22 maj 2020

Od Candice C.D Izzy

Zdaje mi się, jakbym spała wieki. Moje oczy niemrawo budzą się, by ujrzeć obraz rzeczywistości, jednak panujący dookoła mrok powoduje, że moja klatka piersiowa machinalnie unosi się w szybkich, niespokojnych oddechach, a przy tym wyzbywam się wszelkiej senności. Bodźce z zewnątrz dochodzą do mnie tak wolno i niedokładnie, że dopiero po dłuższej chwili uświadamiam sobie, że mrok jest wynikiem zakrytych szmatką oczu, a bezruch wymuszają na mnie pasy rozciągające się przez moje kostki i nadgarstki, niedbale wyrzucone do góry oraz drętwiejące już od bólu. Mam płytki oddech, o każdy kolejny muszę walczyć — knebel, zdaje mi się, że stworzony ze skarpety, zatyka mi usta.

Protestuję pasom i wykonuję serię bezsensownych, gwałtownych ruchów, w razie gdyby mój oprawca zapiął je niedokładnie. Mój oprawca. Kiedy zaledwie pomyślę o Raphaelu, zbiera mi się na wymioty, ale nie mogłam sobie na to pozwolić. Korzystając z tego, że tkwię w ogromnym szoku, osłupieniu i otępieniu jednocześnie, żeby planować ucieczkę i łączyć fakty, zaczynam zadawać sobie pytania. Gdzie jestem? Co mi zrobił? Czego ode mnie chce? Dlaczego to zrobił? Moja pamięć sięga niewyraźnych smug popołudnia, zapachu chloroformu, kiedy trujące opary nie zatruwały jeszcze mojego umysłu.
— Cześć, kochanie, szybko się wybudziłaś. Shh, shh. — Na te słowa dębieje, a każdy mięsień w moim ciele się napina. — Nie ruszaj się, nic ci nie grozi.
Nic nie widzę, jednak słyszę znaczny nacisk na skrzypiący materac, a następnie ciężar, który sprawia, że prawie osuwam się w bok, w stronę, jak myślę, Raphaela. W moim żołądku narasta ucisk przerażenia i strachu. Nawet nie mogę sobie wyobrazić jego rąk na sobie, więc zanim nadchodzi przyszłość, szamotam się i szarpię tak jak tylko jestem w stanie.
— Candy, cichutko. Skarbie? — Jego głos zatapia się w moim uchu. Jest łagodny i aksamitny, a to powoduje, że cierpnę z przerażenia. — Jeśli nie będziesz się ruszać, obiecuję, że będę o wiele delikatniejszy, niż zamierzałem.
Gdybym mogła mówić i nie przypominałoby to żałosnego skomlenia przez knebel, zapewne powiedziałabym: „kiedy tylko odzyskam choć jedną kończynę, delikatność to ostatnie, o czym pomyślę, kiedy będę tłukła twoją twarz”. Lecz prawdą jest, że teraz, w tej rozdygotanej, niepewnej chwili, czuję się po prostu bezbronna i mała. Z mojej głowy uciekają wszelkie myśli o woli walki, zastąpione fatalnymi wizjami, czego dowodem są łzy moczące kąciki moich oczu.
Próbuję krzyknąć. Dłoń Raphaela wodzi po mojej talii, brzuchu, jadąc po jego linii jak gdyby dotykając porcelanę.
Cokolwiek wołam przez knebel, nic nie przedostaje się do rzeczywistości, pozostając jedynie niewyraźnymi zdaniami.
— Jesteś idealna. — Jego szept zawiesił się tuż pod moim uchem, gdzie uderzył gorący oddech. Całuje moją szyję, składając tam kilka mocniejszych pocałunków, które sprawiają, że niemal skręcam się z obrzydzenia. Sekundy odliczam tak powolnie, jakby minuta nigdy miała nie nadejść, a już na pewno nie dla mnie. Z każdym dotykiem jego szorstkich dłoni chcę z powrotem zapaść w śpiączkę.
— Oj, proszę, nie mów nic. W takich chwilach najlepsza jest cisza. — Wręcz czuję jego przebiegły uśmiech, wystarczy wczuć się w ten głos, jakim całkowicie przesiąka mój umysł. — Rudy Aniołku, będę musiał cię opuścić, ale z pewnością na mnie zaczekasz, prawda?
Rudy, kurwa Aniołku? Trzepię nogami, by pozbyć się jego dłoni, która wędruje wyżej i wyżej uda, wślizgując się za materiał spódnicy.
— Będziemy mieli potem trochę czasu. Muszę coś załatwić. — Wstaje ode mnie, odciążając łóżko. Zanim odchodzi, zdejmuje mi szmatkę z oczu, i już na wstępie może zauważyć moje mocno ściągnięte w złości i przerażeniu brwi. — Możesz się rozejrzeć. Śmiało. — Mruga do mnie. Ilekroć go widzę, mam szczerą ochotę wbić mu nóż w twarz.
A najbardziej chcę, by to się skończyło... 
W pokoju nie ma już nikogo oprócz mnie. Widzę mrok przecinany ostrymi słupami światła wlatującego z zewnątrz, stąd mojej uwadze nie umyka kominek w rogu pomieszczenia, szafa z lustrem oraz komoda z kwiatkiem. Nie zasypiam, bo panika zwyczajnie mi to utrudnia.

*

Niedługo potem głośny huk i dźwięk rozbitej szyby wyprowadza mnie ze stanu otępienia. Nie wiem, czy słyszę głośne, rytmiczne kroki, czy to tylko moje głośno dudniące serce — to na pewno serce. To niewiarygodne, ile ten niewiele znaczący dźwięk, nieprzywodzący nic na myśl, tchnął we mnie wiary i energii, o jaką siebie nie podejrzewałam, zwłaszcza w tym stanie. Walę nogami tak mocno o materac, jak tylko mogę, jednak nie wydostaje się z niego ani najmniejsze skrzypienie. Jednocześnie w domu panuje taka cisza, że niemożliwe, iż nie słychać nawet tej mojej cichej, żałosnej szarpaniny przeplatanej z piskami stłumionymi kneblem.
Nie wiem, jak długo czekam, ale kiedy drzwi cicho skrzypią, nie wiem czy cieszyć się, czy wręcz odwrotnie.
Jednak widząc jej twarz, czuję, że mogę oddychać pełną piersią.
— Candy, dobry Boże, nic ci nie jest? — Izzy, moja przyjaciółka, bohaterka, okrąża łóżko dookoła i nachyla się nade mną. Dopiero widząc knebel w moich ustach zdaje sobie sprawę z tego, że i tak nie odpowiem jej na pytanie. — Już, już, będzie dobrze.
I znów odzyskuję zdolność mówienia. Zamiast tego pierwsze co, to biorę kilka głębokich wdechów, jakich brakowało mi od długiego czasu. Przyjaciółka patrzy po mnie, jakby chcąc znaleźć coś więcej niż zadrapanie, ale ja skupiam się na tym, co znajduje się we framudze drzwi skąpanej w mroku.
A raczej kim.
— Nie radziłbym ci tu wchodzić.
Mortensen odwraca się gwałtownie, mogłabym przysiąc, że przeszywa ją dreszcz niepokoju, bo jej skóra cierpnie.
— Ty... — Z samej złości dziewczyna zaczyna się jąkać, a na jej twarz wpływa jeszcze większy grymas. — Ty kutafonie, jeszcze krok, a nie ręczę za to, co jest obok mnie. — W tym mały, kamienny posąg. Idealnie.
Raphael unosi ręce w geście obrony i podśmiewa się pod nosem, co sprawia, że wcale nie czuję się w lepszym położeniu, Izzy zapewne też, lecz jej kipiąca z pięści złość wydaje się tłumić wszelki strach. Nie marzę o niczym innym, jak tylko o odzyskaniu władzy w kończynach.
— Na mnie się nie złość. Nie powinno cię tu być, a przynajmniej należało wysłać jakiegoś SMS'a, to może chociaż zdążyłbym posprzątać przed odwiedzinami — mruczy. — Albo wymienić okno, które wybiłaś. Niefajne zagranie.
— To samo mogę za chwilę zrobić z twoją irytującą twarzyczką, jeśli nie odsuniesz się pod ścianę. Zrobisz cokolwiek, a dzwonię po policję, a potem obserwuję z nieskrywaną radością, jak cię zabierają, dupku — cedzi dziewczyna.
— Próbowałem być miły.
Raphael drapie się po włosach, skonsternowany, ale intuicja próbuje mi podpowiedzieć, że wcale nie jest do końca skonsternowany. Czai się za tym coś znacznie więcej, nie wiem, zdaje mi się, że to moment przed czymś nieprzewidywalnym.
I nie mylę się.
Błysk w oku mężczyzny jest widoczny przez jakiś ułamek sekundy, po czym jego nagły zryw z miejsca sprawia, że w ciemnym pomieszczeniu zapanowuje chaos. Dostrzegam, jak tylko rusza w stronę Izz, niemal zaciskam oczy ze strachu, nie zdając sobie sprawy, że wokoło rozlegają się przynajmniej dwa krzyki. Głuchy huk przecina powietrze, uprzedzany dźwiękiem tłuczonego wazonu. Nie wiem, co się dzieję, nie mogę nawet zadrzeć brody tak, by cokolwiek zobaczyć.
Nikt się nie odzywa. Ktoś zapala światło, wskutek czego od razu mrużę oczy. Amara stoi na środku pomieszczenia, jak jakby poraził ją prąd. Mortensen głośno oddycha, siedząc pod ścianą, a coś mi się zdaje, że nie pojawiła się tam z własnej woli.
— Co tu się stało? — odzywam się drżącym głosem. — Boże, zróbcie coś pożytecznego i mnie rozkujcie!
Mortensen, usilnie wpatrując się w miejsce na przodzie łóżka, którego nie sięgam wzrokiem, podnosi się z ziemi z trupio bladą twarzą. Widzę, że jej ręce drżą, kiedy odrywa pasy od moich nadgarstków i kostek, jednak to nic w porównaniu do dygoczącej dolnej wargi Amary, która jest parę sekund od najprawdziwszego wybuchu łez.
Wstaję, by sprawdzić, co się stało i dlaczego, do cholery, Raphael nie wydał nawet jęku. Stawiam stopy tuż przed długą, powiększającą się kałużą krwi, która wychodzi spod głowy Raphaela. Wszystko otacza stłuczony wazon.
Eskalacja strachu jest wszystkim.
Mam ochotę zwymiotować. Żadna z nas się nie odzywa, choć ciężkie, zduszone oddechy wypełniają całe pomieszczenie.
— O-on oddycha? — szepczę. Wpatruję się w jego klatkę piersiową, ale tak drżę, że nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy żyje.
— Boże, przepraszam, ja nie chciałam! — Krzyczy Amara, ostatecznie zanosząc się łzami. Cały jej makijaż spływa teraz po policzkach wraz z podkładem.
— Oddycha — wtrąca się Izzy, stając tuż obok mnie. Wyciąga telefon. — Wezwiemy karetkę i zmywamy się stąd, nie mam ochoty na niego patrzeć, ani tym bardziej mieć bezpośredni udział w ratowaniu go.
Chwilę jej zajęło dodzwonienie się i podanie miejsca.
— Zrobił ci coś? Jesteś cała? — Przyjaciółka ciągnie mnie za rękę. Jej ton jest poważny jak nigdy.
— Nie... — mamroczę. Ból głowy nie pozwala mi nawet przejąć się sytuacją na tyle, ile trzeba.
— Świetnie, i tak to nie zmienia faktu, że go zniszczę — odpiera. — Idziemy.
— Czekaj.
— Dobry Boże, Candy, ty chcesz tu jeszcze zostać? Nie ma mowy, już, za mną.
— Nie, czekaj! — mówię, podnosząc głos. Nie mogę się skupić. W mojej głowie wiruje otępienie i nie jestem w stanie sklecić myśli w nic sensownego. — Zdaje mi się, że... zdaję mi się, że nie byłam tu sama.
— Co masz na myśli? — Moja przyjaciółka marszczy brwi.
Staram się zebrać myśli i odpowiedzieć jej.
— Kiedy się ocknęłam, Raphael — oszczędzam jej szczegółów, zaciskając wargę z obrzydzenia — musiał coś załatwić. Ale nie wyszedł z domu... ja, ja chyba słyszałam inne dziewczyny. I nie możemy stąd wyjść, dopóki którejś nie znajdziemy. Cholera, ja wiem, że to mogą być równie dobrze przesłyszenia, ale nie mogę znieść myśli, że ktoś tu cierpi.

Izzy?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz