9 wrz 2019

Od Candice C.D Cain

Harvey Lawson zmienia moje spojrzenie na najbliższe dni. Jeszcze przed momentem, patrząc w głębokie, zimne oczy pana Hawthorne'a, dodawałam cegiełkę po cegiełce do swojej negatywnej  i nienawistnej opinii o samym „obiekcie” mojej pracy. Teraz wizja staje się czystsza, może nawet bardziej optymistyczna, pomimo wielu ciężkich powierzonych mi zadań. Stresująca jest myśl, że wszystko powinnam wykonać najlepiej, jak tylko potrafię, jednak przeczuwam, że Cain Hawthorne nie należy do osób, które mi to ułatwią. A nawet wręcz przeciwnie.

Miałam już do czynienia z takimi osobowościami jak on, dlatego wiem, że ostatnie, na co mogę sobie pozwolić, to okazanie słabości i przekazanie mu pałeczki pod tytułem „kontrola nad sytuacją”. Sześć poprzednich panienek musiało nie być mną, że tak szybko stwierdziły, że się poddadzą. Znaczy, to oczywiste, że nie były mną, ale nadal nie rozumiem, jak można dać wejść sobie na głowę takiemu osobnikowi, jak Hawthorne? Arogancki, cięty i zbyt pewny siebie — może to zwykła skorupka, którą trzeba naruszyć? Najlepiej odpowiednio ostrym narzędziem. Ogień zwalcza się ogniem. Determinacja i desperacja jednocześnie nie pozwalają mi pomyśleć o rezygnacji, bez względu na to, jak Hawthorne będzie próbował na to wpłynąć.
Odprowadzam wzrokiem jego i kobietę, która dała mi tę pracę. Nie wiem, o czym rozmawiają w ustronnym miejscu, ani nawet mnie to nie interesuje, ale wyraźnie odpalany przez mężczyznę papieros już ugruntowuje mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z niezłym ziółkiem.
— Zawsze taki był? — rzucam, z powrotem odwracając się do Harvey'a. Minęło ledwo parę minut, a chłopak już zdobywa odrobinę mojej przychylności wśród tego kompletnego cyrku. Ale jest jeszcze jeden, siedzący na uboczu Jasper, który raczej nie sili się na żadne nowe znajomości. Uśmiechnął się parę razy, odkąd tu jestem, ale cisza wydaje się niemal jego sprzymierzeńcem, jakiego się kurczowo trzyma.
Przynajmniej zdaje mi się, że dobrze zapamiętałam jego imię.
— Kto, Cain? — Harvey zadaje pytanie, zaraz sobie na nie odpowiadając. — Ta, ma oryginalny charakter. Ma też trochę z dupka. Trochę dużo — tłumaczy mi z lekkim rozbawieniem.
— Czyli masz na myśli, że może mi być ciężko — stwierdzam.
— Wyjątkowo ciężko. — Kręci głową ze zrezygnowaniem.
— Cudownie.
— Ale póki potrafisz mu się odgryźć, masz jakiekolwiek szanse na to, że wyjdziesz z tego cało. Albo chociaż z małym uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym. — Uśmiecha się czarująco i sam sposób, w jaki to robi, sprawia, że nie umiem tego nie odwzajemnić. Łączymy spojrzenie na parę długich chwil, dopóki ostrzegawcze, głośne chrząknięcie kobiety nie zwraca naszej uwagi.
— Przestaliście się już rozbierać wzrokiem? Bo nie za to ci będę płacić, Snow. — Poprawia elegancki żakiet. Reaguję na jej pytanie tylko kilkoma zakłopotanymi mrugnięciami. — Dopóki Cain nie przejrzy karty, zaproszeń i ofert, to jest grafik, którego musisz się trzymać. A raczej musisz sprawiać, by to Cain się go trzymał i nie tracił na swoim wizerunku w żaden możliwy sposób. — Przekazuje mi niebieską teczkę. Wygląda prawie jak karta pacjenta. Tłumię uśmiech z tej nic nieznaczącej dygresji.
— Znaczy mam pilnować pana Hawthorne'a jak dziecka? — Podsumowuję.
— Wyjątkowo szybko łapiesz. — Jej kamienna twarz nie ulega zmianie.
— Nie ma problemu. — Rzucam jej pewne spojrzenie, w które chyba powątpiewa, ale nie dziwię się, skoro podobne nastawienie mogła widzieć u sześciu poprzednich dziewczyn. Nie uznaję zwątpienia dla Candice Snow. Zamierzam jej, wprawdzie wszystkim pokazać, że głowę na karku to ja mam, i jakiś maksymalnie dwa lata starszy, rozkapryszony bad boy nie sprawi, że ją stracę.
— Zależy dla kogo. — O wilku mowa. Otwieram grafik, żeby go przestudiować. — A nie masz tam czasem napisane, żeby pozbyć się niańki? Zapewniam ci, że tego sam dopilnuję bez niczyjej pomocy. — Uśmiecha się tak lekceważąco, że ciarki mnie przechodzą, a krew zaczyna przepływać przez żyły szybciej. Dać się sprowokować to ostatnie, czego obecnie chcę.
— Nie, jestem dopiero na pierwszej stronie i widzę tam tylko tyle, że tak długo, jak potrzebuję pieniędzy, jesteś na mnie skazany — wyjaśniam swobodnym głosem. Wyzbywając się resztek przyzwoitości, Cain chwyci za grafik i rzuca go na dywan. Trochę za nerwowo. Moje niewzruszone spojrzenie jednak pozostaje na linii jego nieruchomego, beznamiętnego wzroku.
— Daję ci tydzień — mówi.
— Tydzień na co, panie Hawthorne?
— Tydzień, aż sama zrezygnujesz. — Jego kącik ust podnosi się w uśmiechu pełnym zniewagi. — Nie wyjdziesz stąd taka sama, cukiereczku. Złamię cię tak, jak zrobiłem to z poprzednimi.
— A poprzednie potrafiły powiedzieć, że się tego nie boją? — Wzruszam ramieniem, nie urywając kontaktu wzrokowego. Iskry między nami mogłyby podpalić cały apartamentowiec i z powodzeniem przenieść się na parking obok.
— Lekceważysz mnie, Nowa — stwierdza, trzymając oddech w płucach. Wydaje się jednak zupełnie opanowany i spokojny, wręcz obojętny.
Klepię go dłonią po klatce piersiowej, a on spuszcza wzrok w dół tak, jakby nie dowierzał, że to zrobiłam, bądź jakbym zostawiła tam dotkliwy, wyraźny ślad. Następnie bezceremonialnie chwycę się pod boki.
— Ja tylko zaznaczam, że lubię nosić spodnie w związku — mówię w żarcie. Mężczyzna podnosi brew. — A przegrywać też nie lubię.
— To się gorzko rozczarujesz. Masz jeszcze szansę wybiec stąd bez płaczu. Właśnie okazuję ci moją dobroć, bo większej prawdopodobnie ode mnie nie zaznasz.
— Nikt nie musi płakać — wtrąca się Harvey, choć sam nie jest pewny swojego głosu. — Cain jak zwykle nie ma manier, więc Candice, chcesz coś do picia, póki jeszcze jesteś?
Cain nie dodaje już swoich trzech groszy, mimo że świdruje go zimnym wzrokiem tak, jakbym czekała, aż powie coś pierwszy. Dzięki Bogu jego usta się nie otwierają.
— Nie, dziękuję. — Moja twarz jaśnieje w przyjaznym uśmiechu niemal jak na wciśnięcie magicznego guzika „zmień nastawienie”. Harvey zdaje się być tak sympatycznym chłopakiem, że grzechem jest zwrócić się do niego choć w połowie tak chamsko, co do Caina. — Ale z chęcią napiję się jutro, kiedy przyjdę tu — zaglądam do grafiku — przed osiemnastą.
Cain parska cicho i wraca na osobistą kanapę. Słysząc to, nie hamuję uśmiechu dominantki. Ta cisza jest tak piękna.
— Zapamiętam — odpowiada mi Harvey, unosząc jeden kącik ust.
Poprawiam torebkę na ramieniu i chowam w niej grafik. Jeszcze dzisiaj zamierzam skrupulatnie go przestudiować, żeby powalić na kolana Hawthorne'a swoją dokładnością. Nie złamie mnie. Skończą mu się pomysły. Przynajmniej zakładam, że tak się w końcu stanie, bo ile może trwać bezsensowna wojna?
A może nie bez powodu dostanę tyle pieniędzy za miesiąc?
Całą drogę do mieszkania tonę w myślach i niemających końca dylematach. Wyobrażam sobie nadchodzący dzień, rozprawiam nad tym, jak ugasić Caina i nie stracić przy tym pracy bądź nie wpaść w ręce policji. Za drzwi mieszkania wchodzę cichutko jak myszka, aczkolwiek z cieniem autentycznego zadowolenia na twarzy. Upuszczam torebkę na małą półkę, umiejscowioną tuż pod wieszakiem na płaszcze. Wyciągam z niej niebieską teczkę oraz kieruję się wprost do salonu, żeby podzielić się swoją względną radością z Isabelle.
— O, Candice. — Odrywa się od telewizora. — Dlaczego jesteś taka zadowolona? Boję się tego — mruczy z uśmiechem. Jej twarz wyraża zaciekawienie.
— Ty lepiej patrz. — Ściskam mocno oba boki teczki, podnoszę ją na poziom klatki piersiowej i uśmiecham się szeroko.
Izzy lustruje z wątpliwością przedmiot.
— Pracujesz w szpitalu? Jako pielęgniarka — zgaduje.
Moje ręce opadają z zażenowania.
— Nie? — Chcę mówić dalej, ale sama się zacinam, bo jakim słowem niby sensownie określić moje zatrudnienie? Zaczynam więc niezbyt dyskretnie rozmyślać. — No cóż, jestem… można powiedzieć, że opiekunką.
— Ty i opieka do dzieci? — Jej pytanie i wyraz twarzy podważa prawdziwość mojej odpowiedzi. Wówczas idę do niej i siadam obok, otwierając teczkę, w której oprócz grafiku mieszczą się także dane osobowe Hawthorne'a.
— Niezupełnie — mamroczę. — Jestem niańką Ca…
— Caina Hawthorne'a? — Czyta z danych i marszczy brwi znacząco, jakby sama nie wierzyła w to, że mam w sobie na tyle desperacji, by podjąć się tej pracy.
— Nie znoszę go — mówię wprost, na co Izzy parska śmiechem, nie wiem czy wskutek słów, czy śmiertelnej powagi, jaką non stop sobą prezentuję. — Jest irytujący. Myśli, że jest ponad kimś. Ciągle tylko straszy i straszy, jakby nie miał innego zajęcia. Widziałaś kiedyś podobnie bezczelnego kolesia?
— Być może nie, ale kojarzę go z klubów nocnych. Chociaż jest przystojny i wie, co robi, jeśli chodzi o muzykę. — Zupełnie nie łapie powagi sytuacji. Przecież ten tydzień przejadę wyłącznie na prochach i litrze gorącej melisy w termosie. Do tego włożę parę(naście) kwiatów uspokajającej lawendy do torebki. I kieszeni.
Nie, nie dam mu się złamać. To będzie proste. Nawet nie zdaje sobie sprawy, że obudził rudą bestię.
— Jakkolwiek przystojny by nie był, jest kompletnym chamem. I prostakiem. Może być nawet Bradem Pittem, może Zacem Efronem, ale z takim charakterem mam ochotę popełnić zbrodnię. — Z każdym wyzwiskiem kącik ust Izzy się unosi. Nie wiem, o co jej chodzi, wprawdzie nawet boję się zadać te pytanie. — Ale czego się nie robi dla kosmicznych korzyści?
— Jak duża jest stawka, że określasz ją kosmiczną? — Isabelle chwyci za kubek z herbatą i przysuwa krawędź do ust. 
— To cyfra z czterema zerami — mamroczę zbyt normalnym tonem, jak na ogłaszanie, że po najbliższych trzech miesiącach pracy będzie mnie stać na całkiem ładny, duży dom. 
Na te słowa Izzy niemal wypluwa herbatę.
— Ale wiesz, najpierw muszę przetrwać chociaż miesiąc, ale Cain jest zdania, że złamie mnie w tydzień — dodaję.
— Chciałabym go poznać — zastanawia się dziewczyna. Czuję, jak moje oczy rozszerzają się z niedowierzania. 
— Uwierz, nie chciałabyś. W każdym razie jutro mam go pilnować na koncercie. — Zabieram grafik, który zamierzam jeszcze poczytać przed snem, ale chyba wyłącznie po to, żeby mieć potem koszmary. 
Następnego dnia przed osiemnastą jestem całkowicie wyszykowana. Co najważniejsze prezentuję swobodę i schludność, a zarazem prostą elegancję — moje ciało zdobi więc sukienka przed kolano i czarne buty na obcasach. W torebce mieści się grafik, z którym przemierzam prawie kilometr od przystanku, aż do piętrzącego się w górę apartamentowca. Wjeżdżam na trzynaste piętro — bardzo szczęśliwa liczba. 
Drzwi otwiera mi uśmiechnięty Harvey, którego witam przyjaźnie i wchodzę, wzrokiem błądząc po panelach i meblach za Cainem. 
— Pan Hawthorne — mówię wyjątkowo poważnie. Nawet nie rusza się z kanapy. Wzrok przesuwa na mnie zaledwie po paru sekundach, w dodatku tak obojętny i niezainteresowany, że mam ochotę chwycić mocniej tę teczkę i zdzielić go nią przez głowę. — Wiem, że ma pan trochę czasu, ale należałoby się przekonać, czy jest pan przygotowany. — Formalny ton i zwroty zaczynają mnie nudzić. Jednak mus to mus. Choćby mu się nie podobało to, że próbuję dopilnować jego interesów, to to wciąż moja praca. I ku jego nieszczęściu zamierzam się obowiązków trzymać.

Cain?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz