16 maj 2020

Od Josephine C.D Vincent

Mogłabym nazwać się najsmutniejszą osobą na świecie, na którą w jeden dzień spadło zbyt wiele. Świadomość, że ten rok na tle poprzedniego wypadł co najmniej… by nie przeklnąć —  bardzo kiepsko, była prawie niczym w porównaniu do specjalnego zaliczenia, obowiązkowego, by poprawić ogólną ocenę i zdać rok. Może jeszcze jakoś przełknęłabym fakt, że wylądowałam w kółku teatralnym dla wyszczekanych, jakże ponadprzeciętnych dzieciaków — bo to sugerowały zachowania co poniektórych na korytarzu, wśród szarych ludzi, kiedy ich dumnie wypięte piersi wchodziły do sali lekcyjnej szybciej od całego tułowia. Jednak wracając, to byłoby nic, gdyby nie obecność osoby, na której widok zbierał mi się w gardle lunch pragnący znaleźć się z powrotem na talerzu. Nie będę przesadzać. Odkąd Vince'a i mnie podzielają wyjątkowo chłodne, nawet niewyjaśnione stosunki, ostatnie, co chciałam, to zmusić się do fałszywej sympatii, bo kto jak kto, ale Laurence nie potrzebowałby dużo czasu, by się zorientować, że żaden z moich uśmiechów do niego nie jest teraz szczególnie szczery. Z drugiej strony próbowałam uśmierzyć tę niechęć do kółka myślą, że przecież składu nie buduje sam Vincent. Vincent jest tylko jeden, co nie zmienia faktu, że ma moc wkurwiania tak, jakby skopiował się dwadzieścia pięć razy. 

Nie wiedziałam, co mam robić. Zamiast opierać się o ścianę, zaczęłam chodzić po podeście, słysząc jak pod nogami skrzypią pojedyncze deski. Dobrze, zgadzam się, że określenie szkoła z tradycją brzmiało spoko, ale stawianie kroków bez gwarancji, że utrzymasz pod nogami grunt, już nie pocieszało. Nie dane było mi o tym myśleć, zresztą to nie jakiś ujmujący temat, przy którym wolałabym się zatrzymać. W głębi duszy myślałam tylko o powrocie do domu i podbiciu poziomu w grze, bo tkwię od miesięcy na tym samym jak jakiś frajer. Tu będzie tak samo — aktorstwo — też mi coś. Ledwo udawałam chęć do tych ludzi, choć wróć, w ogóle się nie starałam, a minę pewnie miałam jak srający kot na pustyni. 
— Vincent przedstawi ci resztę grupy, kiedy ja pójdę do łazienki i po kawę, bo komuś jej dzisiaj zabrakło. — Już nie pamiętałam, jak się nazywał ten, co właśnie wyszedł do łazienki, choć jego nazwisko padło zaledwie chwilę wcześniej.
Jedyne, co zrobiłam, to tylko pokiwałam głową bez wysiłku. Nie przepadałam za integracją, nie można było tego nie zauważyć, a kiedy szanowny Vincent pofatygował się i dźwignął na nogi za poleceniem opiekuna, postanowiłam wyrażać swoją niechęć jeszcze bardziej. Błądziłam wzrokiem, oglądałam paznokcie, ale moje palce były jak frytka bez keczupu, więc koniec końców miałam dość nawet oglądania siebie. 
— Dobra, postaram się streszczać. To Ezra — wskazał na chłopaka niedaleko siebie. Ezra pomachał małostkowo, podczas gdy Vince kiwnięciem głowy nakierował mnie na dziewczynę. — Tu masz Lyrę, po jej prawej znajduje się nasza największa skromność, Joshua, któremu nie zależy wierzyć, kiedy mówi, że w czymś ssie — wytłumaczył pokrótce, uśmiechając się promieniście do chłopaka, który zawstydzony tylko skrył twarz w dłoniach lub tym łatwym gestem chcąc przekazać, że Vince nie miał racji. Tak oczywiście wygląda podstawowy tekst skromnej osoby, znam to.
Laurence przedstawił mi jeszcze pojedyncze osoby. Większość kojarzyłam ze szkolnego korytarza, bo przewinęli się przed moim wzrokiem parę razy, jednak bez większej pamięci. Zamiast skupić się na słowach swojego opiekuna, pozwoliłam sobie popaść w niezbyt wygodną jak na ten czas myśl. Przyglądałam się ludziom, którzy go otaczali, i nie umiałam wytłumaczyć, dlaczego to oni, a nie ja. Chociaż minęło już wiele czasu i mogłam powiedzieć, że emocje po prostu po mnie spłynęły, to ta dziwna nuta niezrozumienia i konsternacji zawsze dopadała mnie wtedy, kiedy nie powinna, stąd odległe myśli wyrażane miną, która dobitnie wskazywała na to, że miałam w dupie każde słowo.
— Swoją drogą — odezwała się dziewczyna, chyba Lyra. Przez jej głos musiałam się wysilić i odwrócić o całe sto osiemdziesiąt stopni. — Naprawdę zachciało ci się dołączać do kółka zaraz przed zakończeniem roku? — spytała bezpośrednio, jednak ta cecha najwidoczniej nie odpychała mnie od ludzi. Wprawdzie moje wzruszenie ramieniem mogło dać pełną odpowiedź, jednak pofatygowałam się i otworzyłam usta.
— Wyglądam ci na charyzmatyczną aktorkę, przyszłą Julię z taniego romansu czy Larę Croft? 
— Nie, ale wyglądasz mi na kogoś, kto jest tu wbrew swojej woli — odparła.
— Bingo. — Moje spojrzenie zapadło się w ciemnej przestrzeni, tam, gdzie światła reflektorów nie docierały. — Spokojnie, nie zamierzam przeszkadzać wam w realizowaniu geniuszu sztuki. Mogę grać nawet krzaka. Jeśli potrzeba czegoś bardziej wymagającego, to może i drzewo.
— Właściwie — do sali wpadł Hughes, mało nie rozlewając kawy na przejściu — to wszyscy wspólnie ustalimy, kto kogo gra. Niech cię głowa o to nie boli. — Uśmiechnął się szeroko i nawet nie zauważyłam, kiedy przemknął tuż obok i wsadził mi kawę do rąk. — Jeszcze ciepła. Słowo daję, to przywróci cię do życia.
Zaciągnęłam się wonią świeżej kawy z automatu. Bo musiała być z automatu.
— U mnie nie ma czego przywracać — mruknęłam. Jeden łyk gorzkiego napoju sprawił, że się skrzywiłam.
— Dobra, skoro już wszyscy jesteśmy na miejscu, mamy co pić, to najwyższa pora zacząć spotkanie. Wiem, jak się czujecie z anulowaniem Mortimera, ale bądźcie tak mili i mi zaufajcie, bo mam ciekawą alternatywę. 
— Tragiczny romans, ciekawa alternatywa... wybierz jedno — rzucił Ezra. Hughes starał się uciszyć go wzrokiem, niemal urażony, a Laurence się zaśmiał, na co prawie chciałam przewrócić oczami. Odraza, jaką czułam wobec niego, była wręcz zaskakująca nawet dla mnie.
— Doceniam twoją przydatną opinię, Ezra — odparł opiekun kółka i zaraz kontynuował. — Myślę, że niejedno z was kojarzy książkę „Na dnie serca”. Na jej podstawie napisałem scenariusz, żebyście mieli mniej do roboty i skupili się na roli, bo i tak macie mnie zapewne dość, że nie udało mi się uratować sztuki Nanne. — Spojrzałam spod ściągniętych brwi na Vincenta, a właściwie Nanne, dziwiąc się, kto do cholery używa tego imienia publicznie, lecz sądząc po roztrzepaniu opiekuna, to wcale nie powinno być wielkie zdziwienie. 
Pierwszy raz dokładałam wszelkich starań, by słuchać. 
— Skrócę wam to jakoś, tak na początek. Jak wiecie, lub nie, główna bohaterka imieniem Liv zmaga się ze stanami lękowymi, bierze lekarstwa, ma problemy z adaptacją w nowym liceum, do tego dochodzi znośne stadium nowotworu. Historia opowiadana jest z jej perspektywy, jednak chcę to urozmaicić — powiedział Hughes z błyskiem w oku. — Jude, jej przyszły sens życia, poznaje ją i się w niej zakochuje. Typowe, prawda? Zamierzam jednak opowiedzieć trochę więcej z jego punktu widzenia, żeby nasza sztuka mogła wykorzystać większy potencjał książki. Kto czytał, ten wie, kto nie, ten nie wie, że miłość nie ratuje głównej bohaterki. Na jednej z wizyt dotyczących podsumowania leczenia chemioterapią, lekarz przedstawia jej straszną diagnozę, która zasłania wszystko, nawet miłość i wsparcie jej kochanego Jude'a. Okazuje się, że diagnoza i tak była błędna, jednak było za późno, stąd tragizm, tak sądzę. Wszystkiego, czego oczywiście potrzebuję od odtwórczyni Liv, to wewnętrzny smutek, przygnębienie i brak nadziei, nieufność w stosunku do świata. — Skądś to znam. 
Po opowieści Hughesa po sali nie przetoczył się nawet szmer. 
— Zgaduje, że mogę mówić dalej — ciągnął opiekun, po czym wziął solidny łyk kawy. — Jude, cóż, powinien cudownym promyczkiem, światłem w tunelu. O! Chyba nawet mam jeden egzemplarz książki, zaraz wam... — zaczął grzebać w swojej tobie i uśmiechnął się do siebie, kiedy w jego ręce wpadła lektura — pokażę. — Zaczął ją kartkować.
— Tylko żeby drukowanie scenariuszów nie zajęło panu półtora miesiąca, bo w tym czasie sztuka musi być już gotowa — rzuciła dziewczyna z tyłu. Nie miała zbyt przyjemnego głosu, nawet zaczęłam się zastanawiać, czy nie brzmię przesadnie podobnie, gdy się odzywam.
— Proszę nie podważać mojego profesjonalizmu — odparował rozbawiony. Mogłam wywnioskować, że ze swoimi podopiecznymi był raczej na luzie. 
— Ciekawe, kto dostąpi zaszczytu i zagra umierającą dziewczynę. To mogłoby być wyzwanie dla kogoś, kto nie podziela podejścia do życia Liv, prawda? — parsknęła Lyra. 
— Ale dla kogoś, kto podziela, już nie takie wielkie. — Głównym powodem, przez który przeraziłam się uśmiechu Hughesa, było to, że kierował się on w moją stronę. — Złotko! — No chyba nie.
Rzuciłam opiekunowi pełne szczerej niechęci spojrzenie, bo czułam, że tylko to może mieć jakikolwiek wpływ na decyzję. Po ciszy jednak byłam pewna, co się kroi, i że stanowiłam centrum skupienia kilku nieznośnych par oczu. Musiałam się odezwać, inaczej stałby się i się gapił jak ciota na pasach.
— Ja... ja nie, chyba nie. Naprawdę jestem przekonana, że rola drzewa jest dla mnie wystarczająca.
— Chcesz zdać ten rok, dobrze pamiętam? — kontynuował. Stłumiłam przewrócenie oczyma i skinęłam głową bez celu. — Jeszcze nie wiesz, że chcesz przejąć Liv, ale się przekonasz. Pasujesz do niej... i nie, to Broń Boże nie obraza, do tego musisz się jakoś wykazać, żeby zdać rok.
— Nie wiedziałam, że to ma polegać na wykazaniu się, bardziej na uczestnictwie. Na to się pisałam, nie na granie zdepresowanej nastolatki, która zabija się jak amatorka. — Zmarszczyłam brwi. 
— Mniejsza. Dobrze, kto jest za tym, by nasza nowa zdobycz zajęła się Liv? Lyra, uracz nas.
— Jest tak samo przygnębiona życiem. Czemu nie — wyznała. To było niezwykle szczere, dziękuję. 
— Ezra, Joshua, Wanda? — pytał Hughes.
Wszyscy. Byli. Za. 
Czułam, jak z każdą kolejną wypowiedzią strącam się na jeszcze większe dno własnego umysłu, starając się trafić na jakąś ostrą skałę, o którą się rozbiję.
— Vincent? 
— Jestem za.
Sabotował mnie nawet po latach. Dlaczego, do jasnej cholery, w ogóle mnie to dziwiło. Hughes nie dał mi się otrząsnąć z załamania i ciągnął dalej.
— A osobą, która dobrze poprowadzi Josie, będzie... ach, no popatrz, Vin na pewno się ucieszy, jest dobrym aktorem. Tylko tak mogę wynagrodzić ci to, że Mortimer przepadł. — Przekierował całą swoją uwagę na mojego byłego przyjaciela. 
Właśnie spadłam w głęboką przepaść. Zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć słowo, parsknęłam tak głośno, na ile pozwalała mi akustyka w sali, i zebrałam plecak z podestu, drepcząc w stronę jedynego, najbardziej pożądanego przeze mnie wyjścia.

Vincent?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz