28 paź 2019

Od Juliena cd. Dearden

Wsłuchuję się w grobowej ciszy w dźwięk tykającego zegara, który w jakiś nadprzyrodzony sposób wprawia mnie w trans, podczas którego jestem w stanie normalnie oddychać, a może i nawet poczuć się nieco swobodniej. Aura zbliżającego się wesela dusi mnie, jak wąż oplatający swoją ofiarę i czeka na dogodny moment, aż ona przestanie się szamotać w błagalnym tańcu o przynajmniej odrobinę powietrza.
Dzisiaj nie kwestionuję mojej porażki. Dzisiaj przyjmuję zwycięstwo przeciwnika i gratuluję mu już samą obecnością. W nagrodę może mnie upokorzyć, pozbawić kolejnej możliwości wzięcia wdechu, ale jeszcze nie zdusić. Całe szczęście, że mój przeciwnik nie jest jadowitą żmiją, choć to określenie bardziej mi pasuje. Za to ja jestem jak Sekretarz - drapieżny ptak, którego przysmakiem są węże. Zabija gwałtownym uderzeniem dzioba albo stąpa po niej tak długo, aż ta nie będzie na tyle ogłuszona, aby ją w spokoju połknąć. Dumny, waleczny i zaciekły. Oglądanie filmów przyrodniczych okazuje się całkiem ciekawym zajęciem.
Jestem gotowy dużo przed czasem i zdawałem sobie sprawę z tego od początku, ale nie byłem w stanie usiedzieć przynajmniej minuty na miejscu. Urlop zdrowotny okazał się nie tak przyjemny, jak się mogło komukolwiek wydawać. Będąc w pracy, mogłem skupić myśli na czymś innym, dom to była jedna, wielka klatka, pełna natłoku myśli, zmartwień i wyobrażeń.
Spięty to za mało powiedziane. Nie denerwowałem się, bo wiedziałem doskonale, co mnie tam czeka, ale moje ciało nie mogło się rozluźnić, kiedy umysł jest bliski wycieńczeniu.
Bawiąc się mankietem od śnieżnobiałej koszuli, którą byłem zmuszony zakupić, spędzam czas w najbardziej nieproduktywny sposób, na jaki jest mnie stać. Idealnie ubrany, idealnie wyglądający, idealnie reprezentujący swoją postawę. Taki, jaki powinienem być zawsze, a nie jestem, dzisiaj przywdziewam strój i idę udawać kogoś, kogo wszyscy pragną, kogo wszyscy oczekują, kogo wszyscy szczerze nie znoszą, albo jest im obojętny.
Pod dom Dearden podjeżdżam jednak punktualnie. Unikam dzięki temu wykładu na temat zbyt wczesnego pojawienia się, a przynajmniej tak podejrzewam. Wolę dmuchać na zimne. Piszę krótkiego sms-a do dziewczyny z informacją, że już czekam, a ona niedługo potem znajduje się w moim aucie.
- Sukienka jest bardzo ładna, ale wolałabym o niej wiedzieć trochę wcześniej - nie spodziewałem się rozentuzjazmowanego przywitania, ale narzekań tym bardziej.
Ignoruję jej pretensjonalny ton, ruszając z podjazdu.
- Gdybyś wiedziała o niej, jak to ujęłaś, trochę wcześniej, najpewniej oddałabyś ją i nie wyglądała tak profesjonalnie pięknie, jak teraz - odpowiadam, gdy już wyjeżdżam na prostą drogę - Przyjmijmy, że to uznanie z mojej strony.
W samochodzie zapada cisza.
- Chyba oboje mamy talent do nieporadnych komplementów - w końcu słyszę jej głos nieco zmieniony. Powiedziałbym, że bardziej przystosowany do tego, aby móc ścierpieć tej jeden wieczór w towarzystwie kogoś, do kogo nie zawsze czuje się sympatię.
- Powiedzenie "ładnie wyglądasz" jest zbyt oklepane. To się mówi przyjaciółce, gdy się spotyka ją w galerii - rozładowywanie napięcia nie należy to moich mocnych stron. Tym bardziej w momencie, gdy przechodzę apogeum sztywności i spięcia, organizm się broni, ale nie współgra z umysłem. Jestem rozkojarzony i poddenerwowany, ale decyduję się na dyplomatyczne rozwiązanie dyskusji. W końcu Dearden jest jedyną osobą, w której mogę liczyć na zauważenie jakiegoś rodzaju zrozumienia, pomimo pewnej utrzymującej się oschłości, którą stara się odgrodzić. Gdybym jeszcze tylko potrafił mówić, co leży na sercu. Wolę jednak kłamać, że jest w porządku.
- Tak? A ty skąd to wiesz? - podchwytuje, a cień rozbawienia jest widoczny. Przynajmniej mogę wnioskować to po kilkusekundowym zatrzymaniem wzroku na jej twarzy i równie szybkim powrotem skupienia na drogę.
- Pobierałem nauki u najlepszej doradczyni. Czytaj - moja siostra - Dearden chichocze, zapewne wyobrażając sobie wykładającą mi nastolatkę. Tak się składa, że siostra opracowała już plan działania na wesele i upewniła się ze sto razy - przez telefon, gdyż musiała wrócić do domu - że pojawię się na tym ślubie, choćby świat się walił bądź nastąpiła inwazja zombie. A ja obiecałem, że się zjawię i zostanę tym przeklętym świadkiem, choćby mnie skręcało i wisiał nad moją głową naostrzony nóż ze spływającą trucizną, który sobie sam wbiję w serce po tym wszystkim. Mój pesymizm jest powalający.
Do katedry docieramy po niecałych dziesięciu minutach, lecz nie jesteśmy pierwsi. Przed ogromnym, pięknie przyozdobionym budynkiem zgromadził się ładny tłum. Zależy mi na razie, aby nie natknąć się na absolutnie nikogo, więc przechodzimy z Dearden bokiem, wchodząc do wnętrza katedry.
Właściwie zdziwiłem się, że ojciec zdecydował się na ślub w katedrze. Spodziewałem się nie wiadomo jak wymyślnego miejsca, ponieważ Renesmee uwielbia wyjeżdżać gdziekolwiek i odkąd nosi na placu pierścionek, wspominała niezliczoną ilość razy, że ślub odbędzie się w jakimś "magicznym" miejscu. Często wyjeżdżając w delegacje, ma się doświadczenie, ojciec sam zwiedził pół świata. Nie narzekam jednak, że to właśnie tu się odbędzie ślub. Blisko i normalnie. Zgaduję, że Renee nie udało się przekonać mojego staruszka, aby przystał na jej propozycję. Pantoflarzem nigdy nie był, trzymał mocną rękę, życie z tym człowiekiem było, jak ciągłe próby udowadniania swojej racji bądź pójście na kompromis, co także nie zawsze się udawało.
- Ładnie - mówię, jakby chcąc usłyszeć zdanie Dearden.
- Ładnie - przytakuje.
Zanim zdążam wskazać jej miejsce, które miałaby zająć w ławce, podbiega do nas szczupła, elegancka kobieta, ze słuchawką w uchu, mówiąc coś do niej.
- Dzięki Bogu i wszystkim świętym, jest pan! - krzyczy mi niemal do ucha i chwyta pod ramię - Mówiłam, że macie go znaleźć! Słucham!? Jak to pijany organista?! Pani to rodzina? Partnerka? - zwraca się do Dearden. Obydwoje jesteśmy zdezorientowani, więc dziewczyna odpowiada dopiero po chwili.
- Nie... nie jestem...
- W takim razie pani usiądzie w trzeciej ławce, miejsce obojętne, albo nie... w drugiej. Tak. Pięknie się będzie komponowała sukienka. Po prostu niech go ktoś stamtąd zabierze! Poproście Brannę, w końcu jest moją prawą ręką. I sprowadźcie mi solistkę. Natychmiast! Pan idzie ze mną - ciągnie mnie za sobą, nie dając nawet chwili zastanowienia. Idę posłusznie, bo właściwie inaczej nie mogę - Jeśli dowiem się, że kwiaty, które miały być ulokowane na górnej platformie, są nie tam, gdzie ustalono, to wszyscy będą mieli przechlapane! Jakie lilie? Żadnych lilii! Czy wy wszyscy powariowali!? Hortensja! Pan staje w tym miejscu i się nie rusza - zwraca się do mnie, wyciąga coś z kieszeni, przejeżdża nim po moich rękawach, a potem poprawia krawat - Cudownie. Ceremonia za dziesięć minut. Nigdzie się nie rusza, rozumie? - kiwam głową, a wtedy kobieta uśmiecha się zadowolona szeroko i odwraca energicznie, mówiąc coś do słuchawki.
Wypuszczam powietrze z płuc.
- Więc jednak - słyszę zza pleców i się odwracam.
Wyraz twarzy ojca nie zdradza dosłownie nic. Jest poważny i nawet nuta zaskoczenia ledwo wyczuwalna w jego głosie, nie jest widoczna ani przez chwilę.
Spoglądam mu prosto w oczy, starając się, aby nie wyglądało to zbyt wyniośle i dumnie. Choć ten jeden raz, nie rzucać mu wyzwania, które zawsze przyjmuje. Zastanawiam się, jak powinno zachować się każde dziecko, którego rodzic właśnie bierze ślub, a ono zostaje jedynym świadkiem po jednej stronie.
- Pomyślałem, że jeśli ktoś ma zaświadczyć o tym małżeństwie, to nie będę marnował okazji, aby w razie, gdyby móc fałszywie poświadczyć - mężczyzna mruka pod nosem, siląc się na lekki uśmiech, okazując to poprzez uniesienie kącika ust w górę. Wydaje z siebie niski dźwięk i spuszcza głowę, tak jakby cieszył się, że uzyskał odpowiedź, która godzi w to wszystko.
Mijam go, dłużej nie marnując czasu na bezsensowne pogawędki, chcąc mieć tę całą ceremonię już za sobą. Staję z boku, czyli w tym konkretnym miejscu, gdzie stoją zazwyczaj świadkowie i poprawiam marynarkę.
- Dziękuję - słyszę ojca, znikający w szumie głosów gości roznoszących się po katedrze.
Nie odpowiadam. Zresztą wcale nie muszę. Ojciec tego nie oczekuje i być może wcale nie chce.
Reszta zdarzeń już idzie swoim tempem. Katorga jest powolna i męcząca. Dobry uśmiech do złej gry. Cała ceremonia kończy się po długim czasie.
Teraz pora na małe doświadczenie piekiełka na ziemi. Wesele.

*Przed weselem*
Nie ukrywam, że zamierzam wykręcić się od witania z każdym na tym przyjęciu. Nie zatajam tego też przed samą Dearden, informując ją o tym jeszcze w samochodzie po całej ceremonii. Ojciec zaczepił mnie krótko przed wejściem do auta, mówiąc, że mam się przywitać chociaż z babką. Szczerze, to już wolałbym uścisnąć dłoń ze wszystkimi zgromadzonymi, nawet z drącymi się dzieciakami.
- Było bardzo źle? - marszczę brwi i przekręcam głowę w stronę Dearden z miną naburmuszonej nastolatki - Dobra, przepraszam - unosi ręce do góry - Nie miało to zabrzmieć złośliwie.
- Przecież nic nie mówię - odpowiadam razem ze wzruszeniem ramienia, nieco łagodniejąc - Jeśli chodzi o to, czy nadal jestem nastawiony tak, jak poprzednio, to owszem, nie zmieniłem tego przez te dwie godziny. A teraz będzie tylko gorzej - dziewczyna spuszcza głowę z wymuszonym uśmiechem. Przez chwilę jej się przyglądam, odpalam silnik i mówię - Spokojnie, nie zabrałem cię ze sobą tylko ze względu na to, że tak wypada. To wesele będzie pamiętne.
- Nie wątpię - odpowiada.
Na miejscu jesteśmy w krótkim czasie. Od razu kierujemy się na otwartą salę, połączoną z ogrodami, szczerze mówiąc, nie przyglądam się temu specjalnie. Jedyne co mnie interesuje do najbliższy bar.
- Przepraszam - słyszę od boku, więc odwracam się odruchowo. Jakaś cząstka mnie ma nadzieję, że nie było to wypowiedziane w moją stronę, ale gdy widzę idącą dziewczynę, nie mam wątpliwości.
Nie znam tej kobiety, ale po akcencie mogę stwierdzić, że mieszka zdecydowanie w jakimś odległym miejscu. Jest bardzo podobna do Renesmee. Stwierdzam, że to jej siostra.
Nie znam rodziny mojej macochy. Nigdy się też tym specjalnie nie interesowałem. Nawet jeśli przyjechała kiedykolwiek odwiedzić swoją siostrę, mnie przy tym nie było. Ma nieco ciemniejsze włosy niż Renee. Bardziej wpadają w brąz, niż są rude. Szukam wzrokiem ich matkę i już wiem, że odziedziczyły po niej większość cech.
Kobieta uśmiecha się na mój widok. Mają podobny uśmiech. To wystarczający powód, aby mieć ostrożne nastawienie.
- Ach, to ty jesteś Julien - mówi, jakby doskonale wiedziała, kim jestem. Zastanawiam się, czy Renee rozmawiała ze swoją rodziną. A jeśli tak, to co im opowiadała - Faktycznie, trudno ciebie pomylić. Jesteś bardzo podobny do ojca - chyba powinienem przyzwyczaić się do tego, że ludzie tak stwierdzają. To tylko potwierdza, że nigdy nie uda mi się odciąć od tej rodziny. Wyłącznie za sprawką podobieństwa. Ogromnego podobieństwa.
Kiwam głową, bo nie wiem, jak mam to skomentować na tyle przyzwoicie, by nie zgorszyć się w jej oczach bardziej niż to możliwe. Mimo wszystko zamierzam być neutralny. Nie znam jej. Może nie jest podobna do siostry.
- Nazywam się Tiffany - ściskam jej dłoń. Skoro wie, jak się nazywam, nie będę się jej przedstawiał - Jestem siostrą Renesmee - zgadłem - Dużo mi o tobie opowiadała - unoszę brew, bo jestem naprawdę ciekawy, co takiego. Kobieta przygląda mi się z zaciekawieniem. Obserwuje. Wręcz ocenia. Jej wzrok dyskretnie mnie mierzy. Mam dar do zauważania szczegółów. Nie umyka to mojej uwadze. I nie przeszkadza mi to. Jej uśmiech tylko to potwierdza.
- Mi za to nie mówiła o tobie nic - dziwne, żeby jakkolwiek się przede mną otworzyła.
Tiffany jednak nie reaguje. Przytakuje, jakby to było normalne.
- Mieszkam w Whitlock City, stolicy Clavem - mówi to z dumą. Nie prosiłem ją o to, aby wyjawiła mi jakąkolwiek informację ze swojego życia. Im mniej wiemy o drugiej osoby, tym lepszy dystans zachowujemy.
Udaję podziw, bo wiem, że tego właśnie oczekuje.
- Prowadzę jeden z największych hoteli tam, po ojcu - więc już wiem, kim jest ich ojciec. Spoglądam na mężczyznę stojącego zaraz obok matki Renesmee i Tiffany.
- To wyjaśnia, dlaczego Renee zarządza hotelami w Avenley - kobieta przytakuje i chichocze, jakby to było zabawne.
- Ja wzięłam się za Clavem, Renee pojechała do Avenley. Nasz brat za to prosperuje w Fydorie. Jesteśmy oddaleni od siebie - wyjaśnia - No i nasza siostrzyczka, jak widać, dobrze zrobiła, wyjeżdżając do Avenley - nie no, po prostu idealnie. Znalazła bogatego faceta, pozbyła się jego żony, próbuje zrobić to samo ze mną, a nawet cierpliwie poczeka, aż jego córka trochę podrośnie, bo nie jest tak zwyrodniała, by wyganiać jedenastolatkę.
- Przepraszam, ale muszę iść - wybieram najprostszy, najbardziej banalny sposób uniknięcia dalszej rozmowy.
- Mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja do spotkania - wzruszam ramieniem, a gdy się odwracam, przewracam oczami. Nawet jeśli nie jest taka jak Renesmee, to mam uraz do całej rodziny. Nie muszę mieć nawet powodu, chociaż akurat ja mam dosyć mocny argument.
Początek całego wesela jest nudny i wzniosły. Właściwie jedyną ciekawą rzeczą, jaką słyszę, jest Dearden próbująca wkręcić mnie w rozmowę o wystroju. Nie jestem projektantem, żeby znać się na takim czymś. Gdy jej to mówię, zwyczajnie mnie ignoruje. To dobrze, bo nie zachowuje się sztucznie, jak wszyscy tutaj. Wolę słuchać o wykwintnym guście udekorowania sali niż czegokolwiek innego.
A tym bardziej nie chciałem słuchać wuja. Gdy widzę jego osobę niedaleko nas, aż się spinam. Mógłbym mu już na sam początek powiedzieć, żeby się odwalił, ale stawiam na próbę zignorowania jego obecności. Co okazuje się zapalnikiem, bo ten i tak podchodzi.
- No proszę, mój bratanek kropla w kroplę jak ojciec. Po tylu latach w końcu ciebie widzę - na końcu języka mam odpowiedź "Doskonale wiesz dlaczego", ale zamiast tego uśmiecham się fałszywie, podobnie zresztą, jak mężczyzna - Miło nareszcie zamienić parę słów i się spotkać.
- Bez wzajemności - patrzę na niego beznamiętnym spojrzeniem.
- Charakter, widzę, też odziedziczyłeś po staruszku - śmieje się i w tej chwili przypomina mi szczerzącą kły hienę - No nic, nie można nikogo za to winić - spuszcza na chwilę głowę i pociera dłońmi swój garnitur - Kim jest ta urocza dama? - przebiegły uśmiech przemyka po jego twarzy.
Spoglądamy na siebie z Dearden w tym samym momencie, jakby podświadomie przekazać sobie ważną informację. Przenoszę wzrok na wuja, tym samym dając jej znać, że przecież jest niezależną kobietą i może sama się przedstawić, wbrew oczekiwaniom mężczyzny.
- Dearden Yates - wyciąga rękę w jego kierunku, jak na spotkaniu biznesowym, co niezwykle mnie cieszy. Zaznaczanie granicy będzie dzisiaj moim jednym z ulubionych zajęć. No, chyba że chodzi o alkohol. O nie, dzisiaj nie zamierzam się ograniczać.
- Miło mi poznać. Nie sądziłem, że mój bratanek pojawi się na weselu z taką piękną towarzyszką u boku - obdarzam go znudzonym spojrzeniem. Jeśli liczył, że to wywoła we mnie jakiekolwiek emocje, to się mylił. Nikt na tym pieprzonym weselu nie sprawi, że zrobię coś więcej niż wyuczony uśmiech lub znudzenie całym tym cyrkiem. Będę jak oni - nieczuły, profesjonalny i fałszywy.
- Dziękuję - dziewczyna uśmiecha się delikatnie, a ja staram się nie przewrócić oczami. Wuj próbuje nawiązać dłuższą rozmowę, ja wyłączam się, zostawiając Dearden samą sobie, będąc cały czas obok. Nie ma opcji, aby odejść teraz od niej na krok, dopóki ten cesarz podrywu, imperator komplementów akermańskich, absolwent Wyższej Szkoły Bajeru, mający za sobą lata świetności, przez cały czas znajduje się tuż obok. W końcu przerywam to, wchodząc mu niemal w słowo:
- Żona nie czuje się samotna, czy akceptuje flirtowanie z młodszymi od siebie? - mężczyzna przeszywa mnie ciętym spojrzeniem, ale nadal trzyma szyk. Poprawia marynarkę energicznym ruchem i kłania się Dearden na pożegnanie. Wuj odwraca się, aby pójść dalej. Najwyraźniej widzi, że z mojej strony uprzejmości nie zastanie. Pan "mam na wszystko wyrąbane i jestem fajniejszy niż sam Jezus" odhaczony z listy.
- Jeśli chcesz to skomentować, to nie krępuj się...
- Specyficznego masz wujka - mówi od razu, jakby z ulgą, że może to z siebie wydusić.
Parskam krótkim śmiechem. Wyciągam w jej stronę rękę, a ruchem głowy wskazuję na parkiet, gdzie tańczy kilka par. Przygląda się przez chwilę mojej dłoni jako gest zaproszenia, a po chwili opiera na niej swoją.
Wychodzimy na środek.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - kontynuuję.
- Julien Callière dumny swoich korzeni, nie spodziewałam się - uśmiecha się przebiegle, co nawet mnie rozbawia.
- Powiedzmy, że wolę być ten gorszy w oczach innych, ale nie nazywać się idiotą.
- Twój ojciec zarządza majątkiem. Jest rekinem biznesu, myślę, że na pewno ma wtyki w polityce, głównie w gospodarce - wzrusza ramieniem, jakby to, co mówiła, było jej znajome. Przewracam oczami, ale fakt, dziewczyna ma racje.
- Widzisz, posiadanie ulubieńca pośród swoich dzieci jest u nas normalne. Mój ojciec może być jednym z największych ludzi, ale moja babka nie zna takiego czegoś jak równa miłość pomiędzy rodzeństwem - skoro już zaczęliśmy ten temat, to nie zaszkodzi wytłumaczyć jej parę głębszych spraw - O ile w jej słowniku znajduje się takie słowo.
- Twój ojciec jest młodszym bratem? - spogląda zaciekawiona w stronę mojego ojca.
- Tak.
- Myślałam, że to zazwyczaj młodsi są faworyzowani.
- Nie patrz na nich jak na normalnych ludzi. Są zniszczeni pieniędzmi. Nic się dla nich nie liczy... Myślisz, że dlaczego ruda wywłoka - dziewczyna posyła mi wymowne spojrzenie - to znaczy moja macocha wychodzi za mąż? Interes. Sprzedałaby duszę diabłu. Jest podstępną intrygantką, która gra do roli. Nie wie, że cały majątek jest przepisany na mnie.
- Słucham? Ona myśli, że...
- Jakaś część trafi do niej. I choć przy ojcu gra dobrą mamusię, to za jego plecami myśli jak się mnie pozbyć. Wyrolowała moją matkę z roli żony, więc dlaczego miałaby nie sprawić, że przestanę być synem Calliere? Dlatego Renne nie wie, co jest zapisane w testamencie mojego dziadka. Może dlatego babka tak bardzo mnie nie znosi.
- Jakim cudem cały majątek rodziny jest przepisany na ciebie?
- Niedorzeczne? Wiem. Nie mówię, że dziadek był w pełni świadomy, gdy to robił, ale z diagnozą lekarza nie można było się kłócić. Ojciec otrzymał wszystko do momentu, gdy nie zdecyduję się tego przejąć. W rodzinie się zagotowało. Moja babka była do granicy wściekła i choć posiadała własny interes, własne pieniądze, to myślę, że liczyła, iż jej mąż przekaże w testamencie wszystkim po równo. Gdy wuj dowiedział się, że nie dostanie złamanego grosza, zarzucił ojcu rzeczy, których nie powstydziłby się prawdziwy wróg. Gdy już doszło do przekazania, sprawa nieco ucichła. Ten testament sprowadził jednak niechęć reszty do naszej rodziny. Widziałem te fałszywe uśmiechy. Renesmee nie wie o niczym, dopóki jej mąż się nie wygada. Na całe szczęście ojciec nie lubi o tym rozmawiać. Zamienił ze mną parę słów na ten temat całkiem dawno. Myślę, że on sam nie wierzył, że jego ojciec przekaże wszystko swojemu wnukowi. Jestem jedynym dziedzicem.
- A Auburn?
- Auburn wtedy dopiero co przyszła na świat. Była za mała. Właściwie nigdy nie poznała dziadka.
- Więc majątek Calliere przechodzi w twoje ręce. Dlaczego się przed tym wzbraniasz?
- Nie widzisz jakie to brudne? Sama wiesz, jak to jest zmagać się z niepoprawnościami rodziny. Może i w tym nie siedzę, ale potrafię słuchać i obserwować. Ojciec od dziecka uczył mnie, jak to wszystko działa. Studiowałem prawo oficjalnie. Nieoficjalnie miałem nauczanie domowe z rachunkowości, biznesu i zarządzania. I wszystkie te inne bzdety, których nie znosiłem.
- A Viggo? - marszczę brwi, bo nie podoba mi się to, że zapamiętała to imię. I tego człowieka, nawet jeśli wspomniałem o nim tylko raz i zobaczyła go z daleka.
- To inna historia. Wpakowałem się w gówniane towarzystwo i tyle. Viggo zna ojca, więc zna mnie. Postarał się o to, zanim zdążyłem się dowiedzieć, kim był i gdzie sięgają jego wtyki. A sięgają daleko. Viggo wie też, że nie może zadzierać z moim ojcem, a ten, gdyby się dowiedział, że jestem od niego zależny, nie szczędziłby na środkach - mówię pokrótce i niechętnie - Nie pytaj o niego, a najlepiej się nim nie interesuj.
- Dlaczego więc jesteś od niego zależny? - jest uparta i to bardziej, niż myślałem.
- Bo sam zdecydowałem się pracować dla niego, a gdy chciałem już to zostawić, okazało się, że jestem z nim związany. Mogłem iść do ojca, by to załatwił, ale Viggo jest inteligentniejszy, niż się może wydawać. Jestem dla niego cenny. Jestem jak otwarte drzwi do interesów.
- Czy on wie o tym, że jesteś spadkobiercą majątku?
- Nie. Tak jak mówiłem, mało kto o tym wie. Na razie wszystko jest rozłożone na moim ojcu i tak ma pozostać do czasu, gdy sam nie powiem temu dość.
- Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo masz na pieńku z ojcem.
- Zdarzyły się rzeczy, których nie jesteśmy w stanie odwrócić. Sprawy prywatne, niedotyczące pieniędzy... Ojciec może i jest w stanie wyciągnąć mnie z największego szamba, bo jestem jego synem... ale nie robi tego, bo czuje ze mną więź. On pilnuje tego, żeby mieć potomka. A posiadanie takiego, któremu przypisano takie bogactwo, to jak zajęcie miejsca na podium. Nie odda nikomu tego.
- Więc dlaczego twoja macocha... znaczy Renesmee, miałaby doprowadzić do tego, by się ciebie pozbyć?
- Bo wtedy rezygnuję z tego wszystkiego. Przechodzi to na ojca, który jest zmuszony rozłożyć to na równe części. Ona by na tym zyskała.
- Ale masz jeszcze siostrę.
- Dlatego trzymam ją z daleka od tego. I tak traktuje Renee łagodnie, bo żyje z nią od dziecka. Nie pamięta matki. Dałem rudej wywłoce znać, że ma się trzymać z daleka od mojej siostry, a ojcu muszę przypominać, że to największy skarb, jaki ma. I nie ważne, co się stanie, nawet jeśli będę zmuszony w najgorszym wypadku zrezygnować z majątku, to zrobię to na moich warunkach. Tak, żeby wszystko przeszło na Auburn.
- Ale nie chcesz tego na razie robić?
- Nie. Nie sprawię by wszyscy inni wygrali. To za duża stawka - unoszę spojrzenie i widzę nemezis całego świata. Odsuwam się od Dearden - A jeśli mowa o mojej rodzinie... - dziewczyna odwraca się i spogląda w tym samym kierunku co ja.
Przede mną jeszcze gorsze zadanie. Moja babka. Ona jest jak papież. Nie wiem, jak dziadek wytrzymywał z tą kobietą tyle lat. Z drugiej strony wiem, po kim ojciec przejął władczą naturę i wyraz twarzy seryjnego mordercy. Starsza kobieta wygląda jeszcze straszniej z tyloma latami na karku. To powoduje podwojony szacunek, który okazują jej ludzie. I całkiem dobrze się trzyma. Nie wygląda na swoje lata. Czuję, że przeżyje większość z nas, zaraz po tym, jak wykończy tych, którzy jej przeszkadzają.
- Gotowa na spotkanie z samym diabłem? - pytam Dearden, która staje przy moim boku i dyskretnie rozgląda się z uniesioną głową. Ja patrzę na starszą, elegancko ubraną kobietę, która już na pierwszy rzut oka nie wygląda jak słodka i ciepła babcia, która ugotuje smaczny obiadek i dorzuci jeszcze w gratisie czekoladę z buziakiem dla wnucząt.
- Jest aż tak zła? - pyta dziewczyna.
Wzdycham ciężko. Rzadko rozmawiam ze swoją rodziną, ale babka to wyższy szczebel. Muszę wykrzesać z siebie całe pokłady wiedzy na temat etykiety i dobrego zachowania.
- Myślę, że nawet sam diabeł czuje przed nią respekt. Może dlatego jeszcze żyje i trzyma się świetnie. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś mi powiedział, że podpisała pakt - mówię pod nosem, poprawiam marynarkę i idę w kierunku kobiety. Unosi wzrok, gdy znajduję się niedaleko niej. Jej wyraz twarzy jest niezmienny. Mierzy mnie spojrzeniem. Ocenia. Widzę to w jej oczach. Potem odwraca oczy, patrzy na gości i czeka, aż ja poproszę ją łaskawie o chwilę rozmowy. Nawet nie wiem, jak się do niej zwrócić. Nigdy specjalnie nie starała się utrzymywać z nami kontaktu, tym bardziej po tym, jak dziadek pozostawił cały spadek mnie.
- Babciu - kobieta krzywi się na to słowo, jakby było dla niej obrazą, ale puszcza to mimo uszu. Tak samo, jak ja jej reakcję.
- Naprawdę nie sądziłam, że zastanę cię na ślubie twojego ojca. Przekazano mi, że jednak się nie pojawisz - jak zawsze wszechwiedząca. Jestem ciekaw, czy ona serio obserwuje najmniejszy ruch członków rodziny i ludzi ważnych ogółem. Zacznę podejrzewać, że ta kobieta to wujek chrzestny w damskiej wersji.
- Prawda, ale jednak nie każdy ma wątpliwą przyjemność przeżywania ślubu swojego rodzica - wbijam się w styl rozmowy, co może się okazać jedyną opcją ratunkową.
Babka tylko wydaje z siebie ciche mruknięcie.
- A to młoda pani Yates, jak mniemam? - przenosi powoli wzrok na stojącą obok Dearden, szybko przeciągając spojrzeniem po jej sylwetce, co nie umknęło uwadze ani mojej, ani zapewne także dziewczyny.
- Moja towarzyszka wieczoru, Dearden Yates - przedstawiam dziewczynę, bo tym razem nie zamierzam ryzykować złego odebrania swojej i jej osoby. Jakby to było jeszcze możliwe.
- Dobry wieczór, pani Callière - dziewczyna lekko kłania głowę, na co babka odpowiada jej delikatnym uniesieniem kącików ust.
- Minęło trochę czasu, odkąd ostatnio rozmawiałam z przedstawicielem rodziny Yates - odwraca się całkowicie w naszą stronę i nadal przygląda się Dearden - Ekaterina Sophie Callière. Pani nie jest biologiczną córką Eloise i Raymonda, prawda? - teraz już jestem niemal przekonany, że tę kobietę to sam diabeł przysłał na ziemię, żeby wysysała krew z nienarodzonych dzieci i każdego człowieka, którego spotka na swojej drodze. Babka mówi to takim tonem, że postawiony na końcu znak zapytania wcale nim nie jest. Tak jakby stwierdzała fakt, a on z kolei godził w ogólną całość - Jeśli ktokolwiek miał styczność z pani rodziną, jest w stanie rozpoznać cechy Yates - tłumaczy, tak jakby zauważyła na twarzy Dearden zszokowanie. Ukradkiem spoglądam na nią, żeby się upewnić, ale dziewczyna twardo trzyma gardę.
To nie zmienia jednak tego, że próbuję zmienić tok tej rozmowy, zanim babka wygarnie jej, że jest adoptowanym bękartem i powinna się wstydzić, że miała takie szczęście.
- Jak ci się podoba? - staram się ukryć jad, który we mnie wezbrał. Przełykam z trudem ślinę, jakby całe moje ciało zdrętwiało.
- Cóż, nie mogę powiedzieć, że mi się podoba - kobieta rozgląda się, nieznacznie unosząc głowę - Nie uchodzi jednak uwadze, że jest na pewno lepiej, niż pierwszy ślub mojego syna. Twoja matka powinna także zastanowić się wtedy nad zatrudnieniem organizatorki, a nie urządzać wszystko sama według swojego... prostoliniowego gustu - wyrzuca z pogardą, wracając myślami do tamtego momentu.
Szczerze mówiąc, nigdy nie interesowałem się tym momentem z życia rodziców. Zdjęcia widziałem, gdy byłem mały, nawet nie pamiętam dokładnie, kiedy to było i co się na nich znajdowało. Właściwie wszystkie albumy zniknęły, jakby wykreślenie wspomnień było najprostszą rzeczą, jaką można zrobić.
- Zwyczajnie nie była zwolenniczką szczycenia się bogactwem. Lubiła prostotę, która też potrafi być urzekająca - decyduję się odpowiedzieć, stając w obronie matki, chyba jako jedyny w tej przeklętej rodzinie od zawsze. Zmarłych się nie ocenia. A tym bardziej nie ma prawa tego robić osoba przepełniona nienawiścią, zepsuciem i brakiem szacunku do kogokolwiek.
- Prostota może być co najwyżej elegancka, a i tak nie każdemu ona przystoi. Tym bardziej, jeśli chodzi o ważne wydarzenie w życiu każdej rodziny, w końcu nie każda wychodzi za mąż w takich okolicznościach, zdobywając określoną rangę. Brak pewnych wpojonych zasad i koncentrowania uwagi na te rzeczy, to przejaw głupoty. Być może właśnie to zgubiło twoją matkę. Niezdolność do przystosowania i głupota - zauważam, że przez całą tę wypowiedź, zaczynam brać coraz głębsze wdechy.
- Posiadanie zasad moralnych to nie głupota - ton mojego głosu robi się ostrzejszy, co jest wyczuwalne. Babka wypina dumnie pierś i przyrzekam, że uśmiecha się szyderczo.
- Zaćpanie się lekami na śmierć i prowadzenie samochodu to nie moralność. Umrzeć w tak nieelegancki sposób - prycha, kręcąc przy tym głową ze znudzoną miną.
Przyglądam się jej z bólem. O dziwo nie czuję złości, choć powinienem ją przeklinać w duchu i powstrzymywać się przed wybuchem.
Czuję, jak czyjaś dłoń dotyka mnie nieśmiało za nadgarstek, przez co otrząsam się z wewnętrznego bólu. Zaciskam zęby i biorę głęboki wdech. Posyłam szybkie spojrzenie w kierunku Dearden, a potem zwracam się do babki.
- Do zobaczenia - krzywię się, ponieważ nie jestem w stanie wysilić się choćby na uśmiech. Kobieta lekko skłania głowę, ale już nie patrzy w naszą stronę.
Odwracam się niemal natychmiast, walcząc z chęcią ucieczki. Idę przed siebie, nie zważając na nic wokoło i zatrzymuję się dopiero parę metrów dalej, pomiędzy stolikami. Próbuję ochłonąć, zanim podejmę zbyt pochopne decyzje dotyczące wielu spraw, głównie mojej obecności tutaj.
Dearden podchodzi bliżej i staje naprzeciwko mnie, zapewne nie wiedząc, czy dać mi chwilę dla siebie, czy jednak coś powiedzieć, więc ją wyręczam.
- Przepraszam, to...
- A niech mnie mój zmarły mąż trzaśnie! Przez chwilę myślałam, że mój siostrzeniec odmłodniał o jakieś dwadzieścia pięć lat, a to ty, Julien! - słyszę z boku i przerywam, odwracając głowę zdezorientowany. Stolik obok zauważam starszą kobietę, oczywiście elegancko ubraną, pięknie uczesaną ze szklanką whiskey wraz z lodem w ręce. Jej rozpromieniona twarz totalnie nie pasuje do całej reszty. Jest po prostu... zbyt radośnie wyglądająca. Albo to alkohol.
- Ciocia jak zawsze wygląda kwieciście - próbuję zwilżyć zaschnięte gardło i wbrew sobie zachować się, jakby trudna rozmowa z babką nie miała nigdy miejsca.
- Nie praw komplementów starej kobiecie, bo w domu mam też lustra. Już wystarczająco idiotycznie wyglądam. Na początku powiedziałam im wszystkim, że ja na żaden ślub nie jadę i nie ma mowy, żebym wcisnęła się w tę suknię od siedmiu boleści. Ostatni raz takie coś miałam na sobie po śmierci mojego trzeciego męża i miałam nadzieję, że będzie święty spokój i do mojej, ale najwyraźniej nie mam na co liczyć. Uparli się i koniec. Powiedzieli - " Ciociu Elizaveto, ciocia musi jechać na ten ślub". Początkowo postawiłam na swoim, ale moja siostra nie przyjęła odmowy. A jej nawet ja boję się czasem sprzeciwić - kobieta macha ręką w powietrzu i bierze łyk rudego napoju, zostawiając na szklance kolejny ślad szminki.
- Ciocia to chodzący okaz zdrowia - ciotka śmieje się szczerze.
- Słodziutki jesteś, ale lepiej bym miała już tam w grobie, niż z nimi. Zawracają i trują mi... no ten, ekhem, tyłek - uśmiecham się niemrawo i spoglądam na Dearden.
- Ciociu, chcę ci przedstawić Dearden Yates...
- Panienka Yates! Córka Eloise i Raymonda, jakże miałabym nie wiedzieć? W końcu cię spotykam dziecko. Jestem Elizaveta María Callière, ale możesz mi mówić ciociu - szepcze, jakby to był największy konspiracyjny plan stulecia. Potem chichocze sama do siebie i pokazuje nam miejsca przed sobą.
Przysiadamy się do niej.
- Ciocia Elizaveta jest starszą siostrą mojej babki - tłumaczę, jakby to było konieczne. Widocznie jestem już tu tak długo, że etykieta wchodzi mi w krew. Choć bardziej określiłbym jako dobrowolne wpuszczenie jej do środka.
- O trzy pełne lata. Los chciał, że urodziłyśmy się tego samego dnia, tyle że innego roku. Pamiętam, że razem z Ekateriną chodziłyśmy nad pobliską rzekę, niedaleko naszej posiadłości i zanim zebrali się goście na wspólne obchody, razem świętowałyśmy w naszej kryjówce pod korzeniami wielkiego dębu - podczas gdy ciocia zaczęła rozwodzić się i wspominać swoją przeszłość, przyjrzałem się Dearden, w końcu odzywając się do niej po niezbyt przyjemnej rozmowie z babką.
- W porządku? - dziewczyna lekko skinęła głową, a uśmiech spowodowany rozmową z ciotką nieco zbladł.
- Tak. Tylko... nie przywykłam rozmawiać o rodzicach w takiej atmosferze z obcymi ludźmi...
- A można wiedzieć, co się stało? - ciocia wtrąciła się w połowie zdania, upijając kolejny łyk rudego płynu ze szklanki - Wybaczcie za moją ciekawość.
- Cóż... - zacząłem, spuszczając wzrok i bawiąc się leżącą na stole, jedwabną chusteczką - Mieliśmy dosyć nieprzyjemną rozmowę z babką. Jednym słowem, koszmar.
Ciocia wzdycha głośno i zaciska usta w wąską kreskę.
- Co też moja siostra widzi w udręczaniu ludzi? Znając życie, uderzyła w czuły punkt - unosi brew i mierzy nas obojga przenikliwym spojrzeniem.
Kiwam głową w odpowiedzi.
- I wygrała.
- Wiem, co wam pomoże - ciocia pochyla się ostrożnie i zaczyna szukać coś pod stołem. W końcu wyciąga butelkę tequili spod nóg i z zadowolonym uśmiechem stawia ją na stole - Najważniejsze, to odpowiednio się przygotować. Skąd mogłam wiedzieć, że nie będzie tu drętwego alkoholu, a to cudeńko dostałam od pewnego znajomego handlarza na innym kontynencie. Nieźle za to zapłaciłam, ale mówię wam dzieci, warto - rozgląda się dookoła, w poszukiwaniu czegoś nieodgadnionego.
- Nie powinnaś tyle pić - nie kryję rozbawienia, unosząc do góry brew, gdy ciocia macha ręką i otwiera butelkę bez mniejszego problemu.
- Nie mów starej kobiecie, czego powinna, a czego nie. Daj mi się cieszyć chwilą swobody, oni i tak by mi nie pozwolili, a tu mam szansę w końcu odetchnąć. I tak mnie wepchną do grobu, ale ja się nie dam, Julien. Jeszcze ich wszystkich przeżyję - grozi palcem w górze, a potem unosi otwartą dłoń wyżej.
- W to nie wątpię - mówię jakby na wpół do samego siebie na wpół do swojej towarzyszki wieczoru.
- Kelner! - ciocia krzyczy za młodym chłopakiem niedaleko, obsługującego gości - Przynieś nam tu złociutki szybciutko jakieś kieliszki i plasterki cytryny. Już, już - pogania go z naturalnym uśmiechem i odwraca się do nas zadowolona.
Po niedługiej chwili kelner stawia przed nami to, na co czekaliśmy, a ciotka dziękuje mu pokrótce i nalewa napój.
- Skoro mamy już tutaj siedzieć, to bardzo dobrze możemy się zabawić - jej entuzjazm jawi się jak u dziecka, któremu pozwala się pobawić podczas nudnego zebrania dorosłych. Kobieta unosi swój kieliszek do góry i czeka na nas - Za was, słoneczka - wypija za jednym razem i krzywi się, gdy bierze gryza kwaśnego owocu.
- Za twoje zdrowie ciociu - mówię, potem kłaniam się lekko Dearden i oboje wypijamy pierwszy toast.
Za pierwszym następuje drugi, z kolei po tym następny. Ciotka zdaje się zachwycona naszym towarzystwem, a szczególnie rozmową z Dearden. Cienie tego wesele zdaje się, że zniknęły, bo po raz pierwszy poczułem się tutaj rozluźniony. Nigdy nie sądziłem, że moim towarzyszem do picia może być irytująca wspólniczka projektu i siedemdziesięcioletnia staruszka, lepsza niż ktokolwiek inny.
- Moje drogie dzieci... - spoglądam w błyszczące oczy ciotki z rozbawieniem - Ten ślub nie mógł być lepszy. Liczę, że wasz będzie jeszcze bardziej doskonały - kobieta robi jakiś dziwny gest ręką w powietrzu.
Marszczę brwi, bo próbuję zrozumieć, co właśnie powiedziała. Dearden parska śmiechem i mierzy mnie spojrzeniem, po czym śmieje się zapewne z mojej miny.
- Ciociu - zwracam się do kobiety, aby przyciągnąć jej uwagę - Ale my nie jesteśmy razem, a tym bardziej nie planujemy brać ślubu.
- Nigdy w życiu, pani Callière - dodaje Dearden wyjątkowo rozchichotana - Ja mam chłopaka - dodaje, na co przewracam oczami.
- Beznadziejnego chłopaka - mówię pod nosem.
- Nie będę z tobą o tym dyskutować, Julien - dziewczyna unosi palec w górę - A pewnie chętnie byś się ze mną o tym pokłócił.
- Jakbym miał ochotę rozmawiać o twoim nudnawym chłopaku, to bym wyraził chęci. Czy wyglądam ci na chętnego? Nie pociągają mnie faceci - kręcę głową, a dziewczyna uderza mnie w ramię, śmiejąc się przy tym.
Spoglądam na butelkę tequili, bo okazuje się lepszym środkiem odurzającym niż narkotyk.
- Ja swoje w życiu przeżyłam i wiele widziałam. Zaufajcie starej kobiecie, która w dodatku jest pijana. To, co mówią pijani ludzie, jest myślami, gdy są trzeźwi.
- Panie Callière - unoszę głowę i napotykam zielone oczy, elegancko ubranej kobiety. Przy stoliku nastaje cisza. Rozpoznaję w niej organizatorkę wesela - Ma pan wygłosić przemówienie.
- Co? - mówię na głos, nie wierząc w to, co właśnie usłyszałem - Nie było mowy o żadnych przemówieniach - mówię twardo.
- To znaczy tak, proszę pani - mówi Dearden, a ja patrzę na nią groźnym spojrzeniem - No co? Powiesz parę zdań i będzie z głowy.
- Jesteś ewidentnie pijana i nie myślisz trzeźwo. Nie będę nic wygłaszał...
- Mój wnuk się zgadza, tyle że potrzebuje czasu - wtrąca się ciocia, a gdy i na nią patrzę niezadowolony, odpowiada mi tym samym - Bez dyskusji Julien. Słuchaj się kobiety. Marsz na ten podest, powiedz coś tam o wyniosłości tego przyjęcia, że się cieszysz i im starczy. Niech mają i się cieszą, kochanie.
Wypuszczam głośno powietrze z płuc, jako oznakę niezadowolenia, ale ostatecznie wstaję, zakładam marynarkę, wiszącą na krześle i idę za kobietą. Nie czuję się jeszcze pijany, ale zaczyna mi szumieć w głowie, a to oznacza, że najlepiej skończyć to wesele. Jakby nie patrzyć, zadanie zaliczone.
Kobieta wręcza mi słuchawkę i tłumaczy dokładnie instrukcję. Twierdzi, że wszystko będzie mi przekazywać, a ja mam tylko powtarzać. Nie podoba mi się ten pomysł, dlatego zgadzam się, ale już wiem, że zrobię to po swojemu. Chcą przemówienia, dlatego je dostaną.
Wchodzę na podest bez krępacji, dumny i wyniosły. Obejmuję spojrzeniem salę i uśmiecham się wyrafinowanie. Zdejmuję słuchawkę daną mi przez organizatorkę ślubów w momencie, gdy staję na podeście z kieliszkiem szampana w dłoni. Chowam ją do kieszeni i odchrząkuję.
- Dzień dobry drodzy goście, znajomi młodej, albo już nie takiej młodej pary oraz witam moich bliższych i dalszych krewnych. Tych, którzy są tu z konieczności, z potrzeby zabawy, albo z podlizania się, że nadal pamiętają. Jestem niemal bliski łez, że widzę was tu tak licznie zgromadzonych, aby świętować razem ze mną ślub mojego starego ojca i nowej... matki - śmieję się gardłowym tonem do mikrofonu, ale tylko przez to, że nie sądziłem, że przejdzie mi to słowo przez gardło - Cieszę się, że was widzę moja droga rodzinko, a rzadko kiedy mam okazję zobaczyć takie zbiorowisko razem ze sobą. Nie ukrywajmy, mamy na siebie nawzajem alergię. Miło, że wszyscy utrzymujemy pozory i nie kłócimy się już po wejściu - po sali przebiega szum - Nie przedłużając, naprawdę ciszę się, że mój staruszek znalazł ponownie miłość swojego życia, co jest dosyć nieprawdopodobnym osiągnięciem, gdyż jako kobieta uciekłbym z krzykiem, ale nie mnie oceniać paskudnego charakteru mojego ojca. Chociaż jakbym zobaczył ilość pieniędzy na koncie, chyba sam bym się z nim ożenił. Także Renesmee... - wskazuję na rudowłosą, która niespokojnie kręci się na krześle w swojej pięknej, śnieżnobiałej sukni - Masz świetny nos. I tak jak obiecałem... a ja zawsze dotrzymuję obietnic... przyznaję się przed tobą do porażki, macocho, bo chyba teraz tak muszę cię nazywać, prawda? Tak czy inaczej, wygrałaś. Życie u boku jednego z najbogatszych ludzi w Avenley i nie tylko tutaj, musi być jak leżenie na liściach laurowych. Wybacz, że się nie pokłonię, ale jestem już chyba na tyle wstawiony, że mógłbym się przewrócić. Oszczędzę wam tego wstydu. Za dużo się i tak najedliście z powodu mojego istnienia. Tato... chociaż może powinienem mówić ojcze - nie chciałem powiedzieć tego na głos, ale wymsknęło mi się niespodziewanie prosto do mikrofonu - Jestem szczęśliwy, gdy mogę zobaczyć, że po raz kolejny ciszysz się życiem u boku małżonki, o ile to nie przesadzone sformułowanie. Mam tylko nadzieję, że nie będziesz dla niej tym samym gnojkiem, co dla mamy. Pewnie jest zadowolona, że jesteś w miejscu, w którym jesteś. Szczęśliwy. Życzę ci większej radości niż dotychczas. Mam tylko jedną prośbę do was, nie zróbcie mi rodzeństwa w noc poślubną, bo jedna upierdliwa siostra mi starczy - puszczam oko do Auburn, która uśmiecha się rozbawiona, chyba jako jedyna na sali - Powodzenia na nowej drodze życia - mówię głośno i odwracam się, idąc prosto do zejścia.
Zmieniam zdanie. Od teraz wesela są moją najlepszą imprezą.

Dearden?

+120PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz