23 maj 2020

Od Vincenta C.D Josephine

     „Liv w smutku i łzach unosi powoli głowę”.
     „Jude chwyta za jej podbródek, najdelikatniej jak potrafi, i składa na jej ustach miękki pocałunek”.
     Spojrzałem na podkreśloną markerem kursywę, kiedy złapałem za plik kartek i uniosłem je nieco, żeby poznać powód zdenerwowania Josephine. Rzecz jasna, domyślałem się, co dokładnie miała na myśli, zanim jeszcze przeczytałem fragment tej sceny — mieliśmy do czynienia z historią tragicznego romansu, a nie komedią o dwóch kłócących się sąsiadach albo narodzinach zbawiciela, więc malująca się na jej twarzy, zmieszana ze złością i oburzeniem desperacja była… nieuzasadniona. Gdybym powiedział to na głos, najpewniej wykorzystałaby moment, o który się rozchodzi, do odgryzienia mi języka albo uszkodzenia wargi.


     Zmarszczyłem brwi, niewzruszony.
     — Zakochani są wspaniali — powiedziałem, oddając scenariusz w jej dłonie. — Wyobraź sobie, że całujesz żabę, skoro jest atrakcyjniejsza ode mnie. I licz się z tym, że zanim zaprezentujemy to na oficjalnym spektaklu, będziemy musieli trochę poćwiczyć. — Puściłem oczko.
     Spojrzała na mnie jak na ostatniego idiotę.
     — Zacznę szukać żaby. — Parsknęła. — A propos, jak na ciebie to prawie umiejętny podryw, ale nie bierz tego za bardzo do siebie.
     — Zdziwiłabyś się, ile dziewczyn udało mi się poderwać, odkąd przestałaś się mną interesować.
     — Z pewnością były przykre, ziemniak jest bardziej czarujący niż ty. — Skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej.
     Przewróciłem oczami i posłałem jej pełen litości, pobłażliwy uśmiech.
     — Szkoda, że nie dostałaś tą piłką trochę mocniej — rzuciłem na odchodne i wyminąłem ją, żeby dołączyć do stojącego na skraju sceny Hughesa, rozrysowującego projekt scenografii w swoim roboczym zeszyciku.
     W porównaniu do dekoracji Mortimera scenografia tej słodko-gorzkiej sztuki nie wymagała od nas zbyt wiele — stawialiśmy na miejsca, w których każdy z nas bywa co najmniej raz w tygodniu, czyli dom, szkoła, jakiś park, leśna droga, kilka przedstawiało nieszczególnie często odwiedzany szpital. Nie chcieliśmy przesadzić, projekty nie były najwyższych lotów, ale żadne z nas nie miało możliwości załatwienia profesjonalnej scenografii, mogliśmy tylko zbierać materiały, żeby następnie przeobrazić je w coś większego. Chciałem wykorzystać fakt istnienia moich matek, ale Hughes pod żadnym pozorem nie pozwalał mi sponsorować przedstawienia, nawet jeśli w żadnym razie nie wymagałbym wspomnienia o nazwisku Laurence przy powitaniu lub na samym końcu, przy podziękowaniach.
     — Widzę, że nade mną stoisz, Nanne — wymruczał zajęty kreśleniem kolejnych kształtów Hughes. — Dekoncentrujesz mnie.
     Westchnąłem.
      — Josephine nie spodobał się pomysł pocałunku z tobą? — zapytał, nie unosząc spojrzenia znad kartki. — Myślałem, że oszaleje.
     Skinąłem głową
     — Oszalała, ale nie w tym pozytywnym sensie.
     Dopiero wtedy, jakby moje słowa w jakiś sposób na niego zadziałały, podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Zapytał, czy się waham, a ja, zgodnie z prawdą, pokręciłem głową. Oczywiście, że się nie wahałem, to nawet nie przeszło mi przez myśl, żyłem myślą, że za (nareszcie!) półtora miesiąca wystawimy naszą sztukę, że zagram w niej kogoś wystarczająco ważnego, żeby na mój temat było głośno przez następne… powiedzmy, że dwa, trzy dni i że wreszcie zaskarbimy sobie sympatię dyrektora, który w przyszłym roku będzie fundował nam scenografię i emocjonalne wsparcie, zamiast szkalowania na każdym kroku. Pocałunek z Josie, właściwie to Liv, był jedynie malutką patyczkiem w porównaniu do kłód, które podkładano nam przez te wszystkie lata. Wiedziałem, że wystarczy zamknąć oczy i powtórzyć w myślach choćby raz, iż jestem Jude, a ona moją Liv, zrobić to, co jest od nas oczekiwane i zapomnieć o całej sprawie, bo, hej, jesteśmy w teatrze i to, co dzieje się na scenie, zostaje na scenie. Byłem pewien, że dam sobie radę.
      Właściwie.
      Kogo próbuję okłamać?
      Myśl, że będziemy musieli się na to zdobyć, powodowała u mnie skręt kiszek. Mimo iż na zewnątrz pozostawałem niewzruszony, w moich oczach gasły wszystkie emocje, w środku szalała burza, której, jak to z burzami bywa, nie potrafiłem uspokoić.
     — Jeśli twoja dziewczyna będzie zazdrosna, musisz jej…
     — Nie mam dziewczyny — przerwałem Austinowi. — Nawet gdyby, nie o to chodzi.
     — Co za problematyczna dzieciarnia. Mówili: Austin, to zły pomysł, Austin, idź na medycynę, Austin to, Austin tamto. — Uniósł ramiona ku górze, a jego ton na ostatnie słowa zmienił się diametralnie. — Nie wiem, co wam nie pasuje, ale to jest romans. Romans, Nanne, znasz to pojęcie? Kochacie się, na litość boską, musicie się choć raz cmoknąć, powinieneś być mi wdzięczny za to, że nie uwzględniłem głupiej sceny seksu z trzydziestego drugiego rozdziału, a mogłem!
     — W takim razie zostajemy przy całowaniu? — upewniłem się ostrożnie.
     — Oczywiście, że tak!

     Nie dość, że następne dni mijały powoli, spędzone na nauce, za której sprawą czwartkowe popołudnie i piątkowy ranek zlały mi się w jedną całość, to sobotni poranek przywitałem z tępym bólem głowy po piątkowym piciu z chłopakami, rozgrzewką przed imprezą następnego wieczora. Leżąc na wznak na łóżku Raya, patrzyłem w sufit ledwo otwartymi, załzawionymi oczami, co rusz poprawiając pozycję i zsuwający się ze mnie koc, który jako jedyny umożliwiał mi jako takie zatrzymanie ciepła w organizmie. Obok mnie, na tym samym materacu, spał Collin, z głową między naszymi poduszkami, lewymi kończynami zwisającymi z łóżka i wysoko zadartym prawym kolanem niedaleko mojej twarzy, którego za nic w świecie nie miałem ochoty przesuwać, ponieważ zeszłodniowe rewelacje wyssały ze mnie resztki niezregenerowanej jeszcze energii. Zdrętwiałą dłonią posunąłem po pościeli, w kierunku szafki nocnej, w nadziei na wymacanie z całą pewnością nieznajdującego się tam telefonu. Kiedy jedyną rzeczą, którą udało mi się po omacku znaleźć, był doszczętnie zniszczony puder transparentny, jęknąłem jak męczennik i cisnąłem nim w plecy jak z krzyża zdjętego Collina, brudząc mu je trochę, bo mała cholera się otworzyła i wysypała. Poklepałem brudne miejsce, żeby, jak sama nazwa mówi, transparentny kosmetyk zaczął spełniać swoją funkcję i lada moment po wypadku nie było śladu. Mój mózg był zbyt otumaniony i niewyspany, by głębiej zastanowić się, skąd u Raya taki ekskluzywny, damski niezbędny do makijażu element.
     Od momentu obudzenia musiało minąć wystarczająco dużo czasu, ponieważ w pewnym momencie usłyszałem kroki Willa. Chodzi zbyt ciężko, żeby pomylić go z kimkolwiek innym. Nagle ustały, a ciszę wypełnił odgłos wydawany przez wymiotującego chłopaka. Skrzywiłem się i ze wstawaniem jeszcze chwilę się wstrzymałem, żeby nie peszyć biedaka moją osobowością.
     Kiedy podniosłem leniwą dupę z łóżka i dowlokłem się do salonu, czekały na mnie wyrzuty sumienia, zarzygana podłoga, rzędy butelek i potłuczonego szkła oraz resztki straconej godności. Czyli to, co zawsze. Przybiłem piątkę z siedzącym we mnie młodocianym alkoholikiem i podszedłem do jedynego w miarę porządnego mebla — do sofy — usiadłem na niej i odchyliłem głowę przez oparcie. Czułem na sobie wpadający przez uchylone okno chłód majowego poranka. I zalewającą mnie falę bólu. Mdłości. Wszystkiego na raz. Wydawało mi się, że miałem dość mocną głowę.
     Armagedon, który po sobie zostawiliśmy, wyrażał więcej, niż wszystkie moje myśli i podejrzenia. Moja głowa nie była aż t a k mocna.
     — Ja pierdolę. — Zza drzwi prowadzących do sypialni rodziców Raya wyłoniła się jego brązowa czupryna. Szedł w moim kierunku z dłonią ułożoną na karku, który przez cały ten czas masował, przeklinając co słowo. — Kurwa, co to za pobojowisko?
     Zacisnąłem wargi i uniosłem kąciki ust, wykrzywiając wargi w bezradnym uśmiechu. Nie szło się nie zgodzić.
     Ray, w przeciwieństwie do mnie, nie zachował wszystkich części garderoby. Był w samych bokserkach i chyba z tego powodu to nie on wylądował w jednym pokoju z Collinem. Albo dlatego, że oboje chrapią jak skurwysyny i gdyby spali w jednym łóżku, wzajemnie by się pobudzili.
     — Will rzygał. Przed chwilą. — Wskazałem na łazienkę.
     — Fajnie. Zaraz zrobię to samo.
     Mruknąłem coś pod nosem i ukryłem twarz w dłoniach, palcami przecierając oczy.
     — Która godzina? — zagadałem.
     Spojrzał na wiszący gdzieś za mną zegarek.
     — Dziewiąta.
     Odetchnąłem z ulgą.
     — To dobrze, bo o trzynastej musz-
     — A nie, sorry, trzynasta czterdzieści pięć. To nie ta wskazówka.
     Wytrzeszczyłem oczy. Trzynasta czterdzieści pięć. Za piętnaście minut druga. Byłem spóźniony już o dobre trzy kwadranse. Wiedziałem, że zanim zdążę wrócić do domu, wziąć prysznic, umyć włosy, zęby i wybrać ubrania lepsze niż strzępki materiału, które miałem na sobie po upojnej nocy, miną co najmniej trzy kolejne. A do tego dochodziło dotarcie do Josie. Mieliśmy opracować naszą scenę i dopiero później ruszyć na imprezę, na siedemnastą. Żebym zdążył cokolwiek wskórać, choćby siłą zaciągnąć ją na imprezę, zgodnie z obietnicą złożoną Timothy’emu i zakładem z nim, gdzie to on musi poradzić sobie z sarkastycznym i lekceważącym podejściem Josephine do chłopaków.
     Spanikowałem.
     — Dlaczego Collin wciąż tu jest?
     Ray uniósł brwi.
     — Collin pojechał przed dziesiątą.
     Po raz ostatni spojrzałem na Raya, później na drzwi jego sypialni, żeby następnie poderwać się z miejsca i wybiec z domu rodziny Carterów jak najszybciej byłem w stanie.
     Było mi zbyt głupio, żeby prosić o pomoc szofera. Zadzwoniłem po taksówkę, która dostarczyła mnie pod samą bramę mojego domu, gdzieś na zadupiu w środku lasu. Puściłem się pędem w stronę drzwi, uprzednio, już w biegu, wręczając taksówkarzowi należną sumę.
     Wczołgałem się po schodach na piętro, nieomal nie przewracając się na co drugim schodku. Z tłustymi, potarganymi włosami i trupią twarzą, nie wchodząc do własnej sypialni na dłużej, niż zajmuje przejście od drzwi do szuflady z bielizną i z powrotem, trafiłem do sypialni Nessy, następnie łazienki, którą w trybie natychmiastowym obskoczyłem, zapalając każdą możliwą lampkę i odkręcając kurek prysznicowy, żeby najzimniejsza woda spłynęła do odpływu. Wszystko po to, żeby się choć trochę ocucić.
     Była czternasta dwadzieścia, kiedy jedną ręką udało mi się wybrać najodpowiedniejsze ubrania, a drugą wysuszyć włosy. Od momentu powrotu do domu nie znalazłem chwili na zerknięcie, czy Josephine nie próbowała się ze mną kontaktować, więc kiedy po włączeniu Wi-Fi zaatakowała mnie fala wiadomości od każdego, tylko nie od niej, westchnąłem, mimo wszystko brutalnie zagryziony przez wyrzuty sumienia. Spojrzałem na własną wiadomość, w której obiecałem jej, że będę po trzynastej. Później zjechałem kilka bloczków niżej, do odpowiedzi, którą wysłała mi jeszcze w czwartek w godzinach szkolnych i która w żadnym razie nie wiązała się z moją obietnicą. Zdałem sobie sprawę, że nie zaglądałem do tej rozmowy od środy.
     — Wybierasz się gdzieś?
     Obróciłem się gwałtownie, mocniej zaciskając dłoń na wieszaku. Jak z ziemi wyrosła przede mną Avalon, mierząc mnie tym swoim bezlitosnym, przeszywającym spojrzeniem, które przenosiła z mojej twarzy na kraciaste spodnie leżące na łóżku, ze spodni na dużą, białą bluzę, a z niej z powrotem na mnie, tak kilka razy, jakby czuła potrzebę przeanalizowania wszystkiego po kolei, bez zewnętrznych bodźców w postaci gadającego syna. Na jej ustach wykwitł grymas niezadowolenia. Wreszcie wróciła do mnie, skrzyżowała ramiona na piersi i zmrużyła oczy, domagając się odpowiedzi.
     — Tak — odparłem beztrosko.
     Tkwiła w miejscu, nieruchomo jak słup. Nawet nie drgnęła.
     — Do Ezry. Mamy wspólną pracę domową — dodałem.
     Mielibyśmy.
     — Gdzie byłeś wieczorem? — ciągnęła.
     Nie zapytała, gdzie byłem w nocy, ani skąd właśnie wróciłem. Zapytała o zeszły wieczór, ponieważ na właśnie piątek zaplanowała ważną kolację z równie ważnymi ludźmi i obie liczyły na moją reprezentacyjną obecność. Czysta strategia, jak to z Laurence’ami bywało.
     — Piłem z chłopakami.
     — Z kim?
     Spomiędzy moich ust wydostało się niepowstrzymane prychnięcie.
     — Z kim, tak? Nie interesuje cię to, że piłem? — Uśmiechnąłem się ironicznie. — Że właściwie to zalałem się w trupa?
     Mój humor był wystarczająco spieprzony, więc jedna kłótnia w tę czy we w tę nie robiła mi większej różnicy. Avalon potrzebowała się na kimś wyżyć, ja dać upust emocjom — podręcznikowa relacja matki z dzieckiem.
     Ale, ku mojemu zdziwieniu i zadowoleniu jednocześnie, nie wysiliła się wystarczająco i nie wypaliła niczego, co mogło podważyć jej matczyny autorytet. Nie powiedziała nic, tylko fuknęła, jakby swoim zachowaniem chciała udowodnić swoje podobieństwo do Nessy, którą charakteryzowały identyczne odruchy i cechy. W mojej sypialni nie nabyła się długo — zaraz później wyszła, nawet nie trzaskając drzwiami. Powoli wypuszczając powietrze, sięgnąłem po ładujący się telefon i w gąszczu kontaktów odnalazłem Josephine.
     Vincent: przepraszam, że jeszcze mnie nie ma, na trasie spotkały mnie niewielkie utrudnienia. w najgorszym wypadku będę za dwadzieścia minut, co daje ci dokładnie tysiąc dwieście sekund na pozbycie się wizerunku wyrwanego z jaskini z pudełek po pizzy nerda. pozdrawiam, twój vincent :**
     Kiedy napisałem tę wiadomość, była czternasta dwadzieścia sześć. Pod domem Josephine, ubrany w swój urokliwy strój, pojawiłem się na trzy minuty przed piętnastą. Ktokolwiek wspomniał słówkiem o punktualności? Zapomniałem podkreślić, że mnie nigdy nie dotyczy.
     Podszedłem bliżej do drzwi wejściowych i nacisnąłem na odpowiedni przycisk uruchamiający dzwonek. Na jednego z domowników nie czekałem specjalnie długo. Nie zdążyłem wsadzić z powrotem telefonu do kieszeni.
     Na mój widok uśmiechnęła się serdecznie i objęła mnie, zamykając w ciasnym uścisku. Zaskoczony reakcją pani Crawford, w pierwszym odruchu chciałem cofnąć się krok, ale siła, z jaką mnie dusiła, skutecznie mi to uniemożliwiała, więc tylko wydukałem:
    — Dzi-dzień dob-, och, dobry.
    Kiedy wreszcie się odsunęła, spojrzała na mnie ciepło. Z miłością.
    — Och, Vincencie! — Zacisnęła dłoń na moim ramieniu. — Tak dawno cię tu nie było! Wejdź! — Ledwo utrzymałem równowagę, kiedy pchnęła mnie  w głąb pomieszczenia.
     — Właściwie to przyjechałem do Jos-
     — Jest na górze, siedzi tam i gra — przerwała mi. — Potrzebujesz czegoś? Zaparzyć ci herbaty, kawy, może soku?
     Pokręciłem głową.
     — Na pewno?
     — Właściwie… — zawahałem się.
     Jeśli zostanę tu dłużej, zyskam ekstra minuty przekonywania Josephine do pojechania ze mną. Nie to, że zrobią większą różnicę.
     — Poproszę herbaty. Jak zawsze, malinowej, jeśli można.
     Ochoczo poklepała mnie po plecach i zniknęła w kuchni. Wdrapałem się więc na sam szczyt schodów, w pamięci odtworzyłem mapkę ich domu, którą kodowałem przez lata przebywania w nim, żeby trafić do sypialni Josie i nie zgubić się przy tym, nie daj Boże wparować do pokoju jej brata i przyłapać na czymś… czymś, czego nikt widzieć nie powinien. Na przykład na oglądaniu pięciominutowych lifehacków.
     Pchnąłem drzwi i w myślach pomodliłem się, żeby to były te.
     Oczywiście, że to były te.
     Zastałem ją w swoim naturalnym środowisku — ze słuchawkami na uszach, grą na pełnym ekranie i maksymalnie do niego przybliżoną głową.
     — Josephine! — wrzasnąłem. Zdała sobie sprawę z mojej obecności, ponieważ zdjęła słuchawki i spojrzała na mnie nieszczególnie zadowolona. — Masz dwie godziny na przywołanie się do porządku, i tak, bardzo lubię to sformułowanie, ponieważ jedziemy do Collina na imprezę i to nie podlega wątpliwości. I dzień dobry, pani Crawford, dziękuję za herbatę. — Uśmiechnąłem się do wchodzącej do pokoju swojej córki kobiety, odbierając od niej moje zamówienie.

+40 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz