9 paź 2019

Od Kaia c.d. Izzy

-Stwierdziłem fakt. Skrzat to nie jest obraza, to... - zanim jestem w stanie dokończyć zdanie, ta mała, niezbyt silna istota jakimś bliżej nieokreślonym cudem była w stanie popchnąć mnie w tak niefortunny sposób, że jak długi wpadłem tyłem do fontanny. Kiedy się moje głowa wynurza się spod wody, pierwsze co do mnie dociera to jej śmiech. Trzęsę głową, niczym pies otrzepujący swoje furto z wody i zagarniam niewspółpracującą część moich włosów do tyłu. Powoli podnoszę się z lodowatej posadzki fontanny, dokładnie pamiętając, jak bardzo śliskie mogą one być. W tym czasie Izzy przeniosła się na krawędź fontanny, a kiedy unoszę na nią wzrok, na jej ustach pojawia się triumfalny uśmiech. Już wiem co będzie to za sobą niosło.

- To kim mnie nazwałeś? – pyta niewinnie, a zdradza jej diabelską  naturę tylko chytry uśmieszek i niebezpieczny błysk w oku. Zadziwiające jak nawet naturalnie czuję się z utrzymywaniem przez te krótkie kilka chwil kontaktu wzrokowego. Wzruszam ramionami, subtelnie przybliżając się do niej.
- No nie jestem teraz pewny, mam dziwne wrażenie, że trochę za mocno uderzyłem głową o posadzkę tam pod wodą – krzywię się i unoszę rękę do tyłu mojej głowy, jakby naprawdę coś mi się stało.
- Czyżby? – unosi brew, ale jej mała utrata uwagi pozwala mi podejść jeszcze bliżej nie wzbudzając żadnego podejrzenia.
- Nie – łapię ją za rękę i opadam do tyłu w zimną wodę fontanny, ciągnąc Isabelle za sobą. Tym razem, kiedy łapię oddech pierwsze co odczuwam go silne uderzenie w ramię, które jak się od razu domyślam pochodzi od Izzy.
- Nienawidzę cię! Już prawie zaczęłam się o ciebie martwić! – mówi z wyrzutami, na które wzruszam tylko ramionami. Śmieję się cicho z niej, wygląda jak trzy nieszczęścia, włosy zaszły jej częściowo na twarz, uniemożliwiając całkowite otwarcie oczu, czy mówienie bez dostania się włosów do jej ust, co po chwili potwierdza, próbując - dramatycznie i z pełnym poczuciem odrazy – wyciągnąć kilka, które już zdążyło się tam dostać.
- Było mnie nie wrzucać do fontanny s… - jej niemalże mordercze spojrzenie, powoduje, że szybko zmieniam swój zamiar nazwania jej skrzatem. – Słońce.
- To też ci nie pomoże Ashdown! – krzyczy, a ja wzdycham i ponownie powoli się podnoszę. Po chwili wyciągam do niej dłoń, którą z dumą odtrąca i próbuje wstać samodzielnie.
- Widzisz może w tym jest problem, że każdy przejaw nadania przez faceta dziewczynie jakiegoś zdrobnienia, czy innej miłej „nazwy” powoduje, że jest ona nagle straszliwie szczęśliwa, bo ktoś okazał jej trochę uwagi i czułości, a ty wyglądasz, jakbyś za jedno słodkie przezwisko więcej byś mnie bezlitośnie zabiła – zauważam, a ona tylko na to fuka i kiedy już staje na nogi, traci równowagę, więc ja jak to wspaniały „rycerz na białym koniu” ją łapię w talii i przyciągam do siebie, pomagając jej ponownie utrzymać równowagę. – Tylko mnie nie bij. Chciałem pomóc, żebyś znowu się nie zamoczyła.
- Moglibyśmy tego uniknąć, gdybyś w swoim małym umyśle nie postanowił wrzucić mnie do fontanny – na jej słowa przewracam oczami, podnoszę ją i przerzucam sobie przez ramię. Wychodzę ostrożnie z fontanny przy akompaniamencie głośnych krzyków niezadowolenia Isabelle wiszącej przez moje ramię, jednak nie powiedziałbym, abym zbyt szczególnie wracał na to uwagę. Nie ona pierwsza krzycząca z mojego powodu, nie ostatnia. Delikatnie stawiam ją na ziemi, a ona już w tym momencie ma skrzyżowane ręce na piersi i naburmuszoną minę. Papuguję jej postawę i chwilę tak na siebie patrzymy, aż wreszcie szatynka nie wytrzymuje – wybudza śmiechem. Jej nos słodko się marszczy, kiedy to robi. Powoli zaczynam zauważać coraz więcej szczegółów o niej, coraz bardziej zaczynam sobie na to pozwalać. Wzdycham cicho, a jej mina rzednie, kręcę głową, po czym łapię jej rękę w okolicy nadgarstka i pociągam za sobą. Kierujemy się w stronę mojego mieszkania. Z tego miejsca podróż do niego zajmie nam pewnie z jakieś kilka minut, na pewno mniej niż dziesięć, ale pewnie i tak zdążymy przemarznąć z powodu mokrych ubrań.
- Nie ociągaj się słońce, nie chcę być chory i nie chcę abyś po drodze do mnie się zgubiła – rzucam za siebie i pomimo moich nikłych nadziei taka motywacja chyba na nią działa, ponieważ dziewczyna zrównuje się ze mną. Oczywiście przez różnicę naszych wzrostów robi pewnie dwa razy więcej i szybciej kroków, aby za mną nadążyć, więc trochę zwalniam. Zapada między nami dziwna jak na Isabelle cisza, jednak dużo o tym nie myślę, skupiają się na tym, jak to przebiorę się w mieszkaniu i z miłą chęcią wezmę gorący prysznic. Wyobrażam sobie to otaczające mnie ciepło, a nie lodowaty i klejący się do mojego ciała materiał, cichy szum wody spływającej po szklanych ścianach prysznica, subtelną muzykę płynącą z sypialni, może nawet dla ogrzania jakiś grzaniec by się znalazł z dodatkiem cynamonu…. Coś ciągnie mnie za rękaw kurtki. Zerkam w dół i widzę jak Izzy wolną ręką, delikatnie szarpie mnie za rękaw. Wydaję z siebie cichy pomruk, jakby chcąc zapytać, o co chodzi.
- Kai… wszyscy się patrzą – mówi na tyle cicho, aby to zdanie zostało usłyszane tylko przeze mnie. Marszczę brwi, nie rozumiejąc o co jej chodzi i już wyobrażając ją sobie jako jakąś schizofreniczkę czy coś podobnego, kiedy dobiega mnie czyjaś rozmowa, która najwyraźniej dotyczy nas. Chyba że po tym parku chodzi więcej przemoczonych do suchej nitki park młodych ludzi. Nie zwalniając kroku, trochę zaczynam się rozglądać i również zauważam, że otaczający nas przechodnie mają tendencję do sugestywnego patrzenia się w naszym kierunku i rzucania niepotrzebnych, a zarazem niezbyt miłych komentarzy.
- To na mnie się patrzą, wyróżniam się wzrostem z tłumu – mówię i równocześnie jakoś jakby opiekuńczo przyciągam ją do siebie i puszczam jej nadgarstek, aby objąć jej ramiona. – Nie zwracaj uwagi.
- Prosto się mówi – szepcze i chyba nie było jej zamiarem, abym to usłyszał, ale skoro los postanowił inaczej, to nie mogłem powstrzymać się od odpowiedzi.
- Pomyśl o tym, że za kilka minut będziesz u mnie, dam ci suche ubrania, zrobię coś gorącego do picia…
- Czyżby jakaś głęboko zakopana opiekuńcza wersja Kaia ujrzała po latach światło dzienne? – cicho chichocze, a ja kręcę głową.
- Zdziwiłabyś się, jakbyś zobaczyła, jak bardzo opiekuńczy jestem na co dzień – odpowiadam. – Tylko że opiekuńczy wyłącznie dla wybranych osób… a od wielu lat martwię się o jedną osobę na tym świecie, czyli Natha.
- Nie masz gdzieś rodziny?  - pytam, a ja przygryzam wargę. Temat rodziny jest w moim przypadku jednym z trzech najmniej żądanych przeze mnie do poruszenia, chociaż muszę przyznać, że to on najbardziej wybija się z tej przeklętej trójcy jako najgorszy. Stosunki rodzinne czasem mogą być zawiłe, czasem mogą być proste, dobre, albo przeciwnie okropne. Moje znajdują się pomiędzy zawiłymi a okropnymi, więc nie ma tutaj wiele do opowiadania. Nathaniel od dawna zastępuje mi rodzinę i czy ja narzekam? Nie. A tutaj przychodzi taki skrzat i ładuje ci się do życia z tymi jej pytaniami.
- Veto – odpowiadam krótko, jakimś dziwnie niskim i cichym głosem. Próbuje się wyszarpać spod mojego ramienia. W końcu sprzedaje mi kosę w żebra i się nieco uspakaja.
- Nie możesz nagle teraz w kulminacyjnym momencie mojego zbierania informacji o twojej osobie, powiedzieć veto! – mówi oburzona, a ja uśmiecham się do niej szeroko.
- To jak tym razem zmusisz mnie do powiedzenia czegokolwiek więcej? – unoszę brew. – Poza tym, jesteś zdecydowanie zbyt ciekawska i zadałaś mi już za dużo pytań, jak na cały miesięczny limit.
- Co?! To znaczy, że nie będę mogła zadawać ci pytań przez cały kolejny miesiąc? – mówi przerażona, a ja uśmiecham się jeszcze bardziej.
- Tak. Żadnych pytań prywatnych, nareszcie będę miał spokój – odpowiadam. Nastaje chwila ciszy. Zerkam na nią i zauważam, że zadarła głowę i patrzy na mnie. – No co?
- Czemu ty taki nagle szczęśliwy się zrobiłeś, co? – jej podejrzliwy wzrok przyprawia mnie prawie o śmiech, ale w końcu się do niego powstrzymuję.
- Co mogę powiedzieć… pomimo że musiałaś przeze mnie zmienić plany, wozić mnie po mieście, pójść zjeść do miejsca, w którym sama nigdy byś tego nie zrobiła i pomimo że wepchnąłem cię do fontanny, a nadal chcesz się ze mną spotkać – wzruszam ramieniem. – To chyba znaczy, że jednak nie jestem taki najgorszy w relacjach z obcymi ludźmi… Albo, że jesteś równie świrnięta i nielicząca się ze zdaniem ogółu co ja, więc w każdej z tych sytuacji mam powód do bycia zadowolonym.
- Wypraszam sobie, ja na pewno nie jestem jakaś tam „świrnięta” – odpowiada nadal oburzona, ale po jej ustach majaczy uśmiech, przez co zaczynam się śmiać.
- Może w to nie uwierzysz, ale nie każda dziewczyna po kilku godzinach znajomości z jakimś chłopakiem idzie z nim do jego mieszkania, jakby nigdy nic – kręcę na nią głową, śmiejąc się, a ona tylko ze słodkim uśmieszkiem na ustach, wzrusza ramionami.
Chwilę później znajdujemy się już pod budynkiem, w którym mieszkam. Pociągam Isabelle w boczną uliczkę, prowadzącą za kamienicę, w stronę schodów pożarowych. Kiedy do nich dochodzimy, tylko wzrasta jej zdziwienie. Wchodzę na pierwszy stopień i się zatrzymuję, wskazując ręką na dalsze schodki.
- Panie przodem – odpowiadam z dziwnym, starym akcentem, który wywołuje u niej prychnięcie śmiechem, ale już po chwili ponownie patrzy na mnie nieprzekonana co do tej srogi dostania się do mieszkania.
- Nie możemy wejść klatką schodową jak normalni ludzie? – sugeruje, ale ja bardzo energicznie kręcę na to głową. Nawina, niedoświadczona mała dziewczynka.
- Jak wjedziemy po schodach, to nagle wyleci na klatkę milion sąsiadek, które muszą obejrzeć, po pierwszego, kogo prowadzę, a po drugie muszą się dowiedzieć, dlaczego jesteśmy przemoknięci – tłumaczę jej, na co się krzywi i trochę rozgląda się po otoczeniu.
- Musimy tędy? – pyta, a ja marszczę brwi.
- Boisz się wysokości?
- Nie.
- No to musimy. Zapraszam! – kiwam głową, pokazując na schody, po czym zrezygnowana Izzy głośno wzdycha i niemrawo zaczyna wspinać się na górę. Zatrzymuję ją przy moich drzwiach „balkonowych” - jak zwykłem je nazywać.
- I co teraz, panie „nie możemy wejść przez klatkę jak normalni ludzie”? – rzuca mi niemalże wyzywające spojrzenie, którego postanawiam nie komentować, a zająłem się otwieraniem drzwi. Sztuczka tutaj polegała na tym, że gdzieś przy zamku była wsadzona mała szpileczka, która w odpowiedni sposób ułożona mogła całkiem sprawnie przytrzymać drzwi zamknięte, bez opuszczania klamki od wewnątrz. Szczerze mówiąc, nie wiem kto mnie tego nauczył, ale liczy się, że działa. W końcu drzwi stają przed nami otworem, a ja posyłam dumny uśmiech Isabelle.
- Chyba jakoś mi się udało, co? Pani „duma nie pozwala mi być zadowoloną z czegokolwiek”? – tylko fuka i wchodzi do środka, a ja za nią. Tym razem zamykam już drzwi balkonowe w normalny sposób. Kiedy odwracam się przodem do wnętrza mieszkania, widzę stojącą na środku Izzy z butami i jeszcze trochę ociekającą z wody kurtką w rękach. Cicho się śmieję i sam zdejmuję buty, po czym podchodzę, zabieram te rzeczy z jej dłoni i przechodzę do przedpokoju, żeby postawić buty. Kurtki natomiast zabieram w okolice podwyższenia z moim łóżkiem, gdzie znajduje się najbardziej rozgrzany grzejnik. Układam na nim nasze kurtki.
- Ładnie mieszkasz – słyszę głos dziewczyny i odwracam wzrok w jej stronę.
- Dziękuję – odpowiadam, trochę niepewnie się rozgląda. – Możesz wszystko pooglądać, tylko nie zbij mi niczego, bo nie będzie mi się chciało tego dokupować, dobrze? – kiwa głową jak czteroletnie dziecko. – Ja w tym  czasie poszukam jakichś ubrań, które najbardziej mogłyby na ciebie pasować. – Znikam jej z oczu, wchodząc do garderoby i chwilę zajmuje mi przeszukanie wszystkich moich rzeczy. Problem polega jedynie na różnicy naszych wzrostów, a ilość rzeczy sprzed mojego największego skoku wzrostowego to perełki do odnalezienia wśród wszystkich moich ubrań. W końcu wracam do głównego pomieszczenia i akurat zauważam Isabelle w łazience. Wchodzę tam i wyciągam w jej stronę ubrania. – Bluza pewnie będzie ci sięgać do połowy uda, ale nie mam innej, spodnie mają długie nogawki, ale są z czasów, kiedy nie byłem jeszcze aż tak wysoki, więc może nie utoniesz w nich…. Jakimś cudem.
- Dziękuję – zagarnia kosmyk włosów za ucho. Wkładam ręce do kieszeni spodni. Mokrych spodni… obrzydliwe.
- Nie ma za co. Tyle jestem winny ci za wrzucenie cię do fontanny. Możesz bez problemu wziąć prysznic, czasem nocowała tutaj z Nathem jego już teraz była dziewczyna, ale możliwe, że w którejś z pólek znajdziesz jeszcze jakieś kosmetyki czy coś, więc… czuj się jak u siebie. Ja zrobię coś ciepłego do picia – kiwa głową, po czym odwracam się i kieruję się do kuchni, gdzie nastawiam wodę na herbatę dla niej. Dla siebie robię grzańca, no ale ja sobie nigdzie już dzisiaj nie pojeżdżę, szczególnie z taką dłonią. Właśnie dłoń… muszę zmienić opatrunek. Najpierw jednak postanawiam się przebrać, póki Izzy nadal nie wyszła z łazienki. Wchodzę więc do garderoby i szybko zmieniam mokre ubrania na suche, a te pierwsze układam na kolejnym z grzejników. Zerkam w stronę łazienki, w której za francuskimi drzwiami majaczy zaparowany prysznic. Kai nie zniżaj się do bycia zboczeńcem – myślę po chwili i sięgam po telefon, leżący na łóżku, biorę szkicownik i ołówki z parapetu za głową łóżka, po czym wracam na chwilę do aneksu kuchennego, aby zabrać ze sobą dużych rozmiarów kubek z moim grzanym piwem i wrócić z tymi rzeczami do kanapy przy wyjściu balkonowym. Siadam na niej wygodnie i otwieram mój czarny zeszyt, który skrywa wszelkie moje pomysły. Co ciekawe zawsze, kiedy kończy mi się jeden, drugi kupuję dokładnie taki sam. Bardzo się przyzwyczaiłem do tego rodzaju szkicowników i ładnie prezentują się wszystkie obok siebie na jednej z półek. Jak encyklopedia mojego życia, w niestety praktycznie dosłownym tego wyrażenia znaczeniu, ponieważ najczęściej właśnie w rysunkach wyrażam swoje emocje, pragnienia i lęki. Jest to dla mnie o wiele prostszy i skuteczniejszy środek przekazu niż niedoskonałe słowa. Już sama myśl jest niedoskonała, jak to mówi filozof. Puszczam z głośników cichą spokojną muzykę i sięgam po ołówek. Skoro już czekam na powrót Izzy, to równie dobrze mogę zrobić ze sobą coś pożytecznego.

Izzy?

+40PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz