13 maj 2020

Od Vincenta do Josephine

     Spieszyłem się, jakby moi przyjaciele, znikający za ścianą, mieli za moment rozpłynąć się w powietrzu. Palce lewej dłoni zacisnąłem na obudowie telefonu, żeby mi nie daj Boże nie wypadł, a ból pleców spowodowany plecakiem wesoło podskakującym z każdym moim krokiem jak dziecko na placu zabaw w pewnym momencie zaczął mnie najzwyczajniej w świecie irytować, bo, cholera, ile można targać te parę kilogramów po szkolnych korytarzach? Odliczałem chwile do dnia, w którym padnie mi kręgosłup, a jego odcinek piersiowy z trzaskiem przełamie się idealnie w połowie, czyniąc mnie kaleką na resztę życia. To był ten pozytywny scenariusz — czarniejszy miał ścisłe powiązania z tragedią na deskach teatru, gdzie albo przygniecie mnie przepotężny element scenografii, albo umrę ze stresu, bo jakiś znikąd wzięty, ale niezwykle istotny minister nie-wiadomo-czego pojawi się na jednej z naszych premier. Nie to, że obecność kogokolwiek poza moimi przyjaciółmi mnie przejmowała. To tylko niemiły dodatek.


     W każdym razie, noga za nogą próbowałem nadążyć za niezwykle zajętymi rozmową chłopakami, którzy, wydawałoby się, niespodziewanie zapomnieli o istnieniu piątego koła u wozu o wdzięcznej nazwie Laurence. Gwoli ścisłości, to ja, w całej okazałości. Collina, tego w rdzawo-brązowych włosach, pochłonęła na tyle, żeby niemal uderzyć w rychło zbliżający się automat z batonami stojący w centrum korytarza tylko dla dekoracji i podniesienia prestiżu szkoły, bo w praktyce był wiecznie pusty i zepsuty, na domiar złego. Gdzieś między korytarzem a klasą, czyli mniej więcej w progu, udało mi się dorwać Raya i skutecznie odwrócić jego uwagę od reszty.
     — Jestem. — Wyszczerzyłem zęby w najszczerszym, najdumniejszym uśmiechu, na jaki było mnie stać. — Jeszcze mnie nie wyrzucają, mam za dużo wtyków i haków na dyrektora.
     Ray parsknął bezczelnie. Oparłem się więc o futrynę i spojrzałem na niego spod ściągniętych brwi.
     — Szantażowałeś dyrektora?
     Nie mniej z siebie zadowolony pokiwałem głową. Powiedzieć, że go zaszantażowałem to jak nazwać mnie urodzonym matematykiem, ale nikt nie dociekał, a Ray najpewniej wiedział, co dokładnie miałem na myśli, bredząc o szantażach. W rzeczywistości tylko zapytałem, jak leci u jego córki, którą sprawił sobie z nauczycielką od chemii. Tylko zasugerowałem, że wiem. Subtelnie i taktownie, tak żeby nie wylecieć zbyt szybko. Zresztą, wiedziałem, że ta informacja prędzej czy później rozejdzie się po całej szkole, byłem raptem jednym, małoznaczącym ogniwem.
     — Co tym razem? — dociekał. — Jego samochód? Dom? Kochanka?
     Uniosłem palce i pstryknąłem, wskazując na jego pierś.
     — Bingo. Sekretny dzieciak z chemiczką.
     Wydał z siebie bliżej nieokreślony pomruk aprobaty i, szepcząc coś pod nosem, razem weszliśmy do sali językowej. Oczy reszty chłopców zwróciły się ku naszej grupce, na twarzy Timothy’ego, mojego ulubionego sportowca pod słońcem, wykwitł prześliczny uśmiech, którym zostaliśmy obdarowani. Prześliczny, gdyby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, to tylko ironia, tak naprawdę odsłonił jedynie szereg pożółkłych od papierosów zębów, nieznacznie uniósł kąciki ust i udawał, że jest najprzystojniejszy, chociaż jakiś czas temu sam Collin przyznał, że gdyby miał się w którymś z nas zakochać, byłbym pierwszy w kolejce, a ten palant ostatni, daleko za opiekunem mojego kółka teatralnego, z którym chłopaki trzymali sztamę, odkąd tylko dowiedzieli się o moich zainteresowaniach. Kochani, nie ma co.
     — Biorą cię na przepijanie, Laurence? — droczył się Timothy.
     Skądkolwiek wzięła się ta fraza, wymyślający ją musiał mieć w głowie nieźle najebane. W języku normalnych ludzi Timothy zapytał, czy w ramach kary zostaję po lekcjach.
     — Odpowiedź brzmi nie — odpieram poważnie. — Dostałem coś gorszego.
     Spojrzeli po sobie, później po mnie.
     — Mam przejebane, ładnie mówiąc.
     Wszyscy zarechotali, chociaż mnie do śmiechu nie było. Nie było kompletnie i kryć się z tym nie zamierzałem.
     — Czyścisz chodnik? Ławki na stołówce? — włączył się milczący dotąd William. — Pod jedną przykleiłem parę gum. Mówię tak… na wszelki wypadek.
     Timo poklepał go po plecach w geście aprobaty.
     — Sranie w banie, coś gorszego. Mam wprowadzić jakąś nową w niesamowity świat teatru. — Mówiąc o niesamowitym świecie teatru, wykonałem w powietrzu gest przypominający rysowanie tęczy. — Zanim zapytacie dlaczego, a na pewno to zrobicie — przez to, że za moment wystawiamy Mortimera, nie mam czasu na żadne zabawy z nowymi ludźmi, którzy będą krzątać się pod nogami, jak wy płaszczycie się pod nauczycielami.
     — Musimy sobie jakoś radzić. — Timothy wzruszył ramionami. — Tak w ogóle, kto dołącza do jakiegoś beznadziejnego kółka teatralnego przed zakończeniem roku? Musi być lamusem.
     Już chciałem odburknąć coś na tę obelgę, ale uprzedził mnie Will, który najwidoczniej poczuł potrzebę ukazania swojej samczej natury.
     — Może ją zaliczysz? Z której klasy jest?
     — Z drugiej, mój rocznik. Nie wiem, jak się nazywa, nie chciał mi tego zdradzić.
     — Śmieć — wymruczał pod nosem Ray.
     — Zgadza się.
     Kiedy zeszliśmy z tematu teatru i pokuty za moje grzechy, rozpoczęła się żywa debata na temat, jak nietrudno się domyślić, zajęć na weekend. Organizowana u Collina impreza, przełożona zresztą z zeszłego tygodnia, według zapowiedzi chłopaków, miała być, cytując, epicka i niepowtarzalna, więc obiecałem, że i ja się na niej pojawię, razem z Timem, Willem, Rayem i co najmniej dwoma litrówkami na głowę.
     Ale był dopiero wtorek i do soboty pozostawały cztery dni, czy tego chciałem, czy nie.
     Następną godzinę spędziliśmy w swoim i akcentów towarzystwie, z przynudzającym profesorzyną siedzącym okrakiem na nauczycielskim krześle, bo, jak tłumaczył, w tej pozycji było mu najwygodniej. Od niechcenia zerkałem w zeszyt, na zamazane akapity, na książkę, która cały czas się zamykała, czasami na siedzącego obok mnie Collina i myślałem, ba, byłem absolutnie pewny, że jeżeli nie wyjdę stąd szybciej, niż za dziesięć minut, zniosę jajko. Dzień był okropny, a poranna dyskusja z dyrektorem sprawiła, że stał się jeszcze bardziej nieznośny, niż przed przyjazdem do szkoły. Mój humor ssał i walczyłem z nieodpartą chęcią zabicia wszystkich gołymi rękami, ale wolność pociągała mnie bardziej, niż widok zakrwawionych ciał leżących bezwładnie na podłodze. Chciałem pocieszać się myślą, że za parę godzin czekał na mnie teatr, jednak chwilę później przypominałem sobie o mojej karze.
     Lubiłem pozytywnych, głośnych ludzi, ponieważ przynajmniej oni rozumieli mnie w tej jednej… załóżmy, trzeciej, nie byłem orłem z ułamków. Mimo to liczyłem, że przydzielona mi dziewczyna będzie nieco cichsza, niż ja i pozwoli nam w spokoju pracować, bo Mortimer to nie byle co i wiedziałem, że jeśli zawalimy ostatni spektakl w roku, cały nasz sztab zostanie natychmiast rozstrzelany. Premiera zbliżała się nieubłaganie, miała mieć miejsce już w niedzielę, a myśl, że tego dnia najprawdopodobniej będę na najgorszym kacu życia, dobijała mnie jeszcze mocniej. Także, jeśli trafi mi się ktoś w miarę spokojny, chyba wycałuję dyrektora.
     Zresztą, im więcej rąk do pomocy, tym lepiej.

     Na przerwie między chemią a psychologią złapał mnie opiekun. Dostrzegłem każdą pojedynczą emocję na jego twarzy, odczytałem mowę ciała — spuszczone ramiona, grymas niezadowolenia, drgająca grdyka, zmarszczony nos i ściągnięte brwi. Odciągnął mnie nieco na bok, pod okna, uśmiechnął się smutno i spojrzał mi w oczy, jakby chciał powiedzieć, że któraś z moich mam nie żyje.
     Niestety, to było coś gorszego.
     — Dobra czy zła? — zaczął, a ja doskonale wiedziałem, że muszę przyszykować się na coś bardzo, ale to bardzo złego.
     — Zła — wymamrotałam. — Dobry Boże, oczywiście, że zła.
     — Nie wystawiamy Mortimera.
     I nagle świat zawirował pod moimi nogami, aż złapałem się za parapet.
     — Aż  t a k  zła? — zmartwił się Hughes.
     Wziąłem głęboki oddech. Oczywiście, że aż  t a k zła. Poczułem się jak skopany pies, którego miłości i oddania nikt nie docenił, jak zdeptana, wyżuta guma arbuzowa, jak naukowiec, który za wielkie odkrycie nie dostał żadnego wynagrodzenia. Domyślałem się, kogo to sprawka, ale słowem nie pisnąłem, zbyt nabuzowany i rozeźlony całą tą szopką. Co jak co, jednak moich wydarzeń się ot tak nie anuluje. Nie po to z całą ekipą zapieprzaliśmy dwa miesiące, nie po to zostawaliśmy po lekcjach do wieczora, nie po to kuliśmy się po nocach tekstu, zamiast uczyć na sprawdziany, żeby teraz k t o ś wycofał premierę. Nawet błagalne spojrzenie Hughesa mnie nie uspokoiło.
     — Ale…
     Zmarszczyłem brwi.
     — Przed zakończeniem możemy wystawić inną sztukę. To jest ta... ta dobra wiadomość — dodał niepewnie.
     Dobra wiadomość.
     Czasami miałem wrażenie, że Hughes szanuje mnie bardziej, niż ja jego.
     Odetchnąłem jeszcze raz, nie z ulgą, a po prostu, żeby uspokoić choć trochę zszargane nerwy. Na co dzień nie byłem nerwowy, do każdej sprawy podchodziłem z należytym dystansem, ale kiedy w grę wchodził teatr, nasza sztuka i ciężka praca… nerwy puszczały. O ile sam byłem tylko reżyserem, więc siedziałem w fotelu z założonymi nogami i pozwalałem aktorom na wcielanie się w rolę, tak oni dawali z siebie sto dziesięć procent, tyle czasu spędzili na niekończących się przygotowaniach i tak, właśnie w tym tkwił diabeł — byłem zły na to, jak zostali potraktowani. Bezczelnie, jakby ich wysiłek znaczył tyle, co nic.
     — Jaką sztukę? — pytam nieco spokojniej.
     — Bez przemocy.
     Spojrzałem na niego z politowaniem.
     — Uważa pan, że to możliwe?
     — Stworzymy romans na bazie mojej ulubionej lektury — odparł, niemal się roześmiałem.
     — Tej o małpie wywiezionej daleko od domu?
     — Nie…
     — Tej z podstawówki, gdzie…
     — Aż tak nisko mnie cenisz? — Parsknął. — Nie, będziemy opierać się na czymś trochę innym.
     Mimo że wewnętrznie kipiałem, tę propozycję przyjąłem z nienaturalnym spokojem. Tłumaczyłem sobie, że lepszy rydz niż nic, jednak cały czas czułem niedające spokoju wyrzuty sumienia, pożerające mnie z każdą chwilą coraz bardziej. Nie chciałem romansu. Chciałem mojego Mortimera. Chciałem zobaczyć Lyrę w olśniewającym kostiumie na scenie, niesamowitą grę aktorską Ezry, Joshuę, który poradziłby sobie świetnie w roli brata Mortimera, chociaż sądził, że ssie, całą naszą ekipę wychodzącą na deski po zakończeniu sztuki, żeby wspólnie ukłonić się i przyjąć owacje. Dla niektórych Mortimer miał być ostatnim przedstawieniem przed zakończeniem przygody z naszym liceum, z czego znakomita większość cieszyła się jak dzieci, a romans? W romansie najistotniejsza jest para głównych bohaterów. Reszta to tylko statyści, przy dobrych wiatrach postacie drugoplanowe. Wiedziałem, że nie damy rady obsadzić wszystkich i to gryzło mnie najmocniej, ponieważ czułem, że byłem im coś winny.
     — Przyjdźcie na zajęcia normalnie, wszystko ustalimy.
     Skinąłem i, nie czekając, aż zrobi to jako pierwszy, odwróciłem się na pięcie, żeby wrócić do stolika chłopaków.
     — Premiera Mortimera anulowana — oznajmiłem.
     W momencie wszyscy unieśli wzrok, wbijając go we mnie, zbliżającego się.
     — To dobrze — mruknął Timothy znad rozwalonej tortilli, którą tego dnia przytargał z domu. — I tak nie zamierzałem iść.
     Ray szturchnął go w ramię. Zaśmiałem się tylko i zająłem krzesło obok Willa. Nie mogłem nic zjeść, ponieważ cały czas myślałem o jednym. Mój Mortimer.

     O czternastej piętnaście wszyscy zebraliśmy się przy sporych rozmiarów scenie, w przyszkolnym teatrze. Mieliśmy marsowe miny, każdy z nas z goryczą rozmyślał o tej nagłej zmianie i z całą pewnością obwiniał dyrektora. Odkąd tu wszedłem, nikt się nawet nie odezwał. W ciszy rozdałem dziesięć kubków owocowych herbat i dwie z kawą, po czym, przechwytując moją ulubioną, osunąłem się na fotel, żeby z dołu spojrzeć na siedzących na scenie aktorów. Atmosferę można było ciąć nożem i w żadnym razie nie poprawiało mi to humoru.
     Kiedy drzwi otworzyły się ze skrzypieniem i zamknęły z okropnym trzaskiem, przeszedł mnie dreszcz. Ktokolwiek to był, musiał należeć do kółka niedługo — cała reszta doskonale wie, jak zdradliwą bestią są wrota do krainy żalu i cierpienia młodych artystów. Nie odwróciłem się, żeby spojrzeć, kim jest nowoprzybyły, po prostu siorbałem swoją herbatę, czekając na pojawienie się zbawiciela, Hughesa, który miał przynieść scenariusz. Plus tej sytuacji był taki, że pofatygował się i przynajmniej go przygotował, a nie zrzucił na nas ciężar napisania tego kolosa. Zresztą, na przygotowanie sztuki mieliśmy raptem półtora miesiąca.
     Starałem się uwierzyć w to, że damy radę. My byśmy nie dali?
     Wzrok całej grupy siedzącej naprzeciwko mnie powiódł za, jak sądziłem, osobą, która trzasnęła cholernymi drzwiami. To nie tak, że mnie to nie obchodziło, po prostu byłem prawie nieprzytomny, a owocowa herbata płynąca przez moje gardło wcale nie pomagała w zwalczaniu senności.
     — Kto to jest? — zapytała bezceremonialnie Lyra, mierząc mnie wzrokiem.
     Odchrząknąłem.
     — Przepraszam, kim jesteś? — wrzasnąłem, żeby osoba, o której momentalnie stało się tak głośno, usłyszała mnie z ostatniego rzędu siedzeń.
     Usłyszałem szmer świadczący o tym, iż mój niedoszły rozmówca podniósł się z miejsca. Później kroki, a im głośniejsze były, tym większy błysk w oczach stałych członków kółka teatralnego.
     — Jesteś ślepy, nic się nie zmieniło. Mam się przedstawić jeszcze raz, czy oszczędzisz mi tego bólu?
     Ślepy nie, ale przerażony. Mało entuzjastyczny głos podziałał na mnie jak wiadro z zimną wodą, podskoczyłem w miejscu i gwałtownie obróciłem w stronę zbliżającego się kształtu damskiej sylwetki. Wszędzie rozpoznałbym tę szopę nazywaną ładnymi loczkami.
     A później uświadomiłem sobie, że nikt więcej nie przyjdzie i to ją dane mi było wprowadzić w ten świat.
     — Panie i panowie — zacząłem niechętnie. — Josephine Odair-Crawford.
     Nie mam pojęcia, dlaczego sama myśl o obcowaniu z nią tak bardzo mnie odpychała. Tak na dobrą sprawę, byłem świadomy tego, że powinniśmy się zwyczajnie nie lubić, ale odraza? Vincencie, upadłeś tak nisko?
     Co się dziwić, całe życie byliśmy ironiczni.
     Gwoli wyjaśnienia, bo parę kwestii może być niejasnych — Josephine znam aż za dobrze i była ostatnią osobą, której spodziewałem się w teatrze. Nigdy nie przychodziła na spektakle, a jak już mignęła mi się w tłumie, wyglądała na niesamowicie znużoną i niezadowoloną. Obok niej zwykła siedzieć jej akolitka, której imienia nigdy nie pamiętałem i wydaje mi się, że nawet nie chciałem pamiętać.
      — Panie i panowie, Austin Hughes. — Zza kurtyny wyłoniła się postać naszego opiekuna. — Usiądź, złociutka, koło nowych kolegów i koleżanek, a ja wprowadzę was w romantyczny świat historii tragicznego romansu.
     Z westchnieniem podniosłem się z fotela i żeby dorównać poziomem Hughesowi, wcisnąłem się gdzieś między dwie dziewczyny, z wyciągniętymi nogami siadając na scenie. Kątem oka obserwowałem Josephine, która wdrapała się na podest i oparła się o ścianę, daleko od całej reszty.
     — Josephine to nowa członkini koła teatralnego imienia wielkiej szprotki, nazwę wymyśliłem na poczekaniu, jest uczennicą klasy drugiej i na tym kończy się moja wiedza. Jak to w naszych stronach bywa, dostałaś swojego opiekuna, który pomoże ci w procesie zapoznawania z teatrem i jego… — Zamachał dłońmi. — Dzięki niemu poznasz nasze tajemnice, nie jestem polonistą. W każdym razie myślę, że twój opiekun już wie, że nim jest, więc…
     — Do rzeczy, Hughes — pospieszył go Ezra.
     — Vincent przedstawi ci resztę grupy, kiedy ja pójdę do łazienki i po kawę, bo komuś jej dzisiaj zabrakło. — Zgromił mnie spojrzeniem, a ja tylko uśmiechnąłem się szeroko.
    Ale później ten uśmiech zszedł mi z ust, bo uświadomiłem sobie, jak długa i wyboista droga nas czeka.

+40PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz