29 maj 2020

Od Josephine C.D Vincent

Moja długo pielęgnowana stabilizacja zawdzięczana nudą i lenistwem w życiu wykruszała się z dnia na dzień. Jeśli sądziłam, że jestem totalnym kozakiem, jeśli chodzi o wypracowanie prostej, łatwej w zrozumieniu psychiki, to teraz mogłam rzec, iż to tylko iluzja. Etap życia, w który wkroczyłam wyjątkowo lekkimi butami, z równie wyluzowanym podejściem, znów zachwiał się przez tego samego osobnika — Vincenta. A jeszcze bardziej denerwująca była świadomość, że wmawiałam sobie dla własnego, świętego komfortu, że to właśnie mój były przyjaciel powinien nieść wszystkie winy, być potępionym i przysmażać steki z samym Lucyferem na dnie piekła.

Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak usilnie, odkąd mnie zostawił, mam mu wszystko za złe. Dobrze, teraz, na imprezie u Collina, zdecydowanie przesadził, pozwalając zrobić ze mnie obiekt... nawet nie wiedziałam, jak to nazwać. Obiekt kpin? Trofeum? Żadne ze mnie trofeum, a jeśli byłam nim na imprezie, to tylko i wyłącznie pozłacanym z zewnątrz. Środek żarła rdza i robactwo — w przenośni, nie mam robaków, rzecz jasna. Stanowczo wolałam przemierzać świat bez dodatkowego ciężaru w postaci makijażu, dlatego chyba dla wszystkich zgoła oczywiste było, że przyjdę bez czegokolwiek na twarzy. Dlatego, jak sądziłam, zostałam zapomniana, ponieważ to, co działo się na imprezie u Collina, zostaje na imprezie u Collina.
Cóż, niekoniecznie.
Lecz zacznijmy od początku — właściwie od środka dnia, więc żaden z niego początek. 
Zaraz po nieprzemyślanej przez Hughesa scenie nie tylko Vincent miał wiele uwag. Właściwie pierwszy raz od dawna mogłam przyznać mu świętą rację za to, że to beznadziejny pomysł, i że powinniśmy to przełożyć najdalej, jak się da, a najlepiej, by ta scena cudem wyparowała ze scenariusza. Prędzej wykorzystałabym malutką w tej sytuacji odległość do odgryzienia mu języka niż pocałowania. Fu — jeszcze czego? 
Austin nie mylił się przy ocenie naszego małego spektaklu. Byliśmy beznadziejni i nawet udawany orgazm w porno wypada prawdziwiej niż uczucia Liv i Jude'a, które mieliśmy przedstawić. Mocny przykład, ale bardzo trafny, cieszcie się, że nie powiedziałam tego na głos. Postanowiłam zostać moment po zakończeniu spotkania, by rozmówić się z naszym opiekunem. W tym celu siadłam na skraju podestu i czekałam, aż każda osoba wyjdzie z pomieszczenia, obwieszczając co głośnym skrzypieniem drzwi.
— Przepraszam — zaczęłam mało entuzjastycznym głosem. Nie chciałam zabrzmieć w sposób, jakbym miała gulę w gardle i mówiła wszystko cholernie niechętnie, jednak wyszło, jak wyszło, czyli w stylu Josephine. — Mam jedną sprawę... dużą sprawę, jak sądzę, i nie może czekać.
— Słucham cię, Josie. Myślę, że nie zaskoczysz mnie bardziej niż to, co pokazaliście na scenie z Nanne. Naprawdę nie mogliście poświęcić nawet chwili, by zadbać o chemię? — Chwycił się pod boki. W jednej dłoni ściskał zwinięty w rulon scenariusz, jakby chciał zdzielić mnie nim przez łeb za każde nieposłuszeństwo,  i zaraz będzie miał okazję to zrobić.
Nie rozumiałam, co takiego we mnie widział. Spośród wszystkich osób on naprawdę czuł, że nadaję się do Liv jak nikt inny, i że uda mi się ją odwzorować, poczuć ją, a co najważniejsze — zdać rok. Jak już tylko znajdę chwilę oraz chęci, żeby porozmawiać z Liv duchowo, to jasne, wierzyłam w powodzenie całego spektaklu, jakkolwiek beznadziejnie i żałośnie to brzmiało. 
Na razie jednak ta myśl była skąpana w strasznym mroku. Teraz miałam szansę zostawić ją tam na zawsze.
— Nie chciałam pana zawieść, panie Hughes, ale — wzięłam głębszy oddech — nie nadaję się. Nie nadaję się do roli z Vincentem, między nami nie będzie chemii. Nigdy. 
W gardle Hughesa przesunęła się znaczna gula. 
— Nie, Josephine, nie przyjmuję tego — odparł wystarczająco dobitnie, by zwołać do szeregów każdy neuron odpowiadający za protestowanie. — Wszystko jest już ustalone. Wiem, że się boisz, Josie, ale...
— Boję się?
— Tak, boisz się. — Niemal uniosłam brwi w podziwie na jego uwagę. — To, co sprezentowałaś nam na scenie wtedy przed położeniem ręki na policzku Nanne — cmoknął w zamyśleniu — to nie było obrzydzenie ani niechęć. 
— Sugeruje pan, że...
— Nie, nie sugeruję, że żywiłaś co do tej sceny coś zupełnie odwrotnego. — Machnął ręką. — Ale bardziej boisz się głupiego, scenicznego pocałunku, niż tego, że nie zdasz roku. Jeśli właśnie ta perspektywa nie pomoże ci w teatrze, to powiedzenie, że Nanne ma doświadczenie w całowaniu scenicznym i dziewczyny się nie skarżą - tym bardziej. Josie, znajdź priorytety. Otwórz się odrobinę, nikt nie sugeruje, że masz rzucać się na niego, ale chociaż spróbuj nawiązać jakąkolwiek więź. Więź na scenie, oczywiście. Jasne?
Ściskało mnie w gardle, tak że miałam ochotę zwrócić śniadanie. Głęboki oddech odrobinę pomógł. 
— Umiesz być Liv bardziej, niż to sobie wyobrażasz, tylko wpuść ją do siebie — zachęcał. — Myślę, że zdajesz sobie sprawę z tego, że nie dałbym ci odejść od tej roli i jednocześnie z kółka, właściwie to dyrektor zapewne też nie. Teatr jest symbiozą i jeśli ty odejdziesz, ja również mogę mieć problemy.  
— W sumie — wydukałam. — W sumie to przyszłam, żeby powiedzieć dokładnie to, że chcę porzucić rolę i przykładowo zająć się scenografią, ale chyba pan, panie Hughes, dostatecznie zmiażdżył moje nadzieje na to.
— Cieszę się, że sobie to uzmysłowiłaś. — Westchnął. — W przeciwnym wypadku zacząłbym grozić, a nie lubię tego robić. — Uśmiechnął się szeroko, zbyt szeroko, by uznać to za coś normalnego. Ale Austin nie był normalny.
Nie wiem, w którym momencie życia sądziłam, że uda mi się tego wszystkiego uniknąć.
Chciałabyś, Josie, ale twój spryt kończy się w tym miejscu.
Nie ma co, trzeba było spiąć tyłek i robić to, co do mnie należało, byleby nie kiblować w drugiej klasie tego żałosnego liceum, przeciwnie — by jak najszybciej stąd wyjść i oddać się wolności oraz mojej odgórnie wyznaczonej roli darmozjada.

Jednak przy barierce dla roweru nie widziałam swojej damki, a przynajmniej nie w pierwszej kolejności. O stalową konstrukcję opierał się człowiek, którego nie przewidywałam widzieć częściej niż to konieczne. Dla upewnienia, że rzeczywiście patrzył w moją stronę, badawczo obróciłam się za siebie. Byłam tylko ja.
Timothy Jak-mu-tam-było. Nie chciałam udawać, że przesadnie zdziwił mnie ten widok, ale po swojej twarzy czułam, że chcąc czy nie chcąc, moje brwi ściągały się w dół, sygnalizując groźbę chłopakowi. Ten, zupełnie jakby chciał to zignorować, uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Jednak jakimś cudem byliśmy od siebie zaledwie parę metrów dalej i wciąż go nie zwyzywałam, a to już wiele mówiło, na przykład to, że nie zamierzam kazać mu spierdalać od mojego roweru, bo dzięki niemu wyszłam cała z imprezy u Collina.
— Witam, Jo. Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci, że tak tu sobie stoję.
— Tak tu sobie stoisz? — wymamrotałam. — To jakieś wyjątkowe miejsce schadzek?
— Nie, ale tak sobie pomyślałem, że ostatnia lekcja nie jest mi potrzebna do szczęścia i tutaj mam szansę, by cię spotkać — odparł, nie przestając opierać się o barierkę, do której przyłączony był mój rower.
Nie miałam co zrobić w rękami, więc chwyciłam nimi pasek od torby.
— Dobra, kumam — powiedziałam. — Ale nie stoisz tutaj dłuższy czas? To byłoby dziwne. Trochę.
— Nie, nie... to byłoby bardzo dziwne.
Oboje parsknęliśmy cichym, żenującym śmiechem. Wewnątrz myślałam tylko, jak z tego wybrnąć.
— Sorry, że będę taka nieczuła — podrapałam się po głowie — ale mam masę prac domowych, a prawie nie zdaję, więc wiesz, wypadałoby mi się wziąć w garść. — Rower. Oddaj rower. 
— Jasne, przepraszam, słońce, już się usuwam z drogi. — Odszedł krok od barierki, trzymając ręce w kieszeni. Korzystając z chwili, odpięłam rower od kłódki.
— A, jeszcze jedno — wydukałam. Mój zmęczony wzrok i równie zmęczone spojrzenie raczej nie sugerowały żadnej radości ani tym bardziej wdzięczności, ale starałam się jak mogłam. — Dzięki, że wtedy na imprezie odciągnąłeś ode mnie tego całego Martina. Straszny kutas z niego.
— To nic. Miałem swoje powody. — Zawadiacko puścił mi oczko. — Właściwie mogłabyś mi się nawet za to odwdzięczyć.
Uniosłam brwi, odwracając się do niego przodem, za czym w ruch poszła kierownica roweru.
— Proszę? — Tylko nie parsknij, tylko nie parsknij, bo pomyśli, że masz go głęboko gdzieś.
Za późno.
— Spokojnie. — Zaniósł się krótkim śmiechem, na pozór uspokajającym. — Mam na myśli, że może mógłbym postawić ci coś dobrego na mieście? Jutro po szkole?
— W sensie, chodzi ci o wspólne wyjście?
Timothy był tak pewny siebie, co zawsze.
— Tak. Bardzo chciałbym tego. — Na jego twarzy rozświetlił się promyczek nadziei. — Nie zajmę ci zbyt dużo czasu, możesz na mnie liczyć.
— No... no dobra. Może być. Moje życie i tak jest nudne, oczywiście wolałabym zaszyć się w pokoju na resztę dnia. I następnego też — mruknęłam. — Ale ta propozycja jest nawet... nawet miła. Dobra, zgadzam się. Ten jeden raz można, ale tylko raz.
Nie miałam wystarczająco jaj, by spytać o Vincenta, dlatego skorzystałam z najlepszej dla siebie opcji, czyli zamknięcia się.

Timothy nie był w moim typie — właściwie nikt nie był — ale okazał się miły. Trochę zbyt do przodu, ale miły. To myśl, której się trzymałam, by choć raz na jakiś czas w życiu zauważyć te małe detale zwane pozytywami. Bardzo trudna i uciążliwa do dostrzeżenia rzecz, a dla mnie to już szczególnie, bo znacznie lepiej żyło mi się z mniejszym zapałem, ale bez złudnych nadziei na cokolwiek. Czasem to właśnie złudna nadzieja bolała najbardziej, a ja nie chciałam tego doświadczać.
Nazajutrz spotkałam się z chłopakiem w parku. Obiecał mi jedzenie: padły propozycje ciast, kaw, jakichś chujów-mujów, ale jednogłośnie zapowiedziałam, że lepiej nie kombinować ze smakami i wybrać najprostszego w świecie kebsa. Wyglądało na to, że Timo był zadowolony z mojego wyboru. W zasadzie siedzieliśmy ze sobą aż do momentu, w którym nie uświadomiłam sobie, że mam popołudniową zmianę w sklepie. Spóźniłam się dobre... półtorej godziny, dlatego siedząca na kasie Taylor skrzyżowała ze mną swój morderczy wzrok, który równie dobrze mógł być prawym sierpowym.
Jak można było się domyślić, silenie się na uprzejmości wobec ulicznych, wołających na kreskę żuli sprawiło, że z pracy wyszłam w takim zmęczeniu, jakbym co najmniej kończyła służbę wojskową. Późnym wieczorem w drodze powrotnej ledwo utrzymałam rower w linii prostej, a wszystko za sprawą telefonu w prawej dłoni. Uprzedzając odblokowanie Vincenta licznymi wahaniami i wątpliwościami, wreszcie postanowiłam napisać do niego, byśmy zrobili cokolwiek z tą żałosną sceną.
Ręka niejednokrotnie mi się obsunęła, gdy starałam się nie najechać pieszych, ale niezbyt o to dbałam.
Josephine: msmy tylko środę i czwartk na ogarnięcie tej głupiej scenki, znajac zycie zrobimy to na dzień przed terminem, ale chyba możemy wresscie się ruszyć?
Josephine: sorry, jezdze rowerem
Schowałam telefon do koszyka z przodu roweru i zrobiłam skręt w uliczkę, która chwilę później przemieniła się w ścieżkę polną. Wibracja na tyłku oznaczająca wiadomość znów mnie zatrzymała, na co zmarszczyłam brwi, bo królewicz nigdy nie odpisał mi szybciej, niż to było konieczne. Jeszcze dłuższy czas temu, gdy miałam z nim temat do omówienia, potrafiłam bezceremonialnie zadzwonić, ale teraz nawet na to nie wpadłam.
Vincent: fajnie, że się w ogóle obudziłaś :>
Josephine: niektórzy PRACUJĄ
Ten darmozjad nie zrozumiałby tego, zakładając, że naprawdę uwierzył, że praca zabrała mi aż tyle czasu, żeby zapomnieć o naszym mini spektaklu.
Vincent: ile płacą za trzy dni pracy dwadzieścia cztery na dobę?
Damn.
Skrzywiłam się.
Josephine: za to trzy dni bez twoich wiadomości były bezcenne (:
Josephine: ale do rzeczy
Josephine: zamulasz dziś wieczorem?
Vincent: robię co?
Josephine: pytam, czy robisz coś wieczorem
Josephine: to nie żadne zaproszenie na randkę, więc odpowiedz
Vincent: .....może nie
Zjechałam w nieoznaczone odbicie w prawo. Podszyt poprowadził mnie w głąb łysego pola i przy sam skraj lasu. Kiedy ostatni raz skorzystałam z tej drogi, ledwo kończyłam podstawówkę. A może to już była pierwsza liceum?
Kto wie. Znajome liście posiadłości nie chrupotały mi już pod kołami. Ogrodnik nie próżnował.
Westchnęłam głośno i wystukałam jeszcze dwie wiadomości w niebieskiej konwersacji.
Josephine: dobra, zróbmy inaczej
Josephine: wyjdź na balkon
— Spuść tu swe włosy — zawołałam wyraźnie grobowym tonem, starając się przebić przez odgłosy świerszczy oblekające całą polanę.
Oparłam się tylko o kierownicę roweru i wpatrywałam w okna balkonowe, czekając, aż Julia wyjdzie do swojego pieprzonego Romeo.

Vincent?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz