21 maj 2020

Od Vincenta C.D Josephine

     Droga do domu dłużyła się w nieskończoność, kiedy upływała na walce z nieodpartą chęcią otwarcia drzwi od strony Nessy i wyrzucenia jej przez nie tak, żeby zaczepiła się włosami o podłokietnik i wlekła za nami jeszcze parę dobrych metrów. Powszechnie wiadomo, że z reguły rodzeństwo za sobą nie przepada (co więcej, my nawet nie byliśmy spokrewnieni), zazwyczaj leje się wzajemnie czym akurat jest pod ręką, krzyczy na siebie i robi wielkie awantury z niczego, ale u nas to wszystko wyglądało jeszcze gorzej — nie znosiliśmy się po cichu, a każdy z nas wie, nierzadko okazuje się, iż cisza potrafi być o stokroć gorsza. Poza tym, ja sam byłem nieskory do wyobrażania sobie czyjejś śmierci, a jednak tę jej miałem przed oczami. Wiozący nas szofer milczał jak zaklęty, co tylko potęgowało moje wyjątkowe zirytowanie. Zerknąłem z ukosa na Nessę i odwróciłem się prędko, kiedy skrzyżowaliśmy spojrzenia. Syknęła, jakby była pieprzonym wężem, co wystarczająco dało mi do zrozumienia, że miałem do czynienia z pomyleńcem.
     Czy kiedykolwiek wierzyłem, że mogło być inaczej?


     — Harper pytała, czy będziesz u Collina — rzuciła od niechcenia między wersami powtarzania jednego i tego samego. To jedno zdanie okazało się ciekawsze, niż cały monolog, którego wysłuchiwałem od początku drogi.
     — Będę.
     — Nie obchodzi mnie to, ona pytała, nie ja. — Przewróciła oczami. — Ja też będę.
     — Mnie nie obchodzi to jeszcze bardziej.
     Fuknęła coś pod nosem i wróciła do opowiadania milczącemu kierowcy o lekcji matematyki i niekomfortowej sytuacji na niej, w wyniku której wylądowała u dyrektora. Zupełnie jak braciszek kilka godzin wcześniej.
     Kiedy jako pierwszy przekroczyłem próg domu, panowała w nim głucha cisza, nieprzerywana przez nawet najcichszy krok. Uciążliwa nieobecność kucharek ciągnęła się już od tygodnia i nie zdawało się, żeby cokolwiek uległo zmianie. Wdrapałem się na piętro, cisnąłem plecakiem w biurko i z powrotem zbiegłem na dół, żeby usiąść w salonie i odpocząć jeszcze chwilę, zanim ktokolwiek poza mną albo Nessą pojawi się w domu.
     O ile przez większość czasu spędzonego w pokoju dziennym słyszałem płynącą przez wąż ogrodowy wodę, tak w pewnym momencie charakterystyczne szumienie ustało, a w zamian dobiegły mnie ciężkie kroki butów z grubymi podeszwami, które kroczyły przez korytarz widoczny nawet z tej pozycji. Kroki były wystarczająco donośne, żebym wykluczył obecność delikatnie stąpającej Nessy.
     — Spanie w tak piękne popołudnie nie jest dla ciebie codziennością.
     Mój działający na zwolnionych obrotach, nieco zamroczony umysł wyeliminował Hachego, moje matki i parę pracowników z kuchni, nieobecnych zresztą. Odpowiedź okazała się na wyciągnięcie ręki, wystarczyło trochę się wysilić. Leniwie uniosłem spojrzenie, mrużąc oczy.
     Nasz ogrodnik, stojący oparty o framugę, podparł dłonie o biodra i patrzył się na mnie z politowaniem wymalowanym na twarzy. Nigdy nie należał do najelegantszych ludzi, to i w tamtej chwili miał na sobie roboczy kombinezon i buty w typie kaloszy, które zostawiły po sobie ślady ziemi na dawno nieodkurzanej podłodze. Miał z co najmniej trzydzieści pięć lat, może czterdzieści, a przepracował u nas dużo ponad… tak z dziesięć, wierząc mojej marnej pamięci. Wiedziałem jedno — znałem go od zawsze, odkąd moja stopa stanęła w tym domu i odkąd po raz pierwszy zobaczyłem ogród. Podlewał wtedy kwiatki i denerwował, kiedy wąż się zwijał i woda nie chciała płynąć.
     — Męczący dzień? — zapytał opiekuńczo, widząc moje nierozgarnięcie.
     Skinąłem delikatnie głową.
     — Jest coś, w czym mogę ci pomóc?
     Zawsze był dla mnie kimś więcej niż pracownikiem moich matek. Zawsze czułem, że jesteśmy bliżej, niż choćby ja z mamami, Hache, czy pożal się Boże Nessą. Słuchał mnie, ja słuchałem jego, chociaż częściej to pierwsze i to doceniałem najmocniej, ponieważ, w przeciwieństwie do wypełniania obowiązków spisanych w umowie, był moim przyjacielem za darmo.
     — Tak — wypaliłem. — Nie. Nie, jednak nie. Może.
     Zbadał moją sylwetkę podejrzliwym spojrzeniem, po czym przeniósł je na leżący na stoliku kawowym telefon, którego ekran świecił jasnym światłem.
     — Ktoś do ciebie napisał — poinformował mnie niezbyt odkrywczo.
     Prychnąłem.
     — Nie odpiszesz?
     — Nie.
     — Dlaczego?
     — Ponieważ nie mam wystarczająco wiele sił i chęci do życia, żeby angażować się w jakiekolwiek relacje międzyludzkie, nawet te z Hughesem, a właściwie to z nim w szczególności.
     Tym razem to ogrodnik pokiwał głową.
     — Więc… co pochłonęło wszystkie twoje chęci do życia? — ciągnąc, podszedł trochę bliżej i oparł się o stojący naprzeciwko mnie fotel. Widziałem, jak zerka w kierunku telefonu i chociaż byłem w stanie się podnieść, sięgnąć po niego, wewnętrznemu Vincentowi wybitnie się ten pomysł nie spodobał. Równie dobrze to mogła być Josephine chcąca się ze mną umówić tylko po to, żeby pouczyć się wspólnie do sztuki. Albo żeby sprzedał jej parę trików, jak skutecznie i z efektem wkuwać role. W obu wypadkach tylko bym zaskrzeczał, zaoponował i wbił się mocniej w kanapę, w celu odizolowania się od świata i wszystkich ludzi.
     Nazwałem Josephine historyczką, a sam przeżywałem gorzej, niż pięcioletnia dziewczynka.
     — Życie — wymruczałem, z powrotem opadając na miękkie poduszki. — Życie w społeczeństwie.
     — Jest faktycznie męczące. — Zmarszczył brwi. — Ale co ja wiem, całe dnie siedzę w ogrodzie i rozmawiam z kwiatami.
     — I przeklinasz wodę.
     — Nasza relacja jest skomplikowana.
     Parsknąłem, mój śmiech przytłumiła gruba warstwa materiału, w który właśnie wbijałem twarz. Zacząłem się dusić, więc oparłem się przedramionami o siedzisko kanapy i uniosłem głowę.
     — Mam zwyczajnego pecha do ludzi, to wszystko — powiedziałem smętnie. — Zawsze miałem na bakier z losem, nic się nie zmieniło, wiesz o tym.
     Posłał mi jeden z najsmutniejszych uśmiechów, na jaki było go stać (gorszy widziałem raptem trzy, może cztery razy) i zacisnął mocno wargi, aż pobladły. W milczeniu wpatrywałem się w nieustannie jaśniejący i ciemniejący ekran telefonu, żeby dopiero po dłuższej chwili po niego sięgnąć.
     — I co, kto to? — zapytał.
     Uśmiechnąłem się bardziej sam do siebie niż do niego.
     — To tylko z gry. Tak gdybyś robił sobie jakieś nadzieje na to, że ktokolwiek chce kontaktować się ze mną po lekcjach.
     Odłożyłem telefon z powrotem na stolik, tym razem pleckami do góry i wróciłem do mojej ulubionej pozycji.
     — Jeśli będziesz kogoś potrzebował, zawsze będę do twojej dyspozycji, wiesz o tym, prawda, Vincencie?
     — Tym razem tylko ja mogę sobie pomóc. — Gdyby nie lata praktyk w teatrze, najpewniej bym się właśnie zaśmiał, wypowiadając tak okrutne kłamstwo. — Nie dodawaj sobie zmartwień.

     — Swoją drogą jesteś moim — odchrząknęła — opiekunem, więc, nie wiem, możesz mi powiedzieć chociaż, jak mam się przygotować do tej roli. Ssę w aktorstwie, a właściwie nawet nie próbowałam, dlatego ssę i nie wiem, jak się za to zabrać.
     Sam fakt dzielenia scenariusza z Josephine nie wydawałby się tak zły, jak mogłoby się zdawać, byłem w stanie to przełknąć, bo, słowo, spędzanie z nią czasu naprawdę nie było najgorszą możliwą wizją i bez względu na naszą przeszłość, potrafiłem zachować choć krztę dojrzałości i przestać wariować, ale, cholera, czy ona naprawdę oczekiwała ode mnie jakichkolwiek zdolności w dziedzinie edukowania? Że niby co, miałem przekazać jej moje mądrości, jakbym był jakimś mędrcem albo wielce znawcą?
     Nie sposób było zaprzeczyć, że chcąc nie chcąc byłem jednak jej opiekunem, a ten zaszczytny tytuł mnie do czegoś zobowiązywał.
     — Nie bierz sobie moich rad do serca, w praktyce mogą okazać się nieprzydatne i beznadziejne, ponieważ ostatnią rzeczą, która wychodzi mi w życiu, jest nauczanie i udzielanie cennych rad w danej dziedzinie, może poza sferą uczuciową, tutaj mógłbym zostać guru. — Puściłem w jej stronę oczko. — Aktorstwo nie jest tak trudną sztuką, kiedy potrafisz poczuć emocje drugiego człowieka. Jak ja wcielający się w rolę Józefa na zeszłorocznych jasełkach. Trzeba zrozumieć sens istnienia postaci, poznać historię, rozterki i powody, dla których cierpi, o ile cierpi, a prawdopodobnie tak jest, bo to teatr, to dramat, wszystkich tu wszystko boli i wszyscy rozpaczają. Nie musisz być empatyczna, możesz mieć wszystko gdzieś i i tak będzie dobrze, ponieważ kluczem do sukcesu jest utożsamienie się z postacią — wyjaśniałem. — Ezra to kawał skurwysyna, krzty empatii w nim nie znajdziesz. — Skinąłem na zajętego rozmową z jedną z dziewczyn chłopaka. — Ale jeśli poprosisz, żeby zagrał załamaną po śmierci ojca sierotę, zrobi to, ponieważ odnajduje w nim emocje, które będzie w stanie z tą postacią dzielić. Nie jesteśmy aktorami najwyższej klasy, nie jeździmy po krajowych teatrach, nie wychodzimy nawet poza obręby miasta, dlatego nie wymagamy od nikogo umiejętności zagrania kogoś, z kim nic go nie łączy, rozumiesz?
     Zanim zdążyła potwierdzić albo zaprzeczyć, pociągnąłem dalej:
     — Jeśli Hughes nie widziałby w tobie Liv, nie zostałabyś Liv. Jeśli wiedziałby, że przez beznadziejność głównej aktorki posypie się cały spektakl, nie obsadziłby cię w tej roli. Musisz pobyć z jej postacią sam na sam i potraktować ją, jakby była kimś prawdziwym — rozbić jej życie na czynniki pierwsze. Kim jest, czego się boi, jaki typ osoby reprezentuje? Z czym się mierzy, poza nowotworem, co jest powodem jej lęków, jak podchodzi do relacji z Jude’em? To pomoże ci ją zrozumieć.
     Chciałem dodać coś jeszcze, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język.
     — Nie wywieraj na sobie presji, nie ucz się tego — wskazałem na plik złączonych klamerką kartek — na siłę i nie traktuj teatru jako obowiązku, do którego jesteś zmuszana. Znaczy się, oczywiście, że jesteś, zarówno jak i przez dyrektora, i przez nas, ale skoro już tu jesteś, przynajmniej p o s t a r a j się cieszyć tą jedną rzeczą. Ja wiem, taki z ciebie optymista jak ze mnie matematyk, jednak…
     Westchnąłem.
     — Nawet jeśli ci nie zależy, nie zawiedź go. — Kiwnąłem w stronę Hughesa, kręcącego się wokół dyskutujących uczniów.
     Wziąłem łyk herbaty i podniosłem się z fotela, żeby wskoczyć na scenę i zatrzymać się obok Lyry.
     — Na przyszłych zajęciach pobawimy się scenografią, na następnych zaczniemy próby ze scenariuszami — odezwał się Austin i, odwracając do nas na pięcie, wyciągnął dłoń zaciśniętą na grzbiecie książki. — Do tego czasu, do następnego piątku, bo w środę mnie nie będzie, — tutaj wszyscy jęknęli — macie zrobić wszystko, co w waszej mocy, żeby zżyć się z bohaterami. Dlatego napiszecie o nich eseje.
     Kolejna fala jęków odbiła się echem od ścian teatru.
     — Żartowałem. Dobrałem was w pary, uzależniając je od waszych postaci i ich relacji w sztuce, macie półtora tygodnia na napisanie krótkiego scenariusza i odegrania niedługiej sceny z udziałem obojga.
     Tym razem nikt nawet nie śmiał się poruszyć. Ani wydać z siebie choćby pisku. Nabrałem zbyt wiele powietrza w płuca, więc z mojego gardła wydobył się pojedynczy dźwięk, który zawisł w tej gęstej atmosferze.
     — Ale… musimy szykować się do wystawienia sztuki — zaoponowała grająca matkę Liv Emma. — Mamy uczyć się nowego scenariusza? Sceny, która nie będzie miała miejsca na spektaklu?
     Tłum zamruczał, przyznając jej rację.
     — To głupie, Hughes — odezwał się Ezra z pogardą w głosie. — Zacznijmy pracować.
     Austin wziął głęboki wdech.
     — Przestańcie, czuję się jak na targu. To nie podlega dyskusji, musicie wcielić się w swoje postacie. Przynajmniej w te główne, statyści mają inne zadanie, ale o tym później. — Otworzył książkę i wyjął spod okładki poskładaną kartkę w kratkę. Typowo. — Jude i Mason, Liv i Connie, Dixon i pani Prescott. Mam nadzieję, że wystarczająco zżyliście się ze swoimi podopiecznymi, żeby wyłapać, kto jest kim bez potrzeby przypominania wam waszych nowych imion. Niewymienioną resztę wezmę później na stronę, bo nie zamierzam dawać wam pretekstów do obijania się. Nie tutaj, nie na kółku teatralnym.
     Kiedy doszliśmy do wniosku, że pan Hughes skończył prawić swoje farmazony, jak na komendę odwróciliśmy się do niego plecami i rzuciliśmy w wir rozmów, krytykując i komentując jego głupi pomysł. Z grymasem spojrzałem na Ezrę, który zerkał na mnie z drugiego końca sceny. Lyra zamachała mi przed oczami otwartą dłonią, przypominając o swojej obecności.
     — Lyra.
     — Vincent, słoneczko, nie-
     — Lyra, ja nie chcę Ezry.
     — Wiem.
     — Dlaczego ja?
     — Gra twojego najlepszego przyjaciela, Vince, musisz-
     — Nie wytrzymam psychicznie.
     Ułożyła swoje dłonie na moich ramionach. Była wystarczająco wysoka, żeby nie musieć się przy tym zbędnie wysilać.
     — Chcesz się ze mną zamienić?
     Uniosłem pełne nadziei spojrzenie.
     — Dlaczego?
     Zdziwiłem się niesamowicie — wiedziałem, jak mocno Lyra gardziła Ezrą i jak Ezra gardził Lyrą, a to wszystko za sprawą niefortunnego wydarzenia sprzed roku, kiedy to samodzielnie pisaliśmy własne sztuki i ten dupek podpieprzył Lyrze wspaniały pomysł. Gdyby kogoś interesowało, jak to się skończyło — wystawiliśmy tę sztukę, obsadzając w niej ludzi, którzy grali dotąd wyłącznie bohaterów epizodycznych. Jego złość była jak miód na moje serce. Na nasze serca.
     Lyra chciała z nim pracować.
     — Nie chcę, żebyście się pozabijali.
     Albo nie chce, żebyśmy się pozabijali.
     — Poza tym, wydaje mi się, że ty i twoja drama queen potrzebujecie tego bardziej, niż Liv i Connie czy tam Jude i Mason. To jak warsztaty dla par. — Uśmiechnęła się przekornie. — Tylko nie dla par. — Uniosła dłonie w geście obronnym.

     Było po siedemnastej, kiedy zanurzony w zielonym, elastycznym fotelu przeglądałem profil Josephine, tylko jednym uchem słuchając wywodów Timothy’ego i Raya. Scrollowałem i scrollowałem, po czym wracałem na samą górę, żeby ponownie przyjrzeć się najnowszym zdjęciom. Doszedłem do wniosku, że jej profil był prędzej profilem jej zwierząt. Podobał mi się ze względu na to, że przedstawiała siebie naturalnie. W przeciwieństwie do Nessy i jej napompowanych ust, policzków, nosa, piersi i wszystkiego, co możliwe.
     Vincent: dzień dobry, josephine. kiedy chciałabyś zobaczyć moją urokliwą twarz i ustalić, co robimy z naszym nowym dzieckiem?
     Pisanie do niej było… co najmniej dziwne. Nie robiłem tego od ponad dwóch lat i kiedy widziałem niepousuwane wiadomości z tego okresu, czające się w nienaruszonej konwersacji, coś ściskało mnie w żołądku. Ale to tak mocno. Jakbym widział w nich cząstkę siebie. Tę cząstkę, która została mi odebrana wraz z końcem tej relacji.
     Nie miałem jej nic za złe. Jak już, nie tylko i wyłącznie jej. Oboje byliśmy tak samo winni, nawet jeśli dla Jo to ja byłem tym złym, a ona ofiarą.
     Tak cholernie dawno nie wchodziłem w tę głupią rozmowę i od razu pożałowałem, że wybrałem właśnie tę drogę. Rozmowy z nią były wystarczająco przygnębiające.
     Vincent: nie to, że nalegam. możemy zrobić to na odległość, jeśli wciąż masz ochotę odstrzelić sobie głowę na mój widok c:
     Josephine: jeśli gwarantujesz mi darmową opaskę na oczy i solidne zatyczki do uszu to możemy spotkać się nawet w najbliższym czasie
     Przelotny uśmiech kwitnący na moich ustach nie umknął uwadze chłopaków.
     — Jeśli szczerzysz się dlatego, że przed chwilą dostałeś jakiegoś nudesa, bądź facetem i się nim podziel — rzucił Timothy. — Nie bądź egoistą.
     Przewróciłem oczami.
     — Jeśli prosisz mnie o to tylko dlatego, że jesteś zazdrosny, bo tobie nikt nudesa nie chce wysłać, po prostu powiedz — odparowałem. — Poproszę Nessę, może podzieli się swoimi.
     Ray wybuchnął śmiechem i poklepał przyjaciela po głowie, a Timo, jak to Timo, spojrzał na mnie z mordem w oczach. Ignorując jednoznaczne spojrzenie, spuściłem głowę i zerknąłem na telefon. Dalej siedziałem w tej konwersacji. Odpisałem.
     Vincent: opaska, mm
     Vincent: będę musiał się zaopatrzyć, ale jestem w stanie zapewnić tego rodzaju przyjemności ;>
     Vincent: kiedy znajdziesz dla mnie wolną chwilę?
     Odpowiedziała szybko. Nie to, że spodziewałem się po niej czegoś innego.
     Josephine: nie zamierzam stawiać cię nad kampanią w grze, więc wieczór odpada
     Josephine: może być rano
     Josephine: chyba że masz coś przeciwko i wolisz spać, nie to że mnie to obchodzi
     Josephine: albo po południu, po moim sprawdzianie z biolki
     Ledwo zdążyłem czytać ostatnią z wiadomości, a moja uwaga została bestialsko od nich odwrócona.
     — I jak z tą dziewczyną? — zagaił Ray, stukając w klawiaturę swojego laptopa. — Dobra?
     Zmarszczyłem brwi. No tak, pomyślałem, przecież nic im nie powiedziałem.
     — Jest w porządku. — Wzruszyłem ramionami. — Jak każda inna.
     Chłopaki spojrzeli po sobie, jakby wiedzieli, co to oznacza.
     Chryste, chciałbym, żeby tak było, ponieważ prawda była jeszcze gorsza.
     — Dobra, skończ pierdolić, widzieliśmy ją — wtrącił się Timothy. — Jest zajebiście dobrą dupą i twoją byłą koleżanką. — Spojrzałem na niego spod przymrużonych powiek. — Zabierz ją na imprezę.
     Timothy, istotnie, zwykł wpadać na idiotyczne pomysły. Bardzo głupie pomysły, które zazwyczaj kończyły się albo bardzo źle, albo bardzo, bardzo źle, incydentalnie tylko źle. Ten był jednocześnie wszystkim i niczym. Czymś skrajnie głupim i cholernie kuszącym. W końcu chciałbym zobaczyć, jak płaszczy się przed nią i stara się biedaczkę zaliczyć, a ona go olewa, nie siląc się na żadne uprzejmości. Timo zasługiwał na to bez dwóch zdań. Ray prawdopodobnie podzielał moje zdanie, ponieważ patrzył na mnie tym swoim sam-wiesz-co-robić wzrokiem.
     — Jeśli dotkniesz jakiegokolwiek skrawka jej ciała, za jej zgodą, rzecz jasna, dam ci dziesięć avarów. — Uśmiechnąłem się zawadiacko.
     — Nawet przypadkowo?
     — Nie. Za jej zgodą.
     Przyjął wyzwanie kiwnięciem głowy.
     Vincent: zmiana planów, najbliższy termin to sobota. widzimy się w weekend, przyjadę do ciebie o trzynastej i nie obchodzi mnie, jeśli zaraz zaczniesz krzyczeć, że masz turniej w grze. do zobaczenia w szkole!!!

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz