpnięciem wpycha nas do ciasnego, wyjątkowo zakurzonego pomieszczenia, prawdopodobnie schowka na miotły.
— Światło. Znajdź światło — mówię, starając się nie stanąć obcasem na stopę Caina, jednak chyba nie do końca mi się to udaje, bo mężczyzna niejednokrotnie syczy i przypadkiem trafia mi łokciem pod żebro.
— Zamknij się.
— Ale...
— Zamknij! — Mam ochotę udusić Hawthorne'a, kiedy zatyka mi usta swoją dłonią. Nie wiem, gdzie dokładnie jest, bo ciemność nie pozwala mi tego stwierdzić, ale zgaduję, że dokładnie naprzeciwko.
Siłą rzeczy uciszam się doszczętnie. Oboje zdajemy się nasłuchiwać dźwięków z zewnątrz. A właściwie ciszy. Kiedy już nabieram pewności, że nic złego nas nie spotka, ogarnia mnie niepokój, a żołądek ściska ze stresu. Parę dobrze znanych mi, rozwścieczonych głosów zapełnia korytarz. Nie sądziłam, że mogliby teraz zajrzeć do głupiego schowka, ale myśli pogrążonego w strachu mózgu potrafią być naprawdę nielogiczne.
Czekamy i czekamy.
Najgłośniej słyszę chyba tylko swój oddech i bicie serca Hawthorne'a, które staje się jeszcze głośniejsze, kiedy dźwięki na korytarzu rozpływają się w powietrzu, znikając za ścianą. Cain zdejmuje mi rękę z ust. Macając ścianę, natrafiam na włącznik światła, który bez namysłu klikam, przeżywając szok.
To nie jest schowek na miotły.
Weszliśmy w pieprzony korytarz dla personelu, a to, moi drodzy, spiżarnia alkoholi.
— Życie to pizda. Okropna pizda — komentuje mało delikatnie mój towarzysz, oblatując wzrokiem każdą, absolutnie każdą półkę z drogimi trunkami. I, jak się okazuje, wcale nie jest tak ciasno, ponieważ spiżarnia ciągnie się głębiej, oświetlana tylko jedną, samotną jarzeniówką. — Idziemy stąd. Tamte cioty pewnie nawet beze mnie nie wiedzą, jak trafić do hotelu.
Ale ja ciągle wędruję wzrokiem po butelkach, mrużąc oczy.
— Czekaj.
— Na co niby? Na moją zgubę? Nie, dzięki. Nawet nie wiesz, jakie to wkurwiające.
— Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, który to rocznik? — Przyglądam się butelce z autentycznymi gwiazdkami w oczach. Chwytam ją w dłonie i oglądam jak zabytek. — Niezabranie czegoś stąd to jak... to jak wejść do domu publicznego tylko po to, by przytulić prostytutkę.
Cain parska sarkastycznie.
— Kim jesteś i co zrobiłaś z Snow? Ciebie nie stać na takie porównania, jesteś nudziarą.
— A ty jesteś abstynentem, więc się nie odzywaj.
Nie lubię pić, to przyznaję, bo w większości mowa tu o piwach, wódkach czy bimbrach, jednak lampka dobrego, wręcz zajebistego wina, które w Avenley kosztuje krocie, tutaj było na wyciągnięcie ręki. I co najważniejsze nadaje się do picia przy dobrej książce czy obiedzie. Jak wezmę te butelki Izzy to obie oszalejemy.
Przekazuję Cainowi butelkę i otwieram torebkę, w której zaraz ląduje drogie wino. Potem jeszcze drugie i trzecie, tak na zapas.
— Nie przyznaję się do ciebie — mamrocze. — Jeśli zadowala cię taka butelka wina, to naprawdę musiałaś klepać biedę.
— Nie każdy zarabia fortunę na koncertach. — Zamykam torebkę, uśmiechając się uroczo. Uroczo i ironicznie. — I nie każdy jest dupkiem.
— I nie każdy jest złodziejem — przeciąga ostatnie słowo, zbliżając się o krok. 
— Dobra, stul pysk.
— Sama stul pysk i wynośmy się stąd, zanim ktoś doniesie mediom, że pomagam kraść wina rudej złodziejce — parska.
Wywracam oczami. Zanim całkowicie wydostaję się na zewnątrz, parę razy upewniam się, że korytarz jest pusty. Nie ma ani śladu po nixiańskich opryszkach, których przyszło nam unikać, dlatego prędko przenosimy się z powrotem w wir imprezy, chcąc odnaleźć wyjście. Dochodzę do wniosku, że mam dość muzyki, zakładów, kręgli — wszystkiego, w co obfitował dzisiejszy wieczór, a właściwie noc, bo jest już dosyć późno. Co prawda Eric jeszcze nie wstaje, ale niewykluczone, że jego nadnaturalny, szósty zmysł wpadnie na to, że nas nie ma.
Śnieg podczas naszego powrotu postanawia przemienić się w deszcz, co powoduje, że zanim dojeżdża do nas umówiona taksówka, mokniemy do suchej nitki, wymieniając się przekleństwami dotyczącymi całego świata. Przy krokach butelki w mojej torebce obijają się o siebie, za co Cain ciągle wywraca oczami. Jedyne moje pragnienie to spokojnie dotrzeć do hotelu i się wyspać, jednak jak się okazuje nawet nocą rządzą korki.
Jest godzina druga trzydzieści pięć. Na spokojnie zdążymy przed pobudką Erica, powtarzam sobie w głowie.
Nagle do telefonu Caina dobija się Harvey. Nie muszę nawet wytężać słuchu, by słyszeć każde słowo nerwowo wychodzące z urządzenia.
— Gdzie wyście się podziali, do jasnej cholery?! Złapali mnie i Jaspera. 

Cain?

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz