24 maj 2020

Od Josephine C.D Vincent

Myślałam, że to, co usłyszałam, to kolejny mało śmieszny żart Vina. Moja mama stała we framudze drzwi razem z tym przeklętym aktorzyną, szczerząc się od ucha do ucha z ekscytacji. Nie chciałam, by cokolwiek powiedziała, na przykład coś co miało na celu zgorszenie całej tej żenującej sytuacji, dlatego ubiegłam ją z niewinnym uśmiechem. Nadal łudziłam się, że Spóźnialski robił mnie w przysłowiowego konia, chociaż nie mam pojęcia, skąd wzięło się to głupie powiedzenie, skoro nawet konie w porównaniu do niektórych osób wykazują się większym ilorazem inteligencji. 

— A w tej bajce były smoki, ziały ogniem? — Z powrotem zakładałam słuchawki, jednak nie leciały z nich żadne dźwięki. — Dobra, chyba nie mówisz poważnie, co? Serio, weź spójrz na mnie i powiedz, że żartujesz i że idziemy ćwiczyć tą głupią scenę.
— Jestem poważny, możesz na mnie spojrzeć. Nawet się nie uśmiecham. — Przerażało mnie to, że w jego oczach rzeczywiście widziałam powagę. A słysząc ją, w moim umyśle budziła się prawdziwa buntowniczka, małpa chcąca zrobić każdemu na złość i na przekór. 
— Nie, nie, nie, nie, nie. — Mogłabym to powtórzyć jeszcze więcej razy, a każde kolejne „nie” byłoby wypowiedziane z coraz większą, wyraźniejszą dozą emocji, tak by w zupełności to do niego dotarło. — To tak nie działa.
— Josephine — jęknął, przeciągając każdą literę mojego imienia. — Sama mówiłaś, że ostatnio byłaś gdzieś... bardzo dawno i niekoniecznie ze swojej własnej woli.
— Czy to naprawdę powód, by wciskać mnie na jakąś denną parapetówę z frajerami z boiska? Nawet mnie to nie kręci — fuknęłam.
— Po pierwsze. — Uniósł palec. — To nie jakaś denna parapetówa, a gruba impreza u Collina. Przepraszam najmocniej, że zabraknie nerdów i gier komp... 
— Nawet nie kończ! — Zmrużyłam oczy, a on przewrócił oczami. — Nie masz prawa!
Dyskusja na chwilę pozwoliła mi zapomnieć o mamie, jednak to dalej nie zmieniało faktu, że stała w tym samym miejscu i nie byłaby sobą, gdyby schowała się w cieniu i siedziała cicho. 
— Jo, zwariowałaś? — Chwyciła się pod boki. W jej oczach błyszczało takie zainteresowanie, jakby sama chciała wybrać się na tę imprezę, choć przecież nie zamierzałam nawet jej na to pozwolić. Jaką byłabym córką? — Mogłabyś pójść w tej ładnej czarnej mini, którą oddała ci Lotta! Wyglądałabyś pięknie, umiesz też się umalować, tylko rusz ten tyłek, taka okazja nie powtórzy się drugi raz.
— Nie powtórzy się? Co za szczęście. — Potarłam oczy, jednak to nie zadziałało tak, jak chciałam i nie złagodziło bólu głowy. 
Z pewnością sądzicie, że moment, w którym to własna matka przekonuje mnie do wyjścia na imprezę, oznaczał mój upadek. Upadek mojego życia towarzyskiego. Za tym ciągnie się też wieczny wstyd, Bóg wie, co jeszcze, ale wiedziałam, że jeśli jej nie ustąpię, razem z Charlotte znajdą idealny powód, by upokarzać mnie przy codziennej kolacji czy rodzinnym spotkaniu. Nie to, że jakoś bardzo mnie to ruszało, ale powiedzmy sobie szczerze — w życiu ceniłam sobie spokój, nie lubiłam, gdy ktoś zbyt długo truł mi dupę i przeszłam na system jednej zmiany dla długotrwałego efektu na wyłącznie moją korzyść.
Nigdy faktycznie nie miałam związku z imprezami czy jakimikolwiek spotkaniami towarzyskimi. To po prostu nie była moja bajka — ogień i woda, kot z psem, cokolwiek, co tylko obrazuje, jak bardzo moje życie różniło się od życia, którego pragnęła moja ukochana rodzicielka. Dobrze, była ukochana, to nie sarkazm, jednak nie ukrywałam, że nie zgadzałyśmy się ze sobą na bardzo wielu płaszczyznach. 
Kobieta zerwała się z miejsca jak w przypadku doznania olśnienia.
— Boże, Josie, nie mogłaś trochę posprzątać przed przyjściem Vincenta? — Jakby to, że na widoku leżało parę zbędnych rzeczy, miało teraz jakiekolwiek znaczenie. 
— Jeszcze czego... hej! — Wrzasnęłam, ruchem ręki ściągając słuchawki na szyję. Pretensjonalnie wyrzuciłam rękę w kierunku pomiętych ubrań leżących na pościeli, które mama po kolei zbierała. — Hej, tego używam.
Trafiła mnie we piorunującym spojrzeniem i jak na złość chwyciła za kolejną bluzkę. 
— Tego też używam! W zasadzie tego też...
Oficjalnie została moją sprzątaczką.
To wcale nie dlatego, że w pobliżu był Vincent. Popijający jak gdyby nic herbatę od mojej mamy, która sama nie przepadała za moimi prośbami o zaparzenie głupiej herbaty, bo kazała mi zejść na dół i sama to zrobić.
— I tego... dobrze, mamo, skończ, sama to zrobię! — Odbiłam się od fotela, by wstać, jednak równie szybko zorientowałam się, że przypięte do USB słuchawki nadal trzymają mnie w pobliżu biurka. Nerwowo je zdjęłam i zaczęłam wrzucać niepotrzebne rzeczy do szafek, czyli zwyczajnie chować w celu stworzenia pozorów porządku.
Kiedy moja mama, widocznie zadowolona z siebie, opuściła pokój, delikatnie trzaskając drzwiami, stanęłam w miejscu, rzucając robotę w pizdu. Patrzyliśmy się na siebie bez porozumienia, ale ja spojrzeniem starałam się wysłać mu jakikolwiek, nawet najprostszy babski sygnał, którego nie pojmował. 
Mięśnie miałam sztywne jak struny, a minę posępną jak... jak ktoś, kto ma posępną minę.
— Hm? — Popijał herbatę, stojąc za progiem. 
Musiałam się wyjaśniać, bo jakby inaczej.
— Jeśli będziesz tak stać i się gapić, nigdy się nie przygotuję na tę pożal się Boże imprezę. Wyjdź. Zajmij się moją mamą, czy... — Nie, to brzmiało wyjątkowo źle. Wróć. Z napływu frustracji ścisnęłam palce na nasadzie nosa i przymknęłam oczy. — Nie, wiesz co, nie zabieraj się za nią. Idź na dół i czekaj na mnie. Daj mi godzinę. 
Vincent, chyba w pełni usatysfakcjonowany tym, że dopiął swego, odwrócił się na pięcie, wyszedł za drzwi i zamknął je, tak że zostałam tylko ja i mój bałagan. Kosmetyki, makijaż, gdzie ja to... siadłam na kolanach, rozsuwając jedną szafkę będącą częścią sporej, drewnianej komody. Opór stawiał pędzel, który chyba wplątał się w szyny, ale wystarczyło mocniej pociągnąć ku sobie, by otworzyła się szuflada. Włoski pędzla ucierpiały — to nic, od siostry dostałam na urodziny tyle tego badziewia, jakby naprawdę wierzyła, że kiedykolwiek tego użyję. Zgoda, używałam tego właśnie teraz, ale to nie zmieniło faktu, że prezent był całkowicie nietrafiony. 
Siadłam w kuckach na fotelu, lecz tym razem na biurku zamiast laptopa postawiłam lusterko podświetlane. W ruch poszedł krem, podkład, potem cienie typu nude, bo nie siliłam się na zbyt żywe kolory. Praktyka w tym fachu — można to tak nazwać? — nie była mi zbyt potrzebna. Poczucie estetyki i rękę szkoliłam na płótnie, zapewne stąd umiejętność narysowania całkiem zgrabnych, delikatnych kresek, które powiększyły mi oko, w gruncie rzeczy czyniąc ze mnie kogoś odrobinę innego — kogoś, kogo nie widziałam już dłuższy czas. Podkreśliłam czarne rzęsy tego samego koloru tuszem, by się wydłużyły, i chyba w tym aspekcie ten shit się sprawdził. Najwięcej męczyłam się z brwiami, bo, co najlepsze, długo zeszło mi umalowanie ich i nie potrafiłam porządnie trafić pęsetką na malutkie, pojedyncze włoski, które przeszkadzały pod łukiem. Moje usta pokryła szminka w kolorze wrzosu. 
Włosów nie starałam się poprawiać i właściwie po prostu je rozpuściłam, po czym, widząc szesnastą trzydzieści dwie na zegarze, włożyłam sukienkę, która okazała się nawet zbyt opięta, niż sądziłam. Kiedy spojrzałam przelotnie w lustro, psikając się perfumami tu i tam, byłam w szoku, jak bardzo nie pasuję do siebie. Korektor całkowicie zatuszował moje worki pod oczami, więc siłą rzeczy wyglądałam o wiele żywiej niż zwykle. Wiedziałam, że nie miałam wiele czasu na rozwodzenie się nad głupimi szczegółami. Chciałam tylko zignorować tę ściskającą w żołądku straszną niechęć, bo właściwie sama nie wiedziałam, co mną kierowało, bo jeśli było to ustąpienie mamie i siostrze, to działało tylko przez chwilę. 
Zeszłam na dół, przytrzymując się balustrady. Jedyna, autentyczna rzecz pozostała we mnie nawet w tym wyjątkowo kiepskim psychicznie stanie — trampki na moich nogach. Obcieranie pięt w szpilkach, których nawet nie miałam, to nie moja bajka.
— Niesamowite, Josephine, Bestia potrzebowała parudziesięciu lat, żeby tak wypięknieć.
Zmrużyłam oczy, tak że rzęsy niemal zasłoniły mi pole widzenia.
Nie wiedziałam, jak można twierdzić, że makijażu nie czuje się na twarzy. Czułam, jakby ktoś trafił we mnie plackiem i porządnie rozsmarował, by weszło w pory. 
— Za to ty będziesz potrzebować znacznie mniej czasu, by dostać ode mnie kopa w dupę. — Uśmiechnęłam się z przekąsem. 
— Piękna, a jaka niemiła. — Przewrócił oczami. — Spróbuj nie pogryźć Timothy'ego, taka rada.
—  Kim, do cholery, jest Timothy?
— To ten od piłki.
— Mam słabą pamięć do kretynów.
Vincent prawie wypuścił z rąk chyba kolejną herbatę, słysząc nagły zryw mojej mamy „och, Josie!”. Kobieta zakryła usta, po czym pomachała sobie dłonią przed twarzą, jakby lada moment miała się wzruszyć. To był bardzo dobry moment, jeśli nie najlepszy, by stąd wiać. 

Przed wyjściem oczywiście nasłuchaliśmy się paru rad i opinii, a między innymi to, że ponoć powinnam malować się tak częściej. Moją jedyną odpowiedzią na to było nieprzyzwoite parsknięcie, które nastąpiło chwilę przed tym, jak pociągnęłam Vincenta do drzwi. Jak się okazało, potrzebował chwili czasu, by zamówić taksówkę, która za moment przyjechała pod mój dom, chyba cudem nie gubiąc się na polnej drodze i rozgałęzieniach — piękno GPS'a. 
Siedziałam prosto jak struna, ledwo kryjąc stres. Bardzo niekontrolowany stres.
— Jak ty sobie to wyobrażasz? — Spojrzałam na niego kątem oka. Jedno zająknięcie zdradziło mój faktyczny stan psychiczny.
— Wejdziemy i wyjdziemy nad ranem, najprawdopodobniej na czworaka. — Posłał mi serdeczny uśmiech. — Jeśli tak mocno boisz się ludzi, możesz trzymać się ze mną, o ile towarzystwo ci odpowiada.
— Ja... ja chyba nie piję. W sensie, nie piję za dużo — odparłam. — Uwierz, twoje towarzystwo w tym, i tylko w tym przypadku, będzie moim oparciem. Nie znam ludzi. — Ściągnęłam łopatki, by przestać się garbić, a przy okazji odkryłam, jak bardzo bolały mnie plecy.
— Poznasz. I wkręcisz się w picie szybciej, niż ci się wydaje. To jest, możesz pozostać trzeźwa, ale nie oczekuj tego od nas.
Spuściłam wzrok, zatapiając go w dłoniach ułożonych na kolanach. Gdzie ja się wybieram i co robię ze swoim życiem? Powtarzałam sobie to w głowie jak ostatnia ofiara, ponieważ nie miałam przed sobą żadnej wizji tego wieczoru. 
Po godzinie siedemnastej taksówka delikatnie  zatrzymała się pod sporym, ładnym domem z równie dużą posiadłością. Nie trzeba było posiadać wzroku sokoła, by zauważyć palących na werandzie. Obecna pora roku miała to do siebie, że niebo nadal promieniało wystarczająco, żeby impreza w pełni się nie rozpoczęła. Jeśli znać życie, to zacznie się ze zmrokiem. 
Kiedy szliśmy powoli kamienną drogą do towarzystwa, nerwowo zaciskałam pasek od torebki, by nie zdradzić eksplodujących we mnie emocji, które rozrastały się na widok nieznajomych ludzi. Niektórzy nie byli nawet ze szkoły. Kątem oka zauważyłam, jak tuż z boku domu stoi mężczyzna w dresie i rozmawia z chłopakiem, któremu coś przekazuje z sugestywnym uśmiechem. Zanim jednak zdążyłam połączyć fakty, usłyszałam, jak zniecierpliwieni koledzy nawołują Vincenta. 

Vincent?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz