21 cze 2020

Od Leah C.D Cato

     Czwartkowy wieczór przechodzi moje najśmielsze oczekiwania, bo z niewiadomego mi powodu o godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści znajduję się jakieś pięćdziesiąt kilometrów od domu, a właściwie od samego Avenley River. Jeszcze godzinę temu nie wiedziałam zupełnie nic o moich domniemanych planach, ale Ian, dobry kolega Joachima i jednocześnie jego największe przeciwieństwo, jakie chodzi po tym świecie uznał, że ten wieczór jest idealnym, żeby wyciągnąć mnie z domu. Nie musiał mnie długo przekonywać, mimo że dobrze wiedziałam, iż jutro z samego rana sprzed szkoły odjeżdżał autokar, w którym to przydałoby się, abym się znalazła, bo w końcu zgłosiłam się na ten biwak z własnej, nieprzymuszonej woli. Może błędnie, ale wyszłam z założenia, że może i przyda mi się podobny wypad. Z pewnością będzie to dobry sposób, aby odpocząć od swojej toksycznej matki, domu i całej rodziny.
     Tamtego wieczoru czas mijał mi naprawdę szybko, a ja kolejny raz przesadziłam z alkoholem, choć tym razem było to spowodowane chęcią zabawy, a nie natłokiem trudnych sytuacji w moim życiu, bo jak mawiają, każda sytuacja jest dobra, aby się napić. Tak było i tym razem, impreza zorganizowana na klifach Avenleyowskiej okolicy była jedyna w swoim rodzaju i mimo, że mieszkam tu krótko, zdążyłam już dobrze poznać jej klimat. Nie mogłam jej też przegapić, więc nie zastanawiałam się, kiedy dostałam krótki, treściwy SMS z informacją o tymże wydarzeniu. Kolejnym plusem było to, że co drugi potencjalnie zainteresowany mną facet stawiał mi drinka, więc piłam za darmo. Może i nie było to zachowanie godne mojego nazwiska albo w ogóle, zachowanie godne kobiety, ale w końcu byłam tam po to, żeby się dobrze bawić. Nie przewidziałam (przewidziałam, ale nie chciałam do siebie tego dopuścić w środku nocy z czwartku na piątek), że poranek będzie naprawdę ciężki.
     Pierwsze, co czuję po uchyleniu oczu, to przeraźliwy ból głowy. Właściwie to był obecny nawet przed tym, jak je otworzyłam, ale ten niespodziewanie wzmaga się, kiedy okazuje się, że zapomniałam zaciągnąć rolety wracając pijana do domu o godzinie czwartej nad ranem. Zasłaniam twarz przedramieniem, siadam nieporadnie na krawędzi materaca i nawet nie mam siły, żeby zastanowić się nad tym w jaki sposób właściwie znalazłam się w domu. Kilka minut później dzwoni budzik, na co marszczę brwi, bo kompletnie nie przypominam sobie, abym była na coś umówiona. Piątek, bo piątek, roboczy dzień tygodnia, ale szkoła przewiduje zwolnienia z nieobecnych godzin, więc się nią nie martwię. Chwytam telefon, zerkam na godzinę - piąta czterdzieści. Zerkam na niewielką czcionkę poniżej godziny - "BIWAK". Dokładnie chwilę później od ścian pokoju odbija się głośne plaśnięcie, kiedy moja dłoń spotyka się z czołem. Jęczę, boli mnie głowa, wstaję z łóżka dosłownie na oślep. Praktycznie wywracam się, zahaczając stopą o dywan, drugą nogą wywracam butelkę, która okazuje się źle zakręcona, bo woda zaczyna ściekać na panele. Nie wiem za co się brać, czy za pakowanie, czy za ubieranie się, tak czy siak mam konkretny poślizg i wątpię, abym zdążyła na czas. W końcu znajduję materiałową, czarną torbę na ramię, jest mała, ale nie potrzebuję dużo rzeczy. Pakuję kilka ubrań, robię to praktycznie na oślep i na wyrzucie "miękkie? to nie koc? da się to ubrać? - biorę". Bielizna, jakieś kosmetyki i jestem spakowana. Wciągam na siebie szary dres, przemywam twarz wodą związuje w dalszym ciągu sztywne i nasączone lakierem włosy, żeby chwilę później chwycić torbę i pognać na autobus.

     — Przepraszam za spóźnienie — mamroczę, wchodząc na parking szkolny. Widzę wyraźnie, że wszyscy są już gotowi, aby ruszać w drogę i zapewne jedyne, na co czekają, to na mnie, choć nie obraziłabym się, gdyby odjechali beze mnie. Stop, a może wcale na mnie nie czekają i właśnie tak by zrobili? — Autobus się spóźnił — dodaję, wierząc że moje tłumaczenie przejdzie bez mrugnięcia okiem, choć pewnie mój stan mówi sam za siebie. Mimo to, nikt na mnie nie patrzy, nie spogląda zza czyichś pleców, ani nie szepcze, więc oddycham z ulgą.

     — W porządku, ustaw się w szeregu, żebym mógł wszystkich przeliczyć — mówi w zamyśleniu, omiatając mnie spojrzeniem, jednak nie zatrzymuje go na mnie na dłużej.
     Staję w linii prostej z resztą osób, ostatnio poznana przeze mnie blondynka o imieniu Maggie. Właściwie nie wiem o niej nic poza tym, że jesteśmy w jednej klasie i jest ode mnie rok starsza, bo raz nie zdała. Mimo to nie przeszkadza mi to w rozmowie z nią, nawet jeśli obie nie angażujemy się zbytnio w naszą znajomość.
     — Jak nastrój? — zagaja, na co posyłam jej jedynie umęczone spojrzenie. Śmieje się cicho, jednak na moje szczęście nie kontynuuje rozmowy pewnie podejrzewając, że umieram na piekielny ból głowy.
     Wkrótce wsiadamy do autokaru, razem z Maggie wybieramy miejsce mniej więcej po środku, czyli tam, gdzie jest cicho. Na samym początku najczęściej wymiotują, na końcu się wydzierają, a po środku... robią to, co chcą, tyle że w ciszy. Wkładam słuchawki w uszy, jednak nie puszczam muzyki. Stanowią barierę oddzielającą mnie od ludzi w autobusie, a kiedy ktoś coś do mnie mówi, to bez żadnych konsekwencji mogę udawać, że nie słyszę albo śpię. Wkładam poduszkę pod głowę i opieram się o szybę, zajadając żelkami.
     Po niespełna dwóch godzinach dojeżdżamy na miejsce. Chwilę nam zajmuje, aby wziąć wszystkie rzeczy z autokaru, jednak o dziesiątej jesteśmy już na miejscu. Szczere pole, które nas otacza i las, w którym się znajdujemy przyprawia mnie o jeszcze większy ból głowy. Dostaję od Maggie kolejną porcję tabletek przeciwbólowych w tym samym czasie, w którym podchodzi do nas Cato, mierzwiąc swoje włosy. Wygląda na lekko zagubionego pośród młodzieży rozbijającej z krzykiem swoje namioty. Grupa dziewczyn stojących niedaleko kłóci się zajadle o to, gdzie powinno stanąć ich tymczasowe mieszkanie, dwójka chłopaków szuka zagubionych śledzi w trawie, kolejni szarpią szeleszczący materiał namiotu w poszukiwaniu prawej jego strony, a reszta narzeka na komary, które na nich osiadają.
     — Jak wam się podoba? — pyta. Siedzimy na drewnianym, piknikowym stole z przymocowanymi do niego ławkami, więc Cato zajmuje jedną z nich. — Macie swój namiot?
     — Właściwie to nie, ale mamy wszystko inne — mówię, przypominając sobie, że od rana dręczyło mnie uczucie, jakbym o czymś zapomniała. Więc tak, zapomniałam namiotu na biwak.
     — Ja wzięłam — wzdycha dziewczyna. — Pójdę po niego, jest w autokarze — kiwam głową, patrząc jak wstaje i powoli od nas odchodzi. Początkowo mam wrażenie, że Cato zatrze ręce i powie coś w stylu „no to zabieramy się do pracy”, po czym odejdzie, ale ten zostaje, bardziej rozkładając się na twardej ławce.
     — Czemu sprawiasz wrażenie, jakby ci się tu nie podobało? — pytam, korzystając z okazji.
     — Zdaje ci się — wzrusza ramieniem. — Później skupię się na cudach natury i przyrodzie, póki co mam odgórny rozkaz robienia za opiekuna, co jest znacznie mniej przyjemniejsze, ale robota to robota
     — Może się nie pozabijamy — próbuję zażartować. — Chociaż nie wiem — przenoszę spojrzenie na tych samych chłopaków, którzy ówcześnie szukali śledzi w trawie. Aktualnie jeden z nich zawijał drugiego w materiał namiotu.
     — Jedną ofiarę śmiertelną jeszcze zdołam schować, ale z większą ilością może być problem. Więc postarajcie się jakoś w ciągu tych paru dni, dobra? — uśmiecha się delikatnie.
     — Nic nie obiecuję — mówię na odchodne, widząc jak moja biwakowa współlokatorka wymachuje namiotem w powietrzu, żeby przyciągnąć moją uwagę. Uśmiecham się na pożegnanie, co Cato odwzajemnia i w tym samym momencie mam nadzieję, że nie widziała nas żadna zazdrosna o mężczyznę uczennica. Tak na dobrą sprawę, między nami nic nie było, to i nie miała być o co zazdrosna.
     Rozbijanie namiotu idzie nam wyjątkowo opornie, kiedy wiatr praktycznie zdmuchuje stelaż z miejsca, które sobie wybrałyśmy. Potem przychodzi nasza kolej na szukanie śledzi, bo podobnie jak nasi koledzy, szybko je gubimy. Przez pół godziny chodzimy od namiotu do namiotu w poszukiwaniu młotka, bo nasze klapki, które wzięłyśmy okazują się zbyt miękkie, aby wbić duże gwoździe w podłoże. Finalnie nasz różowy namiot staje chwilę przed zachodem słońca, a ja cieszę się, że przynajmniej mamy gdzie spać i nie będzie to goła ziemia. Kiedy kończymy wykładać spód namiotu kocami, na dworze zaczyna pachnieć ogniskiem. Widzimy nikły dym unoszący się nad obozowiskiem i mnóstwo kręcących się uczniów. Część rozmawia, inni rozpakowują pianki, reszta smaży kiełbaski, a garstka nieznajomych mi osób trąca się przypalonymi kijami. Zajmuję miejsce przy ognisku w tym samym momencie, w którym łapię spojrzenie Catona stojącego z inną nauczycielką. Swoją drogą, wygląda na niepocieszoną.

Cato? +20PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz