26 maj 2020

Od Josephine C.D Vincent

Poczucie mojego bezpieczeństwa nieznacznie odpłynęło, gdy Timothy zaprowadził mnie do kuchni, miejsca obładowanego alkoholem, słonymi przekąskami, w zasadzie wszystkim, czego nie było w salonie. Miniówka coraz bardziej przeszkadzała mi w normalnych czynnościach. Miałam mylne, acz bardzo niewygodne wrażenie, że wystarczy mi unieść rękę do góry bądź wyciągnąć ją, aby skrawek sukienki na udzie podwinął się wyżej niż bym chciała. Skupiałam się na ulatującym komforcie, nie na słowach, jakie kierował do mnie kolega Vincenta. W zasadzie później było tylko gorzej. Jego każdy drink, który mi oferował, składał się przynajmniej z osiemdziesięciu procent z wódki, reszta to cola albo słodki sok pomarańczowy. Szprycował mnie tym czymś do chwili, w której zorientowałam się, że moja słaba głowa zdecydowanie daje o sobie znać. Najpierw ogarnęło mnie przyjemne mrowienie... w mózgu? Nawet nie wiem, jak to nazwać, ale przez jedną, głupią chwilę, dobrze, może dłuższą chwilę tej imprezy poczułam się w istocie dobrze i moja mina prawdopodobnie nie przypominała już wymalowanego, przygnębionego mopsa.

Timothy z upływem czasu powtarzał, że powinnam przerzucić się na czystą wódkę i odrobinę zaszaleć, jednak jego połączenie w rękach — wódka w jednej dłoni, piwo w drugiej — nie wyglądało zbyt zachęcająco, natomiast moja głowa jasno wysyłała sygnały i masę czerwonych kontrolek, bym nie wpadała w niepotrzebne gówno. Jakbym teraz nie była w nim po pas.
Salon okazał się przestronny i wyłącznie tyle mogłam o nim powiedzieć, gdy skąpany był w ciemności, którą przebijały raz po raz kolorowe światła rzucone z tego urządzenia w kącie pokoju. Pozostanie nieodkrytą, wsuniętą w róg kanapy z drinkiem i telefonem nie wychodziło mi zbyt długo, a już na pewno z wątpliwą pomyślnością. Zdradził mnie blask wyświetlacza, choć sprawdzałam tylko głupią godzinę, ponieważ na zewnątrz zrobiło się wystarczająco ciemno, by móc zatroszczyć się o to. Timo stanowczo złapał za mój telefon, wkładając go sobie do tylnej kieszeni, na co zaoponowałam natychmiastowym spięciem i wyzwiskiem, które zagubiło się w hercach licznych dźwięków.
— Jo..., skarbie, dlaczego t... ak... isz?
Ledwo zdołałam go usłyszeć, dlatego zmrużyłam oczy, na co on parsknął i usiadł obok mnie, brawurowo obejmując ramieniem, a raczej oparcie kanapy, ale bądźmy szczerzy, z tej perspektywy wyraźniej czułam to, co wyniósł z parkietu.
— Josie, skarbie, dlaczego tu tak siedzisz?! — Zawołał.
— Teraz cię słyszę! — odparłam głośniej. — Wiesz, nie mam nie wiadomo jakich umiejętności tanecznych, dlatego chyba wolę nie zabić imprezy, zaufaj mi.
— Żartujesz? — Śmiał się, odstawiając swojego drinka na bok. — Musisz wstać, inaczej sam z chęcią cię złapię i zaciągnę tam, gdzie trzeba.
— Jeśli masz na myśli odstawienie mnie do mojego domu to z niezwykłą chęcią — rzuciłam z przekąsem.
— Nie ma mowy...
— Tim, zatańczysz? — Blondynka wyrosła z tłumu hałasujących ludzi. Jej nieobecne oczy sugerowały, że wypiła już wystarczająco dużo, ale podziwiałam to, że nadal prosto stąpała na szpilkach.
Timothy spojrzał na mnie z politowaniem i rozczarowaniem jednocześnie.
— Straciłaś swoją szansę, mała.
Całe szczęście.
— Ale jeszcze wrócę, nigdzie nie uciekaj.
Blondynka niczym potworze macki wciągnęła chłopaka w głąb tłumu, dając mi szansę do ucieczki, którą bez niepotrzebnej namowy wykorzystałam.

Moment w ogrodzie był ostatnim, w którym widziałam Vincenta. Nękało mnie coraz większe niezrozumienie, jakiemu miejsca ustępowały malejące opary alkoholu w moim umyśle. Świeże powietrze i jego porywisty, wieczorny powiew, zadziałały jak kubeł wody na twarz. Choć raz w życiu szczerze łudziłam się, że zostanę prawidłowo zrozumiana — że słowa, które mówiły, że tylko twoje towarzystwo będzie dla mnie oparciem, sprawią, że nie pozostanę sama. Nie w tym obcym miejscu pełnych nieznanych mi ludzi, którzy kręcili się stąd dotąd, zalani alkoholem, świdrując spojrzeniami tam, gdzie nawet nie umiałam wskazać. Nie potrafiłam tego przyznać, bo strach nigdy wprost nie napędzał mojego umysłu, jednak teraz, w samotności i zimnie, bałam się. A poczucie bezpieczeństwa to całkowita ostateczność, jaką mogłam czuć.
Nabrałam pewności, że to pierwsza i ostatnia prawdziwa impreza w moim życiu. Jeśli naprawdę tak miałam czuć się na prawdziwej, to mi byłoby stokroć lepiej, gdy kolorowe neony zastąpiło RGB ekranu w laptopie.
— Czyżby zabawa była nieudana?
Zjeżyłam się jak kot. Wszystkie czujniki w mojej głowie zwróciły się w kierunku mroku, z którego wyłonił się mężczyzna ściągający z wolna kaptur. Był o przynajmniej parę lat starszy niż stanowcza większość w domu Collina. Nie wiem, w jakim stopniu mój wzrok kazał mu się odsunąć, ale najpewniej zrobiłam to za mało przekonująco, bo przysiadł się na ławkę, jakby jedna jej część była zarezerwowana specjalnie dla niego. Przyciągnęłam dłonie pod uda, zgrabiając się.
— Jest super — rzuciłam sarkastycznie.
— Twoja mina tego nie sugeruje. Potrzebujesz czegoś?
— Czego? — Uniosłam brew. — Prawdopodobnie spokój będzie wszystkim, co możesz mi dać.
— Och, zapewniam cię, że mam coś lepszego od spokoju — odparł, śledząc mnie wzrokiem bez przerwy. — Przewidywałem, że będziesz troszeczkę grzeczniejsza. Albo nie tak. Milsza? Nie rozumiem, skąd ta reakcja, słońce. Jedyne, co tu robię, to pomagam rozkręcić imprezę. Mam trochę słabsze i trochę mocniejsze tematy.
— Jeszcze chwila, a to ja tobie sprzedam pewien mocny temat. — Moje intensywnie podkreślone oczy razem ze ściągniętymi brwiami musiały dawać mi wizerunek okropnej, zimnej suki, ale przysięgam, jedyne, na czym mi zależało, to na tym, by przejść w inne miejsce.
— Okej. Dobrze, rozumiem w pełni. Nawet jointa?
— W dupę sobie wsadź jointa.
Wyciągnął rękę w moją stronę, dokładniej w kierunku kieszeni przylegającej miniówy. Odsunęłam się krok w tył, na co tylko parsknął tylko, zapewniając, bym była spokojna. Ale wewnątrz byłam tego kompletnym przeciwieństwem.
— Na dobry początek. — Umieścił jointa za wyjątkowo cienkim materiałem kieszeni i puścił mi oczko.
Nie miałam na to zwyczajnej odpowiedzi. Właściwie przekonałam się, że był z niego na tyle uparty typ, że moje teksty nic tu nie wskórają, dlatego postanowiłam z posępną miną obrócić się na pięcie i zniknąć z powrotem w głębi domu.

Meredith, dziewczyna, którą niedawno poznałam tuż przy lodówce i przekąskach z tortilli, znów znajdowała się w tym samym miejscu, z tą różnicą, że wyglądała na jeszcze bardziej wstawioną. Jej oczy wydawały się przy tym bardziej zmęczone, niż pobudzone, a głos tak zjarany, że słuchając jej czułam się jak dziecko z podstawówki próbujące zakreślić odpowiednie wyrazy w ciągnącym się wężyku liter.
Dziewczyna prędzej czy później zauważyła zdobycz w mojej kieszeni. Zagaiłam więc temat o mężczyźnie w dresie, który kręcił się między ludźmi na imprezie, raz za czas wychodząc na zewnątrz, by naciągać pijanych na syfy.
— To Martin, lokalny diler. Wkurwiłam się, jak nie wiem, kiedy mój facet wziął od niego te LSD. Wiesz co teraz robi? — Dziewczyna wypuściła dym z ust. Tylko otwarte sprawiało, że w kuchni panowało minimalnie czyste powietrze, ale prawdą było, że teraz nikt nie wychodził na zewnątrz, by puścić dymka. Kto miałby się tym przejmować.
— Co?
— Zapierdala po pieprzonych ścianach. Jak go jeszcze raz spotkam, to skurwysyna zapierdolę.
— Dilera czy twojego faceta? — Zmarszczyłam brwi, opierając się tyłem o blat wyspy kuchennej.
Spoglądałam w tłum ludzi tańczących w salonie, jednak mój wzrok nie sięgnął tej osoby, którą chciał sięgnąć. Przez cały Boży czas Vincenta totalnie wcięło, a ostatnie, co od niego usłyszałam, to to, że idzie się dalej upijać. Nie wiedziałam więc, czy był już w trakcie kolejnej butelki w dziwnym, nieznanym mi miejscu, czy może zaliczał jakąś pannę, choć nie wierzyłam w to, że będzie miał na tyle jaj, a może najzwyczajniej w świecie poszedł do domu beze mnie, ale to było najmniej prawdopodobne. W lodówce chłodziło się za dużo wódki i piw, by to skończyło się tak szybko.
— Oczywiście, że dilera. Facet jest nachalny jak chuj.
Mogłam powiedzieć, że jakakolwiek dawka alkoholu wcześniej krążyła w mojej głowie, teraz zupełnie stamtąd wyparowała. Byłam trzeźwa jak... nie wiem nawet, do czego to porównać, czego dowodem było jasne spojrzenie na to, co działo się dookoła. Uświadomiłam sobie, patrząc w oczy niektórych, że pijani mnie przerażali, napawali takim niepokojem, jakby lada moment miało stać się coś złego — przynajmniej na tej imprezie, gdzie część poleciała naprawdę wysoko.
Spaliłam z Meredith jednego jointa przy oknie. Powiedziała, że jeden mi nie zaszkodzi, dlatego zaufałam jej wątpliwej w tej chwili mądrości i zrozumiałam, że chcę mieć choć odrobinę wspomnień z tej imprezy, nie bacząc na momenty, w których kręciłam się smętnie i szukałam Vincenta, jaki postanowił mnie olać.
Po pewnym czasie, cokolwiek uzupełniało kawałek zwiniętej tekturki jointa, nieco mnie kopnęło. Nigdy nie myślałam o marihuanie jak o czymś, z czym będę mieć kiedykolwiek styczność, jednak błędy zdarzają się nawet takim zajebistym nerdom, jak ja.
Mogło być gorzej. Mogłam w trakcie imprezy zjeść swojego brata bliźniaka w łonie matki, mogłam zjeżdżać ze schodów na plecach jednego z nieznajomych albo wciągnąć trutkę dla szczurów, popadać w cholernie kuszącą ekstazę, ale koniec końców był to tylko jeden, niewinny joint, więc nie zamierzałam długo rozwodzić się nad tym faktem i niewinnością, która nie na każdej płaszczyźnie się sprawdzała.
Kilka głęboko zaciągniętych oddechów później byłam w drodze na schody. Myślałam tylko o powrocie do domu, a do tego potrzebny mi był albo Vincent, który mnie tu przywlókł, albo Timo... który, do kurwy nędzy, miał mój telefon, jaki zabrał mi przed tańcem z jakąś prostownicą. Leniwym krokiem pokonywałam ostatnie, najwyższe schody, by znaleźć się na korytarzu na piętrze. Najszybszą zachcianką okazała się toaleta, więc otwierałam każde drzwi po kolei, żeby ją odnaleźć. Zanim trafiłam na wyłożone białymi płytkami pomieszczenie, znalazłam co najmniej dwie pary uprawiające seks, jedna w sypialni prawdopodobnie rodziców Collina, druga w garderobie. Nie wiedziałam, czy moje chamskie sorry wróciło im jakąkolwiek radość i przyjemności chwili, ale była to kwestia, którą szybko posłałam w eter.
Moje żałosne odbicie w lustrze zniekształcały dziwne rozmycia. Oczy przypominały zamykającą się, tracącą ostrość przysłonę aparatu. Wierzyłam, że w rzeczywistości wyglądałam odrobinę lepiej, niż to sobie wyobrażałam, ale wadą makijażu było to, że nie mogłam przetrzeć wodą twarzy, mimo iż wielce tego potrzebowałam.
Chwilę czasu zajęło mi, by zorientować się, że za mną, tuż przy progu, cień na kafelki rzucała  męską sylwetka.
— Vin? — Westchnęłam przeciągle. — Możesz tu wejść, skurczybyku, i się pokazać, żebym mogła obić ci portret.
Delikatnie kręciło mi się w głowie, ale nie tak, by nie zrozumieć, że to wcale nie był Vin. Odwróciłam się tyłem do lustra i oparłam dłoń o umywalkę, jakbym lada moment miała się zachwiać.
— Wiedziałem, że spodoba ci się joint.
Martin?
Milczałam, lustrując go wzrokiem z wyjątkową, zadbaną niechęcią.
— Gdzie się podział twój rezon? — wycedził rozbawiony. Podszedł bliżej i bliżej, jednak moja ściana powoli się kończyła, odbierając możliwość zrobienia kolejnego kroku w tył.
— Jeszcze jeden krok do przodu, a zacznę krzyczeć jak profesjonalna śpiewaczka operowa.
— Dobrze. To było zdecydowanie milsze powitanie niż te sprzed kilku godzin. — Zatrzymał się i uniósł dłonie w górę, zapewne w akcie obrony. — Dam ci spokój, jeżeli weźmiesz ten pasek szczęścia.
— LSD?
— Obiecuję ci niezapomniane przygody.
— Nie mam ochoty na kwasy.
— Weź to — mruknął, ale nie było w tym ani grama propozycji. To najbardziej dobitny, twardy rozkaz, jaki usłyszałam w życiu. — Zaufaj mi, kotku.
Panika i zdenerwowanie uzupełniły mnie niemal w równych proporcjach, kiedy nie minęła chwila, a kolejny krok mężczyzny sprawił, że gdyby nie twarde płytki ściany, całkowicie bym się w nią zapadła, aż by mnie pochłonęła.
— Nie chcę tego.
— Jeszcze tego nie wiesz, ale chcesz. — Jego twarz przeciął przebiegły uśmieszek, który spowodował, że cała skóra na rękach mi cierpła. Przez jeden, rozdygotany moment miałam szansę uciec w bok, jednak ręka położona zaraz obok mojej głowy zablokowała mi tę drogę. Czułam oddech pełen dymu papierosowego, od którego solidnie kręciło mi się w głowie.
— Ta działka będzie za darmo, ale...
— Boże, koleś, spier...
— Chyba powiedziała, że nie chce. — Mocny głos ocucił mnie z otępienia jak piorun. Cała zadrżałam, kiedy rozwścieczony Timothy wpadł do łazienki, w ciągu jednego mrugnięcia pojawiając się krok przed dilerem.
Martin ściął go spojrzeniem.
— Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy, smarkaczu — syknął.
— Z chęcią to zrobię. Dotknąłeś jej? — Nie wiedziałam, co się dzieje. Wymieniali ze sobą dzikie spojrzenia, jakby w oka mgnieniu mieli rzucić się sobie do gardeł. — Zmuszałeś do czegoś, na co nie miała ochoty? Josie, powiedz tylko słowo, a...
— A jeśli? — Na twarzy dilera wyrósł niepokojący uśmiech, wyraźnie kpiący.
— W takim razie zrobię z twojej twarzy jajecznicę. Jose... 
Martin zatopił pięść w brzuchu Timothy'ego. Kiedy zaczęli się przepychać i szarpać, uświadomiłam sobie, że wstrzymywałam oddech, aż zrobiłam się blada — przynajmniej to powiedziało mi lusterko. Otwierałam usta, lecz dopiero kilka chwil później zdołałam cokolwiek wydusić.
— Kretyni! Przestańcie! — Złapałam któregoś za kawałek koszulki i bezsilnie pociągnęłam. Nie rozróżniałam nikogo w tej bezsensownej, impulsywnej szarpaninie. Najpierw poddał się diler, nurkując do drzwi. Tylko raz obejrzał się za siebie i niemal trafił głową w futrynę, zanim wydostał się z łazienki.
Timothy oddychał głęboko, dźwigając się na nogi. Tak, jakby to, co stało się przed chwilą, nie miało znaczenia, ściągnął na mnie spojrzenie i rzucił:
— Dlaczego jesteś tu sama? 
— To łazienka. Dlaczego miałabym być tu z kimś?
— Wiesz, co mam na myśli.
Może był głupi, ale nie tak pijany, jak sądziłam. 
— Zgubiłam Vincenta — wydukałam. — Właściwie... właściwie stało się chyba odwrotnie i nie do końca przypadkowo.
Timo walnął pięścią w ścianę.
— Zabiję go jak psa — syknął. Wyglądało na to, że mówił do siebie, ale jego słowa dotarły do mnie  bardziej drastycznie niż by tego zapewne chciał. 
Jakaś dziwna siła odebrała mi głos. 
— Cholera, Jo, nie powinno cię tu być. A już na pewno nie powinnaś być tu sama. — wysapał. Niewiedza stawała się dla mnie wszystkim. Wcale nie mogłam zrozumieć, do czego zmierzał. Wraz z jego kolejnymi słowami coś niezwykle uciążliwego siadło mi na sercu. — To był głupi zakład i dlatego Vincent cię tu przyprowadził, ale widocznie nie miał takich jaj, by zapewnić ci bezpieczeństwo, kutas. Tylko go...
— O czym ty mówisz?
— Przepraszam, ale to prawda.
— Czekaj, chcę wszystko zrozumieć. — Chwyciłam się pod boki w akcie frustracji i spojrzałam w dół, jakby na płytkach nagle miała pojawić się odpowiedź na wszystkie dręczące mnie pytania. — Vincent założył się z tobą. Ale o co?
Timo zaczął traktować mówienie jako przykry obowiązek. Z trudem odkrywał przede mną fakty, stąd wniosek, że cokolwiek to było, nie będzie miłe.
— Właściwie ja z nim. Miałem cię dotknąć, ale za twoją zgodą. On miał cię tu przyprowadzić, by wszystko się ziściło. 
— Dotknąć mnie. — Parsknęłam, bliska fałszywego śmiechu. Nie byłam nawet zła. Wróć, byłam, ale te podłe niezrozumienie, konsternacja i smutek przegnał wszystko inne. Czułam ogromny, ogromny wstyd, że stałam się obiektem takiego okropnego świństwa. — Więc impreza to nie była okazja, dzięki której ja i Vin mieliśmy polepszyć swoje relacje do spektaklu? 
— Bynajmniej — rzekł. — Przepraszam, Josephine, że tak wyszło...
— Daj sobie spokój — mruknęłam. — Wrócę do domu, nie chcę, żeby Vincent w jakikolwiek sposób się do mnie odzywał, inaczej przysięgam, że na tym ucierpi. 

Lustro w mojej głowie, odbijające mnie samą, zaczęło nieubłaganie pękać. Nie rozumiałam, dlaczego spotyka mnie tak nieujarzmiona fala emocji, ale wbrew mnie była czymś, co kontrolowało całą huśtawkę nastrojów. Skłaniałam się do złości i agresji, która sprawi, że cały mój układ nerwowy skamienieje, ale wówczas coraz bardziej musiałam spinać mięśnie na twarzy, by nie pozwolić sobie na uronienie chociażby łzy.
Nie chciałam żadnych łez. Ani najmniejszej. Nie na niego, nie na kogokolwiek. Kamienna ścieżka ciągnąca się do końca posiadłości znajdowała się nadal zbyt daleko mnie.
— Josephine, proszę cię, nie… — Wziął głęboki oddech. — Posłuchaj mnie, ja… Przepraszam. Czy... wszystko w porządku?
Mógł zauważyć, jak ledwo kontroluję drżącą wargę, ponieważ nade wszystko chciałam pokazać mu całkowicie nietknięty wyraz twarzy.
— Jeśli chciałeś poprawić w ten sposób relacje do tego pieprzonego spektaklu, to w cholerę ci się to udało, wiesz? — wymamrotałam. Robiło się zimno, wietrznie. Ciemność zdawała się nas pożerać. — Przyznaj się. Powiedz mi to prosto w oczy, co mówiłeś do swojego kumpla, gdy się zakładałeś. Jesteś zwykłą świnią i chcę to usłyszeć. 
— Nie o to chodziło, właściwie to... to nie, Josie, źle to zrozumiałaś. To nie ja się założyłem, że cię, kurwa, dotknę, to ten idiota, ja miałem tylko... tylko cię tu przyprowadzić — próbował wyjaśnić.
— O nie, bardzo dobrze zrozumiałam. Wiem, że chodziło o Timo, i rozumiem, że to kretyn, ale okazuje się, że wcale nie jesteś lepszy. — Podrapałam się po głowie, próbując dojść do ładu z szalejącymi myślami. — Po prostu, jezu, kurwa, całe życie próbowałam nie czuć się jak ofiara. Czy ja wyglądam jak pierdolony reward w grze? — Cały czas przeszywałam go pełnym pretensji spojrzeniem.
Wiatr był cichszy niż mój oddech.
— Aż tak masz mi coś za złe?
— Nie chcieliśmy zrobić ci na złość, właściwie to fakt, że padło na ciebie był... to nie było celowe, Josephine. — Westchnął.
Pokręciłam głową, machając ręką.
— Dobra, przestańmy o tym dyskutować, wystarczająco zjebaliście. 
Odwróciłam się na pięcie i ignorując gęsią skórkę, ruszyłam do bramy wjazdowej. 
— Potrzebujesz taksówki? — Zawołał niedaleko za moimi plecami.
— Poradzę sobie. 
Kiedy rozmawiałam z Timothy'm w łazience, udało mi się odzyskać swój własny telefon. Miałam jakąś niewielką sumę na koncie, więc łudziłam się, że zdołam zamówić taksówkę, która podwiezie mnie pod dom. 
Ostatni raz tak bardzo chciałam wracać do domu, gdy rodzice wysłali mnie na kolonię nad morzem. 

Weekend, a raczej jego pozostałości spędziłam na milczeniu oraz usilnym udawaniu, że wszystko było w jak najlepszym porządku. W razie mocnej potrzeby aktorstwo wychodziło mi idealnie, niezłym skutkiem ubocznym było też to, że moja mama cieszyła się jak nigdy, natomiast Lotta przez telefon zdążyła być ze mnie dumna ze dwa razy podczas jednego, głupiego połączenia.
Nie korzystałam z komunikatora, a jak zrobiłam to jeszcze tamtej nocy w taksówce, to tylko po to, by zablokować Vincenta. Niedziela była dniem spokoju i ostatnie, co chciałam, to by mi przeszkadzał, a co najgorsze — powtarzał o kretyńskim ćwiczeniu na kółko teatralne, bo o tym już w ogóle nie chciałam rozprawiać. Myśl, że nie zdam, wcale nie okazała się taka straszna, gdy już się z tym oswoiłam. 
Mama była jednak odmiennego zdania, gdyż co rusz przypominała mi o tym, przy okazji pytając, co u Vincenta, a mnie kiszki skręcały z nerwów. 
Zabiorę się za tą pierdoloną scenkę. Ale jeszcze nie teraz. 
Sam poniedziałek był przyczyną, dla której wszyscy mieli posępne wyrazy twarzy, nawet sam Hughes wchodzący na kółko teatralne jak do obory. Gubił się w czymś, nieustannie się jąkał, prawie wylał kawę na scenariusz. 
Jedno było pewne — nigdy nie czułam się bardziej spięta, wdychając wpadającą do pomieszczenia woń herbaty malinowej. 
— No, kochani, przepraszam was za to, że powoli gubię rozum, ale wy wszyscy też wyglądacie, jakbyście mieli ciężki weekend.
Nawet nie wiesz pan, jak bardzo.
— Nanne, nie kręć się już, zajmij miejsce i wsłuchajcie się w magię moich słów, właściwie pytania. — Wyprostował się Hughes, patrząc po każdym z nas. — Jeszcze ledwo parę dni do waszych scenek. Jak wam idzie odgrywanie ich? I dlaczego moja ulubiona para Liv i Jude siedzi dwa kilometry od siebie? Chemia zachodzi w nieco odwrotnym procesie.
Cholera.

Vincent?

+60 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz